Abramović, która w publicznym wystąpieniu opublikowanym w mediach społecznościowych potępiła wojnę w Ukrainie i powiedziała, że atak Rosji jest „atakiem na nas wszystkich, na całą ludzkość i musi zostać powstrzymany”, przeznaczy całość kwoty na organizacje Direct Relief współpracującą między innymi z Ministerstwem Zdrowia Ukrainy.
Akcja artystki nabiera rozpędu. 23 marca cena jej prac osiągnęła równowartość 140 tysięcy złotych. O tym, jak wielkie znaczenie ma jej sztuka, można było się przekonać trzy lata temu podczas wielkiej wystawy artystki w Toruniu.
Fot.: Marco Anelli / Newsweek_redakcja_zrodlo
Ktoś napisał o niej „babcia performance’u”. Wystarczy przyjrzeć się Marinie Abramović, która pewnym krokiem wchodzi do sali i wita się z gośćmi, żeby zrozumieć, że „babcia” to określenie co najmniej niestosowne.
Jej długie czarne włosy spływają na silne ramiona, oczy świdrują rozmówców, usta śmieją się życzliwie. I chociaż w sztuce nie zna kompromisów, to w rozmowie potrafi być najserdeczniejszą towarzyszką. Ma czas dla wszystkich, niskim głosem namawia do zadawania pytań, nawet tych dziwacznych.
73-letnia artystka emanuje energią, jakby nic jej nie męczyło, a przecież sztuka Abramović polegała właśnie na tym, by bez litości zamęczać swoje ciało.
Krzepy musiała nabrać już w dzieciństwie. Ojciec i matka byli wojskowymi, jugosłowiańskimi bohaterami narodowymi. Musztra z armii przeszła do domu. Marina wspomina, że matka nigdy nie okazała jej czułości, za to wielokrotnie udowadniała, co oznacza dyscyplina. – W domu nie było słowa „kocham cię”, był za to rygor – mówi. Matka kontrolowała nawet to, w jaki sposób jej córka układa ręce na pościeli. Ojciec był jeszcze gorszy. Artystka wspomina, jak wyrzucił ją z łódki do wody, by nauczyła się pływać.
Kilkuletnia Marina musiała pokonać strach, żeby przetrwać, i przetrwała. Dokładnie tak jak w jej performance’ach.
Wojskowy sznyt przeniosła do wczesnych prac. W 1973 r., zaraz po ukończeniu studiów w Belgradzie, wyjechała do Włoch. To tam pokazała pierwszy radykalny performance. Na podłodze galerii ustawiła zestaw noży. Jeden z nich trzymała w ręce, drugą dłoń kładła na blacie stołu. Ostrzem trafiała w przestrzeń między palcami, jak w znanej koszarowej zabawie. Tyle że Marina nie miała w tym wprawy, więc nóż raz po raz wbijał się w dłoń, po blacie ciekła krew.
– To, co robiła, związane było z przetrwaniem, ze zmęczeniem i testowaniem limitów swojego ciała – mówi Wacław Kuczma.
– Sztuka to przekształcanie materii – deklaruje Abramović. Jej materią jest ciało, z którym tak jak z płótnem czy kawałkiem marmuru może zrobić wszystko.
W 1975 r. na moment wraca do Belgradu, gdzie w lokalnym centrum kultury studenckiej układa olbrzymi pentagram z desek i wiórów nasączonych benzyną. Podpala je, a sama kładzie się w środku. Powietrze jest tak duszne i gorące, że artystka mdleje. Trzeba ją ratować. Krytycy nazywają ją wariatką, bo performance to wówczas niszowe zjawisko, a cierpienie w sztuce zarezerwowane było wyłącznie dla mężczyzn. Marina łamie te konwencje.
Innym razem pozwoliła się ranić i kaleczyć zebranej w galerii publiczności albo jak w performansie „Usta Tomasza” wycięła pentagram na brzuchu.
Duchowości w twórczości Abramović dostarczył związek z niemieckim artystą Uwe Laysiepenem, którego pieszczotliwie przezywała Ulay. Razem stali się „ciałem o dwóch głowach”, na pięć lat zamieszkali w furgonetce Citroëna, którym jak nomadzi przemierzyli Europę. Ich związek zaowocował najpopularniejszymi performance’ami w twórczości artystki. Wspólnie stawali nadzy we framudze drzwi, zmuszając publiczność do ocierania się o nagie ciała performerów, bili się i przepychali przed kamerą. Wreszcie grozili sobie śmiercią, gdy Ulay chwycił cięciwę łuku wymierzonego wprost w Marinę, a artystka trzymając łuk, napinała go, jakby sama chciała przypieczętować swoją zagładę.
Wyraz miłości dali w ostatniej wspólnej pracy „Spacer po Wielkim Murze”. Para postanowiła przejść najdłuższy mur w Chinach: Abramović ze wschodu, Ulay z zachodu, by po trzech miesiącach rozłąki spotkać się w połowie drogi. Jednak na etapie przygotowań Ulay zawiązał relację z asystentką, która pomagała organizować przedsięwzięcie. Kobieta zaszła w ciążę, a Marina podziękowała za taki związek.
Na początku lat 90. dla czterdziestoletniej wówczas artystki zaczyna się nowy etap. Dotychczas nie miała konta w banku ani prawa jazdy, po rozstaniu z partnerem nadrabia zaległości. Na nowo odkrywa też piękno swojego ciała. Złośliwi śmiali się nawet, że w galeriach bywała tak często jak w butikach Givenchy. To wtedy radykalnie zmieniła swój wygląd i przeszła serię operacji plastycznych. – Poczułam, że po raz pierwszy mogę się czuć kobietą, że mogę się wyzwolić – wyznaje.
Rezygnuje z wizerunku buntowniczki, ale jej sztuka nie przestaje być radykalna. W 1997 r. na Biennale w Wenecji prezentuje przerażającą pracę „Bałkański barok”. Abramović siedzi na stercie tysiąca wołowych kości i czyści je twardą szczotką, śpiewając przy tym ludowe pieśni. Zwierzęce kości symbolizują tragedię, która wydarzyła się w krajach byłej Jugosławii. Dla gości weneckiego festiwalu jej performance to terapia szokowa.
Te brawurowe, tworzone z coraz większym rozmachem działania zapewnią jej status gwiazdy, który ostatecznie potwierdzi wystawa w nowojorskiej MoMA, zorganizowana dziewięć lat temu. Wyjątkowa, bo po raz pierwszy galeria poświęciła tyle miejsca artystce z Europy Wschodniej i jako pierwsza prezentowała dokonania performerki.
Fot.: Attilo Maranzano / Newsweek_redakcja_zrodlo
Nawiązujący do manifestu Abramović tytuł wystawy brzmiał „Artystka obecna”. Na taki pomysł wpadł kontrowersyjny kurator Klaus Biesenbach, ale nawet on mówił: – Marina, nie chcę mieć cię na sumieniu – gdy usłyszał, że artystka swoją obecność na wystawie rozumie zupełnie dosłownie. Performerka postanowiła przez trzy miesiące siedzieć w jednej z sal muzeum na drewnianym niewygodnym krześle przy pustym stole. Każdy mógł się dosiąść i popatrzeć jej w oczy.
Taką okazję miał też Wacław Kuczma. – Gdy siada się naprzeciwko Mariny Abramović, czuje się przepływ prawdziwej energii, człowieka nagle ogarnia spokój. To jak doświadczenie sakralne – tłumaczy.
W kolejce na spotkanie z Mariną ustawiło się 15 025 osób. W tym jej były partner Ulay, z którym artystka zobaczyła się po raz pierwszy po ponad dwóch dekadach rozłąki.
Gdy późną wiosną 2010 r. artystka wychodzi z galerii, jest już ikoną sztuki i popkultury. Na jej wizerunku zarabia marka Adidas, raper Jay-Z zaprasza ją do udziału w teledysku „Picasso Baby”, Lady Gaga korzysta z rad artystki przed występami na scenie.
Marina dobrze się czuje w blasku sławy, ale ze sztuką ucieka w absolutną ciszę. Oddaje się w ręce mnichów, którzy uczą ją medytacji Vipassana. – Jej sztuka w ostatnich latach odchodzi od ciała w kierunku duchowości – tłumaczy Kuczma.
Abramović stara się to przekazać swoim uczniom. Do posiadłości w Hudson Valley zaprasza kilkunastu młodych ludzi. Razem z nią pracują nad oddechem, milczą całymi dniami, po omacku spacerują po lesie. Wszystkim na wstępie odbiera komórki, tłumacząc: „Teraz będziecie wolni” . To ostatnie i być może najbardziej aktualne przesłanie artystki. – Być obecnym oznacza skupić się na tym, co tu i teraz, nie dać się rozproszyć, być wrażliwym na własne odczucia – mówi.
„Fot. Marco Anelli, Attilo Maranzano”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS