Raków zrobił swoje, Pogoń zrobiła swoje, to i Lech nie chciał być gorszy. I wytrzymał ciśnienie, które przecież musiał przed tym spotkaniem czuć. Nie dość, że rywale wykonali zadanie, to jeszcze wyzwanie stojące przed „Kolejorzem” było najtrudniejsze z całej grupy medalowej, bo przecież mierzył się on z drużyną – na tle Bruk-Betu czy Jagiellonii – zdecydowanie lepszą, będącą po prostu w gazie. Choć wynik na to do końca nie wskazuje – to była naprawdę totalna dominacja.
Lech od początku sprawiał wrażenie drużyny, która wie, po co przyjechała. Wisła Płock z kolei wyglądała jak zbieranina gości, którzy nie mają na siebie żadnego pomysłu. W tyłach jeszcze to jakoś wyglądało (Lech może i przeważał, ale rzadko kreował groźne okazje), za to z przodu… Owszem, Szwoch z wolnego strzelił tak, że piłka otarła się o słupek. Michalski też miał strzał głową, po którym mogliśmy unieść wzrok (i tak niecelny). Ale to wszystko, co udało im się zrobić przez cały mecz. Naprawdę wszystko. 90 minut, trzy uderzenia, zero celnych. Ofensywny dramat.
Atak gości także zawodził. No bo wiecie, do pewnego momentu to był taki typowy Lech, czyli utrzymujemy się przy piłce, boczni obrońcy posyłają wrzutki, Karlstrom z Murawskim szybko zbierają drugie piłki, a potem podajemy sobie jak po sznureczku, wszystko niby gra i huczy. Problemy pojawiały się w momencie, gdy trzeba było przyspieszyć akcję i stworzyć jakieś realne zagrożenie.
Zawodził w tej materii zwłaszcza Amaral. Można było odnieść wrażenie, że stojące obok stadionu żurawie wywołały u niego negatywne wspomnienia i chciał je notorycznie atakować. Miał po swojej stronie kilka prób, ale albo nie trafiał w bramkę, albo trafiał prosto w bramkarza. A jedna z jego dobitek mogła zakończyć się golem, bo Kamiński nawet nie drgnął, a więc wystarczyło trafić przy słupku.
Przez pierwszą część meczu rozczarowywał także Kownacki. Napastnik Lecha miał dwie podobne sytuacje – dwa razy dostał piłki z głębi pola, dwa razy wyszedł do niego Kamiński i… dwa razy wydawało się, że „Kownaś” wygra te pojedynki. Za pierwszym razem dał radę przelobować bramkarza, ale zrobił to za mocno, przez co się wygonił za linię końcową. Za drugim minął go, lecz akcja wyhamowała i trzeba było próbować lobu.
Ale Kownacki w końcu odkupił winy i to on zdobył jedyną bramkę w tym meczu. Gdy przychodził do Lecha, można było zastanowić się: a właściwie to po co, skoro jest takie bogactwo? Ano właśnie po to, żeby dać konkrety w kluczowych momentach. Wypożyczenie piłkarza Fortuny Duesseldorf póki co świetnie się spłaca – to jego piąty gol w Lechu, a na koncie ma przecież jeszcze asystę i wywalczonego gola. Nawet, jeśli początkowo wyglądało to jak przerost formy nad treścią, to dziś trzeba to napisać: Lecha mogłoby już nie być w grze o złoto, gdyby nie ten zawodnik. Dzisiaj elegancko zakręcił Krywociukiem, elegancko też wykończył. Cała akcja zaczęła się od długiego podania Milicia i szybkiego rajdu Skórasia, zakończonego asystą. A propos młodzieżowca – to zdecydowanie zwyżkujący okres tego zawodnika. Wygląda na to, że w hierarchii skrzydłowych jest dziś drugim wyborem. A przypomnijmy, że na prawą pomoc Lech wydał w tym sezonie 2,3 miliona euro.
Swoją drogą, ciekawy obrazek obejrzeliśmy, gdy Skóraś schodził z boiska. Pojawiający się w jego miejsce Ba Loua został zjechany przez trenera, zanim w ogóle wszedł na boisko.
Czy poskutkowało? Niekoniecznie. Skrzydłowy zmarnował patelnię z dziesięciu metrów, wykopując piłkę gdzieś poza stadion. Ale już w samej końcówce strzelił tak, że Kamiński musiał się wysilić.
Cały Lech zachował dzisiaj minimalizm w ofensywie. Przy całej tej dominacji nie stworzył sobie wielu okazji. Ale skoro to, co zrobił Lech, jest minimalizmem, to jak nazwać „wyczyn” Wisły Płock?
WIĘCEJ O SOBOTNICH MECZACH W EKSTRAKLASIE:
Fot. 400mm.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS