Ale spektakularna zagrywka Muska od razu też wzbudziła duże kontrowersje. Analitycy rynkowi szybko bowiem wykazali, że znaczną część tych akcji właściciel motoryzacyjnego potentata Tesli oraz podbijającej kosmos firmy SpaceX kupił już kilka tygodni wcześniej. Tyle że o przekroczeniu progu 5 proc. akcji Twittera „zapomniał” poinformować nadzór rynkowy (SEC), co zgodnie z przepisami powinien zrobić w ciągu 10 dni, czyli przed końcem kwietnia.
Dlaczego? Najprawdopodobniej po to, aby nie ekscytować tym inwestorów i nadal spokojnie kupować mocno przecenione w ostatnim czasie akcje Twittera. Gdyby to się potwierdziło, byłby to nie tylko faul biznesowy, ale rażące naruszenie prawa, grożące Muskowi solidnymi karami finansowymi. Już zresztą słychać o pozwach przeciw niemu szykowanych przez inwestorów, którzy sprzedawali akcje Twittera na przełomie marca i kwietnia, dużo taniej niż gdyby wiedzieli o jego transakcjach.
Sprawa czeka na rozstrzygnięcie, dochodzenie trwa. Ale na razie kluczową kwestią jest to, czy Elon Musk faktycznie jest zdeterminowany, aby przejąć Twittera i zaprowadzić w nim swoje porządki. Czy też prowadzi tylko inwestycyjną grę z rynkiem, gotów odsprzedać z zyskiem kupiony pakiet akcji, co jego szacowany już na prawie 300 mld dol majątek powiększy o kolejne miliardy?
Nie dla moderacji treści
Na razie wszystko przemawia za tym, że Musk widzi w serwisie mikroblogowym z Kalifornii trzeci filar swego biznesowego imperium, po motoryzacyjnym i kosmicznym. Zaraz po ujawnieniu się z ponad 9 proc. pakietem akcji, który już uczynił go największym akcjonariuszem Twittera – przed globalnymi funduszami Vanguard Group i Morgan Stanley Investments – zapowiedział, że to dopiero pierwszy krok. Bo interesuje go tylko pełna kontrola nad tym biznesem, która pozwoli mu realizować własną wizję jego rozwoju. Znacząco odmienną od strategii, jaką wdraża zarząd spółki, na którego czele stoi Parag Agrawal, menedżer o hinduskich korzeniach, który w listopadzie ub. r. przejął stery Twittera od jego legendarnego twórcy, Jacka Dorseya.
Co chce zmienić w serwisie 50-letni geniusz biznesu, skądinąd jeden z najbardziej aktywnych i obserwowanych jego użytkowników, mający tu z górą 80 mln followersów? Swe zamiary zdradził pośrednio jeszcze przed ujawnieniem się z zakupami akcji. „Wolność słowa jest niezbędna do funkcjonowania demokracji. Czy uważasz, że Twitter rygorystycznie przestrzega tej zasady?” – takie pytanie zadał swym fanom w tweecie z połowy marca. Prawie 80 proc. odpowiedzi była mniej lub bardziej negatywna. I to zapewne radykalnie zwiększyło jego motywację do przejęcia i „reformy” Twittera.
Bo Elon Musk znany jest jako zwolennik absolutnej i nieskrępowanej wolności słowa i wypowiedzi, która jest dla niego fundamentem funkcjonowania demokracji. I gotów jest walczyć ze wszystkim, co mogłoby jej zagrażać. Twittera krytykuje nie od dziś, głównie za realizowaną przez jego władze politykę tzw. moderacji publikowanych w serwisie treści i wypowiedzi, które uważa za pierwszy etap ich cenzury. Pewnie trochę przesadza, ale faktem jest, że Twitter sukcesywnie zaostrza swą politykę w tej sprawie.
Niedawno choćby zapowiedział rozszerzenie regulacji dotyczących prywatności w serwisie, w tym usuwanie osobistych zdjęć i filmów zamieszczanych tu bez zgody ich właścicieli. Tłumacząc to rosnącymi obawami dotyczącymi niewłaściwego wykorzystania materiałów multimedialnych i informacji, niedostępnych gdzie indziej w internecie, jako narzędzia do nękania, zastraszania czy choćby ujawniania tożsamości konkretnych ludzi. – Jeśli zostaniemy poinformowani przez upoważnione osoby, że nie wyrażają one zgody na udostępnianie swego prywatnego zdjęcia lub film, usuniemy je – zapowiedziano. Zastrzegając wszakże, że nie będzie to dotyczyć osób publicznych oraz „treści udostępnianych w interesie publicznym lub wnoszących wartość dodaną do dyskursu publicznego”.
Dla Muska to jednak zagrożenie dla swobody wypowiedzi. I jasno deklaruje, że jeśli przejmie kontrolę nad Twitterem, serwis odejdzie od takich „moderacyjnych” praktyk, zmieniając się także pod innymi względami. – Zainwestowałem w Twittera, ponieważ wierzę w jego potencjał do bycia platformą wolności słowa na całym świecie. Zdaję sobie przy tym sprawę, że w swej obecnej postaci firma nie będzie się szybko rozwijać ani wypełniać swego obowiązku społecznego – mówił Musk.
Te jego deklaracje wywołały duże poruszenie wśród menedżerów Twittera. Pojawiły się głosy, że mocne wejście Muska do spółki i jego przemożny wpływ na funkcjonowanie serwisu może doprowadzić do „rozkwitu trollingu”. Trzeba jednak powiedzieć wprost – nie tego, ani nawet niezapowiadanego przez Muska wycofania Twittera z giełdy, obawia się najbardziej kierownictwo Twittera. A zwłaszcza jedenastu członków jego Rady Dyrektorów, pełniącej funkcje rady nadzorczej spółki. Chodzi im przede wszystkim o pieniądze.
Elon Musk i Twitter. Ani centa dla dyrektorów
Musk nie owija bowiem w bawełnę. Od razu po swym ujawnieniu w akcjonariacie Twittera zapowiedział bowiem, że jeśli przejmie jego stery to dokona radykalnych cięć wynagrodzeń całego kierownictwa. A w szczególności owych 11 dyrektorów. – Jeśli powiedzie się przejęcie, wynagrodzenie członków rady spadnie do zera, nie dostaną za swą pracę nawet centa. Zaoszczędzimy w ten sposób prawie 3 mln dol rocznie – zapowiedział.
Ale tak naprawdę nie chodzi mu o te oszczędności. 3 mln dol to tyle, co nic w kontekście wyników finansowych Twittera. Fakt, że opublikowanymi niedawno dokonaniami za zeszły rok spółka wyraźnie rozczarowała inwestorów. Nie chodzi przy tym o przychody, które wzrosły o ponad jedną trzecią, do 5,07 mld dol, ani o liczbę użytkowników serwisu, których na koniec zeszłego roku miał ponad 217 milionów, zwiększając ich grono o ponad 20 mln w skali roku, zwłaszcza poza Stanami Zjednoczonymi. Rynek zaniepokojony jest natomiast spadkiem zysku netto, z grubsza o jedną trzecią wobec 2020 r., a tym bardziej stratą na poziomie operacyjnym, sięgającą już prawie 500 mln dol. Tylko czy oszczędność 3 mln dol na wynagrodzeniach dyrektorów coś tu zasadniczo zmieni?
Muskowi chodzi jednak o zasadę. Sam, jako szef Tesli, nie pobiera żadnego formalnego wynagrodzenia. Ma tylko prawo do zakupu określonej liczby akcji, po niższej niż rynkowa cenie, która zależy od osiąganych przez Teslę wyników sprzedażowych i finansowych, ostatnio zresztą spektakularnie rosnących. Tę zasadę, sprowadzającą się do nagradzania menedżerów akcjami za efekty ich pracy, chciałby też wprowadzić w Twitterze.
Ale tak stawiając sprawę, zanim jeszcze wszedł do spółki, ma całe jej kierownictwo przeciw sobie. Od dwóch tygodni mówi ono jednym głosem o próbie „wrogiego przejęcia” – a więc zakupu kontrolnego pakietu akcji niekonsultowanego z zarządem oraz głównymi akcjonariuszami i bez ich zgody – któremu chce się zdecydowanie przeciwstawić.
Decydująca batalia o Twittera
Fakt, że Elon Musk zagrał w tym wypadku va banque. Ogłosił bowiem ofertę odkupienia od akcjonariuszy Twittera wszystkich ich akcji, stanowiących w sumie prawie 91 proc. jego kapitału. Za każdą oferuje 54,20 dol, grubo powyżej ich obecnej ceny rynkowej (ok. 46 dol). Co oznacza, że gotów jest zaangażować w tę transakcję prawie 43 mld dol. Od razu złożył też odpowiedni wniosek do amerykańskiej komisji papierów wartościowych i giełd (SEC). – To wysoka cena i wasi akcjonariusze ją pokochają – oznajmił w swoim stylu. Zaznaczając przy tym, że jest to jego ostateczna propozycja.
Ze sfinansowaniem takiej transakcji nie powinien mieć większych problemów. Analitycy twierdzą, że jest w stanie przeznaczyć na nią przynajmniej 15 – 20 mld dol z własnych środków. Upłynniłby po prostu pakiet akcji Tesli, wycenianej obecnie na giełdzie na około 200 mld dol. To więcej niż pięć kolejnych koncernów motoryzacyjnych razem wziętych. Robił to już zresztą w ostatnich miesiącach, sprzedając od listopada akcje Tesli za kwotę prawie 16 mld dol, których potrzebował na zapłacenie podatków oraz zakup należnego mu w ramach wynagrodzenia pakietu akcji tejże Tesli, tyle że dużo taniej niż ich rynkowa cena. A resztę potrzebnych do przejęcia Twittera pieniędzy z pewnością pożyczyłby w bankach inwestycyjnych, z których kilka już wyraziło taką gotowość.
Pytanie tylko, czy kierownictwo Twittera nie pokrzyżuje mu szyków. Od oskarżeń o próbę wrogiego przejęcia przeszło bowiem do czynów. Postanowiono bowiem zastosować strategię tzw. zatrutej pigułki, jak w biznesowym slangu określa się dokonanie w statucie spółki takich zapisów, które czynią jej przejęcie niemożliwym do realizacji, a przynajmniej nieopłacalnym dla potencjalnego nabywcy. To zresztą dość częsta na rynku praktyka, gdy zarządy firm bronią jej przed niechcianym, agresywnym inwestorem.
Kilka dni temu dokonano właśnie takich zmian w statucie, sprowadzających się do ograniczenia praw mniejszościowych akcjonariuszy, które mają chronić Twittera przed przejęciem przez Muska. Sprowadzają się do tego, że jakikolwiek inwestor, który przekroczy próg 15 proc. w kapitale spółki, kupując jej akcje na rynku, będzie musiał zapłacić pozostałym akcjonariuszom drakońsko wysoką premię za przejęcie kontroli. Władze Twittera liczą, że konieczność wydania kolejnych miliardów skutecznie ochłodzi zapędy Muska.
Czy tak się stanie? Wszystko wskazuje, że o powodzeniu zamiarów miliardera przesądzą tak naprawdę duzi akcjonariusze tej spółki, jeśli zaakceptują – bądź nie – zaproponowaną przez niego cenę za akcje. Rynek spekuluje zresztą, że niektóre z funduszy – udziałowców Twittera, mogą mu w tym pomóc, zwiększając swe zaangażowanie w jego kapitale. Musk wierzy, że dopnie swego, ale bierze też pod uwagę niekorzystny dla siebie scenariusz. – Jeśli transakcja się nie powiedzie, to biorąc pod uwagę to, że nie mam zaufania do kierownictwa, będę musiał jeszcze raz rozważyć moją pozycję jako akcjonariusza – zapowiada. Co oznacza tyle, że w takiej sytuacji pozbędzie się już zakupionych akcji, zapewne z zyskiem.
Tak czy owak, rozstrzygnięcie batalii możliwe jest już za kilka tygodni. Dla Twittera będzie to więc gorący okres.
Czytaj też: Musk może być pierwszym człowiekiem, którego majątek przekroczy bilion dolarów
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS