A A+ A++

Pijemy kawę na stacji benzynowej na obrzeżach Żuromina. Zatrzymał się, żeby naładować baterie, trochę się ogrzać.

Na stacji jest jeden maleńki stolik, żadnego krzesła, więc stoimy przy tym stoliku – Bobi Eł bez lewej nogi. Na prawej ma całkowicie przemoczony but. Dzień jest deszczowy, wietrzny, jechał w tym zimnym, zacinającym deszczu od rana do popołudnia. Mijał bure pola, wsie ze starymi stodołami, lichymi remizami. Teraz mała przerwa, później szukanie miejsca, w którym będzie mógł rozbić namiot, przespać się. I od rana znów jazda. W kwietniu nocami są przymrozki, więc to, co mu za dnia przemaka, nocą zamienia się w lód.

Rower z całym swym dobytkiem, który zostawił przed wejściem, budzi sensację. Ogląda go czterech młodych mężczyzn w kolorowych kaskach. W końcu podchodzą do nas, pytają Bobiego, czy mogliby sobie zrobić z nim zdjęcie. Wyprawili się rowerami z Sochaczewa do Gdańska i gość, który w taką psią pogodę też tłucze kilometry, budzi szacunek. W dodatku, co tu dużo mówić, Bobi Eł i jego rower rzucają się w oczy: facet brodaty, w kapeluszu z szerokim rondem, bez nogi, ma wściekle zielony rower z napędem ręcznym, kolorowymi flagami i napisem: „porsche”.

Po kilku zdjęciach i wyrazach podziwu dla Bobiego ekipa z Sochaczewa jedzie dalej, a my pijemy kolejną kawę.

Rak

– Mogłem się powiesić, ale trudno było mi znieść myśl o sobie wiszącym na drzewie. Uznałem, że estetyczniej będzie umrzeć w drodze – opowiada. Mieszkał w okolicach Jastrzębia-Zdroju, po prostu wyszedł z domu, wsiadł na rower i ruszył z postanowieniem, że nie wróci.

Bobi Eł: Uznałem, że estetyczniej będzie umrzeć w drodze


Bobi Eł: Uznałem, że estetyczniej będzie umrzeć w drodze

Fot.: Filip Miller

Dawniej był odpowiedzialny za utrzymanie floty w dużej międzynarodowej firmie, później założył własną, ale ją rozłożył, wpadł w długi, próbował wyjść z długów, wpadał w jeszcze większe. Do tego rak. W jednej z nóg trzeba było usunąć kawałek stopy, sporą część łydki i przeszczepić ścięgno Achillesa.

Na Bobiego Eł natrafiłam ponad rok temu. Pisałam tekst o ludziach, którzy z różnych powodów uciekają od dawnego życia, zostałam przyjęta do grupy na Facebooku „Życie poza systemem”. Wśród ponad 50 tysięcy osób był też Robert Łuczak, na którego mówią Bobi Eł.

Rozmawialiśmy wtedy o tym, że miał dwie próby samobójcze. I o tej trzeciej, rowerowej. I że z lewą nogą coraz gorzej, zrobiła się rana, która się nie goi. Nie był w stanie butów założyć, więc czy słońce, czy śnieg jechał na rowerze w klapkach. Nazwał to „Wyprawą na koniec życia”.

W tekście sprzed roku wspominam o Bobim krótko, ale zanotowałam sobie, że muszę do niego wrócić. Przez rok obserwowałam w mediach społecznościowych, jak jeździł po Polsce: zimą i wczesną wiosną najczęściej po Wybrzeżu, później w dół, wzdłuż zachodniej granicy, chwilę do centrum, znów nad morze.

Pod koniec stycznia trafia do szpitala, ucinają mu nogę nad kolanem. Po sześciu dniach wychodzi. I wsiada na rower. Tyle że z napędem ręcznym. Sam go buduje – korby i fotel bierze z podarowanego handbike’a, dodaje koła, łańcuchy, napędy, do tego trochę elementów z kilku starych rowerów, część rurek ze złomu. Zamiast nóg pracują ręce – chwyt musi być mocny, trzeba ciągnąć-pchać. Wieczorem trudno otworzyć ręce.

Swoją jazdę nadal nazywa „Wyprawą na koniec życia”, choć teraz już ani myśli się zabijać. Nie ma w nim nic z ponurego nastroju, który miał wtedy, gdy wymyślił tę podróż. Jakby ktoś spojrzał z boku, mógłby się zdziwić, skąd w nim ochota, by żyć, skoro wtedy nie chciał. W zasadzie jest w tym samym miejscu, gdzie był, czyli ciągle w drodze. Bez domu, renty, ubezpieczenia. A teraz jeszcze bez nogi.

Bez narzekania

– Jestem w trasie trzy lata i wciąż żyję, więc żartuję sobie, że podjąłem najdłuższą i najbardziej nieudaną próbę samobójczą, jaką można sobie wyobrazić – mówi Bobi Eł. – Żyję prosto. Wstaję o świcie, kładę się o zachodzie słońca. Obserwuję godzinowe prognozy pogody. Najniższa temperatura, jaką miałem w tym roku, śpiąc w namiocie, to minus 8 stopni. Wcześniej zdarzało się minus 20. Naprawdę do wytrzymania.

Ma dobry dwuwarstwowy śpiwór. – Jeżeli zimno jest zagrożeniem, to wtedy, kiedy się jedzie. Wówczas łatwo przemarznąć, doprowadzić do stanu, w którym nie masz dość siły, by rozłożyć namiot – opowiada. Czasem rozkłada w ulewie, w całkowitej ciemności. Zwykle korzystał z dużego, wygodnego namiotu, ale gdy nie ma nogi, męczył się z nim w wichurze ponad 20 minut, skakał wokół na jednej nodze, przysiadał, wstawał o kulach, znów padał. Teraz rozkłada stary, mały namiocik, w którym może tylko leżeć. A jak nie pada, rozwiesza hamak.

Dawniej szukał miejsca nad brzegiem jezior, rzek. Teraz wystarczy, że jest skarpa, i już spanie nad wodą odpada.

– Przydałaby się proteza – mówię.

Nie narzeka, że nie ma. – Taka, którą mógłbym dostać, byłaby tylko balastem. A za taką, która pozwalałaby mi nawet jechać na tradycyjnym rowerze, trzeba zapłacić co najmniej 100 tys. zł. Bez nogi jest mi dobrze – mówi. – Z ulgą się jej pozbyłem. Była już tylko gnijącą raną.

Żyje poza systemem, więc jadąc do szpitala, zastanawiał się, ile policzą za ucięcie nogi, czyli o ile wzrośnie jego zadłużenie.

Swoją jazdę nadal nazywa „Wyprawą na koniec życia”, choć teraz już ani myśli się zabijać


Swoją jazdę nadal nazywa „Wyprawą na koniec życia”, choć teraz już ani myśli się zabijać

Fot.: Filip Miller

– Uznali jednak, że byłem w stanie zagrożenia życia, nic nie policzyli. Zostałem znieczulony od pasa w dół, spodziewałem się, że użyją jakiejś elektrycznej piły. Tymczasem oni ręcznie, cichutko, jakby brzeszczotem. Usłyszałem tylko, jak coś ciężkiego wpada do plastikowego pojemnika. Odetchnąłem, że już mnie nie będzie boleć – mówi.

A dawniej potwornie bał się niepełnosprawności. – Miałem pięć lat, gdy wpadłem pod ciężarówkę, obrażenia były takie, że cudem przeżyłem. Odkąd pamiętam, zawsze byłem nie do końca sprawny. Tylko wtedy nie mogłem się z tym pogodzić, byłem potwornie ambitny, chciałem być supersprawny, zrobić karierę, mieć rodzinę, majątek. I przez jakiś czas to wszystko nawet miałem. Tylko że doprowadziłem żonę, dwoje dzieci i siebie do całkowitej ruiny. Gdybym we właściwym czasie zrozumiał, że ambicja nie jest najlepszym przewodnikiem człowieka, zamknąłbym upadającą firmę. Ale nie zrobiłem tego i długi były już takie, że za swojego życia nie byłbym w stanie ich spłacić. Jeszcze trochę próbowałem niewielkimi ratami spłacać długi i jakoś utrzymać dom i rodzinę. Zostałem kierowcą ciężarówki. I wtedy, nie wiem, jak to się stało, zacząłem grać.

Gdy jedzie na rowerze, myśli. Gdy kładzie się w namiocie, myśli. – I nadal nie wiem, jak to się dzieje, że człowiek staje się kimś takim, jakim ja kiedyś byłem. Przecież chciałem być tym, kim się wewnętrznie czułem – dobrym człowiekiem. A robiłem straszne rzeczy, potworne. Okradłem przyjaciół, pracodawcę. Nawet swojego ojca w dniu śmierci – był nieprzytomny, wziąłem jego kartę, poszedłem do bankomatu. Nie wybrałem na życie, na jedzenie. Wybrałem, żeby zagrać. Grałem we wszystko. W kasynie, w karty, w cokolwiek, aby tylko obstawić i sprawdzić, czy wygram. Codziennie obiecywałem sobie i bliskim, że to już koniec. I nie przestawałem. Straszne doświadczenie. Widzisz, jakie siejesz zniszczenie, ludzi krzywdzisz i dalej to robisz. Oczywiście czasami wygrywałem, ale to była tylko chwilowa ulga. Czujesz się jak w klatce z bestią i wiesz, że zaraz zostaniesz rozszarpany, tylko na razie bestia zajęła się ogryzaniem cudzych kości. Miałem świadomość, że nie tylko przegrywam pieniądze, przegrywam życie. Jedyna logiczna myśl w takiej sytuacji, to skończyć ze sobą.

Kiedy wstaję

W kwietniu 2019 roku wsiadał na rower, spodziewając się, że zginie. Teraz wsiada na rower z radością, że będzie jechał. – Wtedy byłem w ciężkim uzależnieniu i w depresji. Nie wiem, jak udało mi się z tego wyjść. Nikomu mojej metody nie polecam, ale przeszło mi. Nie ciągnie mnie nawet do tego, żeby wysłać kupon totolotka – mówi.

Ruszył w drogę bez pieniędzy, teraz ktoś wrzuci coś do puszki przy rowerze, czasem zadeklaruje wpłatę na Patronite, ktoś da na Pomagam.pl, żeby miał na jedzenie, doładowanie telefonu, naprawę roweru. Gdy wyruszał trzy lata temu, miał 13 znajomych na Facebooku, teraz obserwuje go ponad 5 tysięcy. Ludzi ciekawi, ile zrobił kilometrów, gdzie się zatrzymał, jaką ma pogodę. Najwierniejsi czekają na każdego jego live’a. – Czuję, jakby byli ze mną w trasie. Są, kiedy wstaję i kiedy kładę się spać – mówi Bobi Eł.

Gdy przejeżdża niedaleko miejscowości tych obserwujących, piszą: „wbijaj koniecznie!”. Posiedzi chwilę, zje obiad, skorzysta z prysznica, zrobi pranie. Zapraszają go też na święta, ale grzecznie odmawia. – Nie jestem tym zbłąkanym wędrowcem, dla którego stawia się dodatkowy talerz. W czasie świąt jadę albo siedzę w namiocie. Nie odwiedzam ludzi.

Człowiek o gołębim sercu

Obserwują go ludzie z małych miast i dużych, z własną firmą albo emeryturą. Pracujący na uczelniach albo na stacji benzynowej. Na profilach często mają flagę Ukrainy albo Unii, napis „wolne media” albo znaczek Strajku Kobiet. Gdy pytam, co ich urzekło w Bobim Eł, odzywają się nauczycielka, kosmetolożka, emerytka, fotografka, prowadząca sklep, mama 12-latka z autyzmem…

Beata: Bardzo szybko przekonałam się, że ta wyprawa nie jest radosnym oderwaniem się lekko szalonego faceta od codzienności, ale walką o przeżycie, o samego siebie. Dzień po dniu poznawałam historię życia Roberta i czułam jego strach, że ta droga może okazać się ślepym zaułkiem.

Dominika: Jego życie pokazuje, że mamy wybór, że błędy nas nie przekreślają i nie określają.

Kasia z mężem spędzali wszystkie wakacje na wyprawach rowerowych, teraz mąż jest po czterech udarach. Gdy powiedzieli Robertowi, że już nie mogą jeździć, znalazł w sieci model rikszy i tego samego dnia opowiedział na „lajfie” ich historię. – Reakcja jego fanów była natychmiastowa, w ciągu miesiąca mieliśmy rikszę – opowiada Kasia. – Taki właśnie jest człowiek, który mówi, że już nikt przez niego nie będzie płakać. O bogatej przeszłości, ale i o gołębim sercu.

Agnieszka: Człowiek, który ma tylko rower, tak naprawdę ma dużo więcej niż ja. Zafascynowała mnie jego siła, motywacja do działania i niesienia pomocy innym. Dzięki niemu patrzę inaczej na swoje życie.

Ja już nie

Często zbiera w puszkę na chore dzieci, teraz na rehabilitację Zosi i Łukasza. – Żyję jak mnich buddyjski, z miski żebraczej. I dzielę się z tymi, którzy potrzebują bardziej niż ja – mówi Bobi Eł. – Ograniczyłem swoje potrzeby do minimum. Trzy lata temu jazda na rowerze to było desperackie posunięcie człowieka, który nie widzi już dla siebie miejsca. A teraz w każdym miejscu jest mi dobrze. Jestem w waszym świecie tylko gościem. Gdy ktoś mnie zaprasza do domu, jadę najwyżej na dwa, trzy dni. To jest dla mnie czas, który wy nazywacie wakacjami. Chwilowa odmiana. Jestem w dobrym towarzystwie, z dostępem do prądu, ciepłej herbaty, lodówki, łóżka, prysznica. Przypominam sobie życie, które kiedyś prowadziłem, ale nie chciałbym już do niego wracać. Przeraża mnie stopień jego skomplikowania, liczba rzeczy, które burzą spokój. Wysiłek, jaki musicie wkładać, żeby być tam, gdzie jesteście. Towarzyszy wam w strach, że będzie gorzej. Nieustannie czegoś oczekujecie, do czegoś dążycie, o coś walczycie i ciągle się czegoś boicie. Ja już nie.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„Putin nie tylko zastrasza NATO. Udało mu się osiągnąć coś więcej”
Następny artykułUmiemy się wkurzyć