A A+ A++

Jak studentka polonistyki została filmową gwiazdą?

– Na przełomie lat 50. i 60. w polskim kinie zapanowała moda na obsadzanie filmów młodymi, świeżymi, naturalnymi dziewczynami, które nie są zawodowymi aktorkami. Tygodnik „Film” zainicjował wręcz akcję „Piękne dziewczęta – na ekran!”. Niektórzy reżyserzy uwierzyli, że szkoły aktorskie uczą przede wszystkim rzemiosła teatralnego, a w przypadku kobiecych ról filmowych bardziej liczą się uroda, styl bycia i to „coś”, co sprawia, że dobrze wypada się na ekranie. Pierwszą tego typu gwiazdą została Barbara Kwiatkowska, która wystąpiła w filmie „Ewa chce spać”. Po jej sukcesie nastolatki zaczęły masowo słać swoje zdjęcia do czasopism, a te wysłały w miasto fotoreporterów, by łowili piękne dziewczyny.

Piotr Barącz, fotoreporter „Dookoła Świata” spotkał Polę Raksę w 1960 roku we wrocławskim barze mlecznym.

– Była studentką polonistyki. Zgodziła się na zdjęcia, które zamieszczono w rubryce „Gwiazda tygodnia”. Maria Kaniewska, szukająca odtwórczyni Wandy w „Szatanie z VII klasy”, zwróciła na nią uwagę i zaproponowała zdjęcia próbne do roli narzeczonej Adasia Cisowskiego. „Szatan” okazał się sukcesem frekwencyjnym, w latach 60. przyciągnął ponad pięć milionów widzów. W tym samym roku dostała główną rolę w kolejnym filmie – „Rzeczywistość”.

O nic nie musiała zabiegać?

– Wszystko idealnie się układało, zaraz przeniosła się Uniwersytetu Wrocławskiego na wydział aktorski do łódzkiej szkoły teatralnej i filmowej. Namówili ją do tego wykładający tam: Maria Kaniewska i Antoni Bohdziewicz, reżyser „Rzeczywistości”. Szybko stała się wręcz ikoną urody lat 60. W filmie „Ich dzień powszedni” jej bohaterka wdaje się w romans ze starszym mężczyzną (Zbigniew Cybulski), który w finale jednak zostaje z żoną. Grażyna w wydaniu Poli Raksy jest młodą kobietą, która została oszukana przez świat dorosłych, któremu zawierzyła. Wiele ówczesnych 20-latek utożsamiało się z jej postacią i samą Raksą: dziewczyną zadziorną, pewną siebie, pozornie cyniczną.

Barbara Kwiatkowska, Beata Tyszkiewicz, Teresa Tuszyńska – to tylko kilka niezawodowych aktorek, które zostały gwiazdami. Czym na ich tle wyróżniała się Pola Raksa?

– Błyskawicznym i bezapelacyjnym sukcesem. W latach 60. grała i w filmach ambitnych jak „Rękopis znalezionym w Saragossie” Wojciecha Hasa, ale też u Stanisława Barei w serialu „Kapitan Sowa na tropie”. Z ekipą „Popiołów” Andrzeja Wajdy pojechała do Cannes zasmakować, czym jest zachodni blichtr. Ale wystąpiła też w kilku filmach dla dzieci i młodzieży, co przyniosło jej gigantyczną popularność wśród młodego pokolenia.

Może to tłumaczy, dlaczego, mimo olśniewającej urody, nie została symbolem seksu?

– Na początku lat 60. publiczność kinowa miała olbrzymi apetyt na polską aktorkę, która będzie uosobieniem erotyzmu, zmysłowości, naszą Brigitte Bardot czy Marilyn Monroe. Aktorki czuły to, ale jednocześnie dostawały ze środowiska artystycznego komunikat: możesz zostać seksbombą, ale pamiętaj, że aktorstwo polega na czymś innym. Tylko aktorka charakterystyczna, teatralna może zostać doceniona. Dobrze to widać, po tym, co reżyser „Ewy chce spać”, mówił o swoim odkryciu – Barbarze Kwiatkowskie. Zarzucał jej, że owszem gra w filmach, ale za dużo chodzi na bale, tańce, godzi się na sesje w magazynach mody, nie zrobiła matury. Czyli z jednej strony doceniano te aktorki właśnie za młodość i urodę, a z drugiej oczekiwano, że nie będą korzystać z tych atutów.

Pola Raksa chciała się podobać publiczności?

– Tak, wiedziała, że dysponuje urokiem osobistym. Ale nie była typem kusicielki, kociaka w wyzywającym wydaniu. I grała głównie w filmach dla młodzieży, więc jej erotyzm nie mógł być zbyt wyzywający, nachalny. Była uosobieniem piękności, w której pokątnie się podkochiwali młodzi chłopacy. Jest wiele świadectw takich fascynacji, od powieści „Madame” Antoniego Libery, po „Autobiografię” Perfectu.

Z pana książki wynika, że to była piękność wręcz niedostępna.

– Była pięknością, której reżyserzy postanowili z zasady nie rozbierać na ekranie. Erotyka nie definiowała jej jako postaci, pozostawała „niewinna”, nawet wikłając się w romans ze starszym, żonatym mężczyzną. Zresztą, sama Raksa deklarowała niechęć do odważnego erotyzmu.

Na jej czar okazał się czuły nawet Gustaw Holoubek. Zachęcony jej popularnością i urodą, wybrał ją jako sceniczną partnerkę w „Antygonie” w reżyserii Olgi Lipińskiej.

– Podobną próbą obsadzenia jej w typowo dramatycznej roli był spektakl o Joannie D’Arc w Teatrze Powszechnym w Łodzi, gdzie trafiła po szkole teatralnej. Według recenzji była raczej Joanną „kameralną, trzymającą w rączkach nie miecz, ale lilię”. Holoubek zobaczył w niej Antygonę, ale kiedy zrozumiał, że popełnił błąd, przedstawienie przestało go interesować. Podobno nawet nie nauczył się roli.

W relacji Olgi Lipińskiej katastrofa nadeszła w dniu emisji: spektakl szedł na żywo, a Holoubek nie pamiętał tekstu, co chwila biegał do suflerki i zostawiał na scenie samą Raksę, która nie dawała sobie rady.

– Nie dramatyzowałbym tamtego wieczoru. Grano wówczas po kilka spektakli tygodniowo, owszem, ten się nie udał, ale Raksa miała szansę w innych się odbić. Ale i ona sama, i reżyserzy, zdali sobie sprawę, że to nie jest typ teatralnej dramatycznej heroiny, która uniesie takie role.

Jak zniosła popularność, jaką jej przyniósł serial „Czterej pancerni i pies”?

– Powszechnie sądzi się, że to on był źródłem jej rozpoznawalności. To wielkie nieporozumienie. Została zaangażowana do serialu, bo już była wielką gwiazdą, może nawet największą spośród aktorów występujących w serialu. Już wcześniej dostawała mnóstwo listów od fanów. Nie od razu więc się zorientowała w skali szaleństwa, jakie ogarnęło Polskę, i że już do końca życia zostanie Marusią.

Po wielkim sukcesie pierwszej serii „Pancernych” dostała cztery z rzędu główne role kobiece. Tylko pech chciał, że powstały filmy słabe, dzisiaj zapomniane, odrzucone przez krytykę i publiczność. A jeden, „Paryż – Warszawa bez wizy”, niemal wprost nawiązywał do „Czterech pancernych”, tylko zamiast żołnierzy w czołgu, byli lotnicy, a zamiast psa – kot. Trochę złośliwie nazywano ten film „Czterej lotnicy i kot”. Ten etap jej kariery nazywam „klątwą Marusi”.

To początek końca jej kariery?

– Na pewno kariery na dużym ekranie. Znika z polskiego kina na dziewięć lat, a to ono przecież dawało jej popularność. Gra dużo w teatrze telewizji, teatrze sensacji Kobra, ale to nie są role, które budują jej artystyczną pozycję, raczej jest zapraszana jako gwiazda, która drugoplanową rolą ma przyciągnąć publiczność. Ostatecznie spektakle z jej udziałem nie weszły do telewizyjnego kanonu.

Janusz Gajos, żeby zerwać z serialowym Jankiem, rzuca się do pracy teatrze, gdzie odbudowuje swą artystyczną pozycję. Raksa przechodzi do Teatru Współczesnego w Warszawie, kierowanego przez Erwina Axera.

– Brakuje jej mocnego, donośnego głosu, nie dysponuje sceniczną energią, warunkami wokalnymi. To sprawia, że nie mogła przeczekać w teatrze gorszych lat. Zresztą teatralna droga Gajosa jest radykalnie inna: trzy razy nie dostał się do szkoły teatralnej. Ale miał tyle determinacji, żeby spróbować czwarty raz. Do serialu został zaangażowany jako aktor początkujący, jeszcze nieznany. Kiedy zorientował się, że rola Janka stała się wielkim balastem, za wszelką cenę stara się z nią zerwać. Kiedy przenosi się z Łodzi do Warszawy, nie ma tyle szczęścia co Raksa. Zaczyna od teatru Komedia, mało prestiżowego. Kiedy czuje, że rola Tureckiego w kabarecie Olgi Lipińskiej, znowu może go zaszufladkować na lata, rezygnuje z niej.

A może reżyserzy z górnej półki orientują się, że Raksa nie należy do pierwszej ligi aktorskiej?

– To jeszcze bardziej skomplikowane. Początek lat 70. to czas przemian w polskim kinie, pojawia się młodsze pokolenie reżyserów, którzy szukają nowego typu bohaterki. Delikatna piękność z lat 60. nie pasuje do drapieżnej dekady Gierka. Jej symbolem stają się aktorki o mniej oczywistej, efektownej urodzie: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Maja Komorowska, Krystyna Janda, Jadwiga Jankowska-Cieślak. W kinie moralnego niepokoju nie ma miejsca na cukierkowe piękności.

Do artystycznego niespełnienia dochodzi osobista porażka. Pola Raksa rozwodzi się z operatorem Andrzejem Kostenko.

– Poznali się w Łodzi przy kręceniu filmu „Rozwodów nie będzie”. To było znakomite połączenie: wschodząca gwiazda i zdolny młody operator. Ona 22-letnia, on pięć lat starszy. Zresztą związki aktorek z operatorami nie były niczym dziwnym, wystarczy wspomnieć Magdalenę Zawadzką, Irenę Karel czy Krystynę Jandę. Wszystkie miały za mężów operatorów.

Raksa została samotną matką z synem. Co poszło nie tak?

– To rozstanie się dwojga bardzo zajętych ludzi, odnoszących sukcesy. Każde z nich jeździło z planu na plan, skupione na swojej karierze.

Po latach okazało się, że Andrzej Kostenko współpracował ze służbą bezpieczeństwa i donosił na kolegów.

– Nie wiemy, kiedy dowiedziała się o tym Pola Raksa. Jedni mówią, że szybko, i może to był jeden z powodów rozstania. Inni, że prawdę poznała dopiero po latach. Przeglądałem te teczki, nie wynika z nich, że chciałby zniszczyć kolegów, zaszkodzić ich karierze. Pola Raksa nie pojawia się nawet z nazwiska, ale jako żona, która czeka na męża.

Lista mężczyzn, którzy towarzyszyli Poli Raksie na różnych etapach życia, jest imponująca, ale i straceńcza dla każdej kobiety: Andrzej Żuławski, Bogusław Linda, Marek Piwowski… Czego chciała w relacjach?

– Szukała osób, które były inspirujące, ciekawe, miały dorobek artystyczny i sukces. Zwykle takie typy mają trudny charakter, są zaprzeczeniem mieszczańskich wyobrażeń o dobrym, wspólnym życiu. Pierwszym jej ważnym partnerem po rozstaniu z mężem był Marek Piwowski, który właśnie skończył „Rejs” i był warszawskim playboyem.

W połowie lat 70. związała się z Andrzejem Żuławskim, który wrócił do kraju po sukcesie „Najważniejsze to kochać” z Romy Schneider. Chciał zabrać swoją żonę i syna do Paryża, ale okazało się, że Małgorzata Braunek zakochała się w kimś innym. Romans Żuławskiego i Raksy był krótki i tajemniczy. Niewiele osób ze środowiska artystycznego wiedziało, że są razem.

Na początku lat 80. w Teatrze Współczesnym spotyka Bogusława Lindę.

– On o 11 lat młodszy, ale na fali wznoszącej, po rolach u Kieślowskiego, Holland, Zaorskiego. Grają razem w teatrze i węgierskim filmie „Stracone złudzenia”. Są tam zresztą filmową parą, tyle że Linda gra jedną z głównych ról, a Raksa występuje tylko w kilku scenach jako jego tajemnicza partnerka.

Dlaczego pod koniec lat 80. odchodzi ze Współczesnego, świetnej sceny, na której spędziła prawie 20 lat?

– Od lat w swoim mniemaniu dostawała role, które były poniżej jej poziomu. Kroplą, która przelała czarę goryczy, stał się spektakl „Mistrz i Małgorzata”. Nie zostaje uwzględniona w obsadzie, chociaż zaangażowano praktycznie cały zespół. Podczas prób aktorka grając niewielką rolę poważnie zachorowała i zaproponowano, żeby Raksa przejęła tę postać. Uniosła się honorem i odeszła. To była, w jej mniemaniu, próba zachowania godności. Szkoda, bo jej poprzednie role, chociaż niewielkie, były podobno bardzo ciekawe. Wiem, że dla zespołu jej decyzja była zaskoczeniem. Ale może też znaczenie miały pierwsze sukcesy, które zaczynała odnosić jako projektantka odzieży.

Jak została projektantką?

– Były plotki, że w latach 80. żyła z szycia bielizny, którą sprzedawała w Japonii. Do szycia i projektowania na poważnie namówił ją prawdopodobnie Bernard Hanaoka, reżyser i aktor pochodzenia japońskiego. To on przyprowadził Raksę do Galerii Grażyny Hasse, gdzie odbył się projektowy debiut aktorki, o którym zresztą materiał nawet zrobiła Polska Kronika Filmowa.

W wieku 50 lat chciała wymyślić się na nowo i zostać dyktatorką mody. Czy to mogło się udać, z jej delikatnym charakterem?

– Chciała przekuć swoje hobby w źródło zarobku i nowy zawód. Była w tym szczera i naiwna. Zrobiła nawet uprawnienia zawodowej projektantki, jakby to miało jakieś znaczenie dla komercyjnego powodzenia tej inicjatywy. Przezwyciężyła niechęć do ekshibicjonizmu, zrozumiała, że jako projektantka musi recenzować styl innych osób, odkryć prywatność. Zapraszała dziennikarzy do swego domu, pozowała w swoich strojach i była gotowa do kategorycznych sądów na temat tego, jak się ubierają Polki, bezwzględnie narzekała, że młode kobiety są niedomyte. Tylko że czasy nie sprzyjały drogiej, autorskiej modzie. Na początku lat 90. Polskę zalała fala taniej tandety z Azji.

Znów się nie udało.

– Ale była w tym naiwność i wiara, że można zacząć życie od nowa. Szanuję to.

Krzysztof Tomasik publicysta i biograf. Autor książek „Homobiografie”, „Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u”, „Seksbomby PRL-u”, „Demony seksu”, „Grażyna Hase. Miłość, moda, sztuka” i „Poli Raksy twarz”, która właśnie się ukazał w wydawnictwie Czarne

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„Takiej świni nikt nie ruszy”. Wstrząsające wyznania „grubasów”
Następny artykułQuiz świąteczny. W kościelnych klimatach [ Wiadomości ]