A A+ A++

Walka o realną polityczną władzę we Francji, ale także o „rząd dusz” francuskiego społeczeństwa, toczy się – tak jak w wielu innych krajach Zachodu – pomiędzy demokratyczno-liberalnym centrum, którego kandydatem nad Sekwaną jest Emmanuel Macron, a populistyczną antyliberalną rewoltą, której kandydatami są reprezentująca skrajną populistyczną prawicę Marine Le Pen (są jeszcze inni kandydaci populistycznej prawicy, ale Marine Le Pen, która dysponuje mocno zakorzenioną strukturą partyjną, obroniła na tym skrzydle swoją pozycję liderki) oraz reprezentujący skrajną populistyczną lewicę Jean-Luc Mélenchon. Stosunek sił pomiędzy tą trójką w ostatnich sondażach wynosi 26 proc. dla Macrona, 23 dla Le Pen, 17 dla Mélenchona. Dla porównania, kandydatka socjaldemokratów ma 2,5 proc. poparcia, a kandydaci umiarkowanej prawicy nie przekraczają razem 10 proc.

Populistyczna rewolta we Francji (podobnie jak w Polsce, na Węgrzech, w postbrexitowej Wielkiej Brytanii czy w Ameryce po pierwszym uderzeniu Trumpa) jest bardzo mocno przechylona na prawo. O ile Mélenchon, gdyby przeszedł do drugiej tury, przegrałby z Macronem bardzo zdecydowanie, to Marine Le Pen sondaże przewidujące wynik drugiej tury dają prawie remis w starciu z Macronem. Ona ma nie tylko mniejsze kłopoty z mobilizowaniem różnych środowisk i odcieni francuskiej skrajnej prawicy, ale na nią w drugiej turze chętniej przenoszą się głosy populistów lewicy.

Populistyczny elektorat ekonomicznie „wykluczonych” i godnościowo „obrażonych” czy „oburzonych”, chętniej gromadzi się pod sztandarami skrajnej prawicy. Okazuje się, że przeciwko anglosaskiemu modelowi globalizacji łatwiej walczy się hasłami „narodowej dumy”, peryferyjnego resentymentu, niż z „Kapitałem” Marksa pod pachą. To swoją drogą zabawne i smutne zarazem, że Francja, będąca kiedyś jednym z centrów zachodniej cywilizacji, dziś przeżywa podobny kompleks peryferyjności, co Węgry, Polska czy Rosja. I ten przeżywany przez znaczną część społeczeństwa i elit kompleks wobec dominującej anglosaskiej wersji globalizacji (modernizacji, gospodarki wolnorynkowej i liberalnego indywidualizmu) znalazł sobie podobne kulturowe i polityczne ujścia. Gdyż w rzeczywistości tak samo jak Marine Le Pen czy Mélenchon nie różnią się od Putina, Orbana czy Kaczyńskiego w swojej nienawiści do liberalnej demokracji, czy szerzej, do anglosaskiego modelu cywilizacji, podobnie późny (upolityczniony i jednoznacznie „reakcyjny”) Michel Houellebecq nie różni się od Dugina, Krasnodębskiego czy zmarłego niedawno Rymkiewicza.

Oczywiście, każdy z nich opłakuje nieco inne tradycje, buduje atmosferę nostalgii wokół nieco innych, najczęściej fikcyjnych, „utraconych, zniszczonych przez globalizację lokalnych i narodowych rajów”. Jednak resentyment wobec dominującej anglosaskiej kultury globalizacji czyni ich wszystkich bliźniaczo do siebie podobnymi.

Kaczyński wybiera Le Pen

Nie jest zatem przypadkiem, że Jarosław Kaczyński postawił w tych wyborach na Marine Le Pen. Całkowicie bezkrytycznie wykonujący polityczną wolę Kaczyńskiego Mateusz Morawiecki najpierw, w grudniu ubiegłego roku, przyjął w Warszawie Marine Le Pen z honorami przysługującymi głowie państwa, jako naturalną liderkę budowanego przez PiS sojuszu antyunijnej, antyzachodniej, antyliberalnej, finansowanej i propagandowo oraz organizacyjnie wspieranej przez Kreml skrajnej europejskiej prawicy. A w ostatnich dniach kampanii przed pierwszą turą we Francji Morawiecki publicznie zaatakował Macrona, co stało się jednym z tematów kampanii wyborczej nad Sekwaną, nawet jeśli nie tematem centralnym.

To prawda, że Macron zdecydowanie nie był liderem antyrosyjskiej polityki wśród przywódców UE. Realizował raczej – szczęśliwie z umiarem – tradycyjną francuską linię polityczną, która od półtora wieku każe widzieć w Rosji geopolitycznego sojusznika Francji, któremu warto „zapłacić” pewnym odpuszczeniem w regionach uznawanych nad Sekwaną za „tradycyjną rosyjską strefę wpływów” (może to być dawny obszar postsowiecki, może być – tak jak na przełomie XIX i XX wieku – cała Europa Środkowo-Wschodnia).

Tym bardziej ważne jest to, że po ataku Rosji na Ukrainę, Macron zachował się – szczególnie jak na reprezentanta tradycyjnej geopolitycznej linii Paryża – nieomal nieskazitelnie. Zdecydował się wysłać na Ukrainę francuską broń. Potwierdził zaangażowanie Paryża w NATO (łącznie z uczestnictwem Francji w inicjatywach „wzmacniania wschodniej flanki NATO”, na czym zyskuje też Polska). Politycy obozu Macrona jednoznacznie krytykują Kreml i uczestniczą we wszystkich broniących Ukrainy inicjatywach dyplomatycznych Zachodu, włącznie z kolejnymi sankcjami nakładanymi na Rosję.

Zaatakowanie przez Morawieckiego (a więc przede wszystkim przez Kaczyńskiego) Macrona, przy obronie albo milczeniu na temat zachowań, deklaracji i działań jednoznacznie proputinowskiego Wiktora Orbana czy jednoznacznie proputinowskiej Marine Le Pen, potwierdza po raz kolejny, że antyrosyjskość i proukraińskość PiS są teatrzykiem odgrywanym na potrzeby krajowej publiczności, przede wszystkim tradycyjnie antyrosyjsko uwarunkowanego elektoratu polskiej prawicy. Podczas gdy prawdziwym priorytetem dla Kaczyńskiego i Morawieckiego jest – nawet w obliczu wojny w Ukrainie – osłabianie Unii Europejskiej, budowanie „strategicznych relacji” z każdym wrogiem Brukseli, gromadzenie aktywów, które docelowo mają pozwolić Kaczyńskiemu na zdemontowanie wszystkich międzynarodowych bezpieczników i wsparć dla demokracji w Polsce. Tak aby mógł bez przeszkód zewnętrznych i wewnętrznych dokończyć budowę własnego peryferyjnego autorytaryzmu w Polsce, który strukturalnie (jeśli chodzi o wchłonięcie przez rządzącą partię mediów, sądów, publicznej i prywatnej gospodarki, likwidację wszelkich innych demokratycznych ograniczeń władzy) nie ma się różnić od peryferyjnego autorytaryzmu Rosji czy Węgier.

Kaczyński wie, że od tego, kto będzie rządził Francją po tych wyborach, zależy los Unii Europejskiej, los liberalno-demokratycznego Zachodu, a w najkrótszym terminie także los broniącej się przed Putinem Ukrainy. Dlatego postawił na Marine Le Pen, ponieważ jej zwycięstwo oznaczałoby totalny paraliż Zachodu.

Marine Le Pen złagodziła w tej kampanii swoją antyunijną linię, podobnie jak Kaczyński w różnych kampaniach wyborczych (kiedy potrzebował poszerzenia swojego elektoratu, wyjścia z własnej bańki, aby zdobyć władzę) wyciszał np. hasło „zamachu w Smoleńsku” i przedstawiał się jako umiarkowany i przewidywalny polityk, aby porzucić tę maskę już w wieczór wyborczy. Marine Le Pen nie mówi dziś zatem o wyjściu Francji z Unii czy nawet o natychmiastowym referendum na temat odejścia Francji od euro. Żaden z tych strategicznych celów francuskiej skrajnej prawicy nie został jednak przez nią i przez jej partię porzucony.

Nawet dziś, w atmosferze wojny na Ukrainie, Marine Le Pen powtarza argumenty na rzecz wycofania się Francji z NATO-wskiej współpracy, oczywiście pod hasłem „odzyskania suwerenności”. Wzmocniły się też w jej retoryce motywy antyniemieckie (to chyba pożyczka od PiS-u), również w obszarze odrzucenia współpracy Francji z Niemcami w polityce obronnej.

Europa bez Francji

Choć na poziomie kampanijnej retoryki Marine Le Pen ogłasza dziś, że jest spadkobierczynią koncepcji „Europy Ojczyzn” Charlesa de Gaulle’a, to faktyczny program jej i jej obozu oznacza powrót naszego kontynentu do epoki Europy egoistycznych i wzajemnie zwalczających się plemion. Gotowych się wzajemnie sprzedawać, zdradzać i rzucać sobie do gardeł, z czego oczywiście natychmiast skorzystaliby wrogowie Zachodu.

Zwycięstwo Marine Le Pen nad Emmanuelem Macronem oznaczałoby natychmiastowe wycofanie się Francji ze wspólnego antykremlowskiego frontu Zachodu w kwestii Ukrainy, zatrzymanie transportów francuskiej pomocy wojskowej i humanitarnej dla Ukrainy, już nie mówiąc o zamknięciu Francji dla ukraińskich uchodźców. A ich przybyło nad Sekwanę do końca marca 36 tysięcy, przede wszystkim z Polski, w dodatku Macron zadeklarował już, że w pierwszym rzucie jego kraj przyjmie 100 000 uciekinierów z Ukrainy. To może za mało, jednak zdecydowanie więcej niż zero uchodźców z Syrii przyjętych przez państwo PiS w czasie pierwszego kryzysu emigracyjnego z 2015-2016 roku, który dotknął przede wszystkim Grecję, Włochy i Francję.

Zwycięstwo Marine Le Pen oznaczałoby wycofanie się Francji ze zintegrowanych struktur wojskowych NATO (Francja należy do nich od czasu prezydentury Sarkozy’ego) i kompletny paraliż podjętych po wybuchu wojny na Ukrainie inicjatyw Unii Europejskiej dotyczących nowej współpracy wojskowej, obronnej i technologicznej. To byłoby osłabienie Zachodu. I na to właśnie grają Kaczyński wraz z Morawieckim.

W samej Francji argumenty geopolityczne i międzynarodowe, także te związane z Ukrainą, a nawet z Unią Europejską, nie są jednak kluczowe dla wyniku wyborczego starcia. Skoro Macronowi przez pierwszą kadencję swej prezydentury nie udało się zasypać rowu pomiędzy tą częścią francuskiego społeczeństwa, która akceptuje globalizację i potrafi w niej żyć, a tą częścią, która czuję się jej ofiarą (ekonomiczną lub/i „godnościową”), wobec tego kluczowe dla wyniku wyborów pozostaje pytanie o proporcje pomiędzy tymi grupami, a także o zdolność mobilizacyjną ich politycznych reprezentantów.

Macron próbował dokonać syntezy anglosaskiego neoliberalizmu (na poziomie gospodarczym) i francuskiego (czy szerzej, europejskiego, kontynentalnego) etatyzmu na poziomie budowania, a przynajmniej mówienia o społeczeństwie i państwie. Postanowił też zerwać z postkolonialnym kompleksem i polityczną poprawnością w mówieniu o imigracji i działaniu na rzecz asymilacji imigrantów, przede wszystkim z krajów islamu, do najszerzej rozumianej kultury francuskiej i norm liberalnych. Na obu tych frontach nie wszystko mu wyszło. Francuska gospodarka mocno oberwała w czasie pandemii, także antyszczepionkowy i „koronasceptyczny” bunt skierował się głównie przeciw Macronowi, wzmacniając każdą odmianę populizmu.

Swoje porażki w polityce społecznej i gospodarczej Macron usiłował często pokrywać tradycyjną we Francji „napoleońską” retoryką na temat własnej mocarstwowości. Przedstawiał Francję jako lidera polityki europejskiej, wyżywał się na Anglikach (co po błędzie brexitu zdawało się wygodnym instrumentem do odbudowywania symbolicznej mocarstwowości na użytek wewnętrzny), bronił też francuskich narodowych przywilejów na unijnym rynku pracy.

Dziś największą obawą obozu Macrona jest lęk przed niewystarczającą mobilizacją liberalnego i centrowego elektoratu we Francji. Różnice pomiędzy kandydatami umiarkowanego centrum i skrajnej prawicy bywały już w pierwszych turach francuskich wyborów niewielkie. Jednak w drugiej turze zawsze wygrywała „republikańska”, czyli liberalno-demokratyczna Francja, mobilizująca się wokół kandydata socjaldemokratów lub centroprawicy.

Dzisiaj najbardziej niepokojące są sondaże pokazujące zbliżanie się poparcia dla Macrona i Marine Le Pen w drugiej turze francuskich wyborów prezydenckich, która odbędzie się za dwa tygodnie. Walka pomiędzy Francją liberalno-demokratyczną, a Francją populistyczną nigdy nie była tak wyrównana. A upadek Paryża oznaczałby natychmiastowy kryzys Unii Europejskiej, natychmiastowy kryzys NATO. To trochę tak, jakby Putinowi przybyło na Ukrainie kilkanaście świetnie uzbrojonych i zupełnie świeżych dywizji. Szampana otwieraliby Kaczyński z Morawieckim i Orban z Putinem, jednak Kijów byłby stracony.

Czytaj więcej: Ukraina może mieć nowego sprzymierzeńca. Były doradca Macrona: Nie chciałbym być na miejscu rosyjskich dowódców

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułŚcigają się psie zaprzęgi
Następny artykuł“Państwo w Państwie”: rolnicy stracili pieniądze i maszyny, nikt nie poniósł odpowiedzialności