Trzy tygodnie wcześniej, kiedy wracał ze wsi Ławki, gdzie święcił nowy kościół, napadli na niego enkawudziści. Konną bryczkę, którą jechał w towarzystwie księży i diakonów, staranowała 12-kołowa ciężarówka. Na głowy duchownych posypały się metalowe pręty i kolby karabinów. Od śmierci uratował ich wtedy tylko cud. Zbiegli się ludzie, od wsi Iwaniwka nadjechał samochód pocztowy. Zamachowcy musieli więc uciekać, a biskup trafił do szpitala.
Bolszewicy nie mogli sobie jednak pozwolić na to, by gromadzący na procesjach po 80 tysięcy wiernych greckokatolicki biskup pozostał przy życiu. Późną nocą 31 października na wyraźne polecenie wierchuszki dyrektor szpitala w Mukaczewie wygonił z oddziału siostry bazylianki czuwające przy Romży. Zamiast nich do sali wprowadził nową pielęgniarkę, dziewczynę o imieniu Odarka.
Morderczyni – co wyszło na jaw dopiero w latach 90. XX wieku po otwarciu na krótko moskiewskich archiwów – podała Romży truciznę z kurary przygotowaną na tę okazję w laboratorium na Łubiance. Pół godziny po północy biskup umarł w konwulsjach, a los Kościoła greckokatolickiego na Zakarpaciu został przesądzony.
Jako przyczynę śmierci dyrekcja wpisała „obrażenia czaszki i mózgu wynikłe ze zderzenia bryczki z ciężarówką prowadzoną przez partyzantów ukraińskiego UPA”.
Czytaj także: Paderewski pozostawił imponujący majątek. Jak to się stało, że został on roztrwoniony albo przepadł bez wieści?
Makabryczne laboratorium
Truciznę opracował w Moskwie Grigorij Mojsiejewicz Majranowski, lekarz toksykolog urodzony w Batumi, kierownik Laboratorium X ulokowanego w moskiewskim Zaułku Warsanofjewskim. Przystępując do realizacji zadania, miał już za sobą niemal dekadę testowania na więźniach ponad piętnastu śmiertelnych substancji. Wśród nich cyjanku potasu oraz sodu, związków arsenu i talu czy też kolchicyny, strychniny i akonityny (śmierć po niej – wspominał potem – była najboleśniejsza).
Nikołaj Chochołow, były oficer KGB, jako świadek przed podkomisją bezpieczeństwa wewnętrznego amerykańskiego Senatu przeprowadza oględziny zestawów z truciznami, kwiecień/maj 1954 r.
Fot.: East News
Pięć sal do makabrycznych eksperymentów, gdzie pracował, wydzielono jeszcze w 1938 roku na wyraźny rozkaz Ławrientija Berii. Zadanie wziął na siebie komendant Łubianki, Wasilij Błochin – ten sam, który dwa lata później własnoręcznie rozstrzeliwał polskich oficerów w katowniach NKWD w Kalininie.
Razem z Berią doszli do wniosku, że główny gmach tajnej policji będzie zbyt blisko ciekawskich oczu – laboratorium umieszczono więc na tyłach budynku. Selekcją osób do śmiertelnych testów – głównie skazanych na rozstrzelanie więźniów – zajmował się drugi bliski współpracownik Berii, Wsiewołod Mierkułow.
W rozmowach z podwładnymi Beria zastrzegł, że sprawa jest ściśle tajna. Obaj zdawali sobie sprawę, że chodzi o wykonywanie wyroków śmierci. Nie wiedzieli tylko jeszcze w jaki sposób.
Wytyczne dla pracowników laboratorium od początku były jasne. Opracować truciznę, która nie pozostawi śladów. Pierwsza taka została opracowana przez Grigorija Majranowskiego jeszcze w 1940 roku. Specyfik K-2 (karbinoloamina chlorku choliny) po śmierci ofiary błyskawicznie rozkładał się w ciele. Kiedy przystępowano do obdukcji, wszystkie przesłanki wykazywały na zgon wskutek ostrej niewydolności układu krążenia. To najpewniej trucizny K-2 użyto w 1946 r. do likwidacji polskiego inżyniera Nauma Sameta, który zamierzał porzucić Związek Sowiecki i wrócić do kraju.
Zatrute naboje i jad kiełbasiany
– Mnie samego ciarki przechodzą, gdy sobie o tym przypominam – mówił potem Majranowski o eksperymentach na tyłach Łubianki. Zdolny toksykolog i absolwent uniwersytetów medycznych w Moskwie oraz Taszkiencie sam zgłosił się do Berii na przełomie 1938 i 1939 roku.
Będąc szefem udzielnego księstwa składającego się z pięciu pokoi i sekretariatu, w latach 1938-1947 Majranowski testował trucizny na najwymyślniejsze sposoby. Aplikował je w jedzeniu i w napoju, wstrzykiwał, sprawdzał skuteczność spryskanej zabójczą substancją poduszki, eksperymentował z zatrutymi nabojami (te były jeszcze obsesją Lenina).
Współpracownicy mówili potem o jego „zwierzęcym sadyzmie” obficie podlewanym wódką. Do więźniów strzelano nabojami rozrywającymi tak, aby nie zabić ich od razu, celowano więc w uda i pośladki. Śmierć od tak zadanej trucizny następowała zazwyczaj w czasie od 15 minut do godziny. – Wydaje mi się, że wszystkie przypadki zastosowania zatrutych naboi zakończyły się śmiercią, chociaż pamiętam jednego, którego pracownicy grupy specjalnej dobijali – z rozbrajającą szczerością przyznawał Majranowski.
Wszystkie rezultaty eksperymentów skrupulatnie notowano. Po testach z jadem kiełbasianym Majranowski oraz współpracownicy zapisali suchym, urzędniczym językiem:„Przeprowadziliśmy trzy takie doświadczenia, chyba ze skutkiem śmiertelnym. Śmierć nastąpiła w ciągu 48 godzin”.
Wszystko dla dobra ojczyzny
Kiedy była taka potrzeba, kaci opuszczali Zaułek. Majranowski zeznawał potem, że raz zdarzyło mu się przeprowadzać eksperymenty w wewnętrznym więzieniu NKWD. Na potrzeby jego badań oddano wtedy kilka cel. Najprawdopodobniej testował tam bezsmakową pochodną iperytu siarkowego, która miałaby oddziaływać na przewód pokarmowy skazanych. Każdy z takich eksperymentów miał pomóc w opracowaniu trucizny idealnej – błyskawicznej i niewykrywalnej.
Dziś wiadomo już, że eksperymenty w Laboratorium X pochłonęły życie co najmniej kilkuset osób. Wśród nich byli m.in. Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Bałtowie, a z czasem niemieccy i japońscy jeńcy wojenni. Sam Majranowski miał być osobiście odpowiedzialny za śmierć 150 z nich. Najwięcej wyroków – do czego przyznawał się potem Błochin – wydano w latach 1939-1940, bo aż około czterdziestu.
Na początku wojny z Niemcami proceder rozkazano przerwać, ale tylko na moment, aby już w 1943 roku wznowić eksperymenty na ludziach.
Kiedy Wsiewołoda Mierkułowa zapytano po latach, czy nie uważał eksperymentów za zbrodnię przeciwko ludzkości, nie zamierzał kłamać. – Ostatecznym celem tych doświadczeń była walka z wrogami państwa sowieckiego. NKWD to taka instytucja, która mogła dokonywać podobnych doświadczeń na osądzonych wrogach władzy sowieckiej w interesie państwa sowieckiego – stwierdził.
W podobnym tonie eksperymentami chełpił się Majranowski. W liście słanym do Berii w 1953 roku nie bez dumy przypominał, że własnoręcznie zlikwidował wielu zagorzałych wrogów władzy sowieckiej, w tym różnego rodzaju nacjonalistów (również żydowskich). Gwarantował jednocześnie, że jeżeli państwo znowu po niego sięgnie, to gotów jest wykonać „wszystkie jego rozkazy dla dobra potężnej ojczyzny”.
Czytaj więcej: „Tych żołnierzy znaczy powiew zwycięstwa” – pisał 14 sierpnia 1920 roku. Jak De Gaulle walczył z bolszewikami
Zostało tylko szaleństwo
Korespondencja do Berii nie była jednak wyrazem przyjacielskich uczuć. Majranowski – jak to często bywało w ZSRR – sam padł ofiarą machiny, której służył. Choć opracowane przez niego przez dekadę w Laboratorium X trucizny zabiły m.in. ukraińskiego działacza Ołeksandra Szumskiego, byłego sowieckiego agenta Isaiaha Ogginsa i najpewniej szwedzkiego dyplomatę Raoula Wallenberga, jeszcze za życia Stalina lekarzowi udowodniono udział w „syjonistycznym spisku”. Listy do Berii słał więc z więzienia we Włodzimierzu, dokąd trafił z 10-letnim wyrokiem.
Były one zresztą dowodem w procesie Berii. To głównie dzięki temu śledztwu działalność Laboratorium X wyszła na jaw. W wyroku z grudnia 1954 r. sąd stwierdzał, „że podsądni Beria, Mierkułow i Kobułow dopuszczali się innych nieludzkich zbrodni – przeprowadzali eksperymenty polegające na testowaniu trucizn na więźniach skazanych na najwyższy wymiar kary oraz stosowaniu środków narkotycznych podczas przesłuchań”.
Każdy uczestniczący w tych zbrodniach zapłacił swoją cenę. Dobijaniem więźniów i paleniem ich ciał zajmowała się specjalna, wspominana już, grupa specjalna. Jednym z jej członków był niejaki Okuniew. Majranowski mówił o nim w czasie śledztwa: „Na imię miał Aleksiej (imienia ojca nie pamiętam). Pracował w zarządzie ochrony rządu, ale z jakiegoś powodu formalnie był członkiem grupy specjalnej. Był obecny podczas doświadczeń, znał naszą robotę. Nie pamiętam, czy towarzyszył nam podczas doświadczeń z zatrutymi nabojami. Okuniew zajmował się raczej zakopywaniem i paleniem trupów. On też się rozpił i za alkoholizm został zwolniony i odesłany na emeryturę. Kilka razy odbywał leczenie w klinice psychiatrycznej”.
Podobnie pracę w Zaułku Warsanofjewskim wspominał bakteriolog Siergiej Muromcew. Z dyżurów w laboratorium zrezygnował – jak tłumaczył przełożonym – bo nie mógł znieść nieustannego pijaństwa. Prokurator Władimir Bobreniow, który prowadził śledztwo w sprawie laboratorium, przyznawał po latach, że mało kto z jego pracowników umarł w spokoju. – Wieszali się, strzelali sobie w głowę, zapijali na śmierć lub kończyli w szpitalu psychiatrycznym – mówił. W kwietniu 1940 r. starszy chemik Szczegoliew popełnił samobójstwo, zażywając przeznaczoną dla więźniów truciznę.
Czym próbowano otruć Nawalnego?
Zaraz po śledztwie i wykonaniu wyroku na Berii teczka o nazwie „Materiały Laboratorium X” trafiła do archiwów KGB. Znajdujące się w niej informacje są do dziś utrzymywane w tajemnicy. Jak wiadomo, samo Laboratorium X nie zostało rozwiązane – przemianowano je tylko na Laboratorium 12, a od 1978 roku działało w ramach Śledczego Instytutu Technologii Specjalnych w I Zarządzie Głównym KGB. Dziś uważa się, że najważniejsze laboratorium toksykologiczne działa w Jasieniewie niedaleko Moskwy. To z niego pochodziły najpewniej trucizny, które zaaplikowano Annie Politkowskiej, Aleksandrowi Litwinience, Siergiejowi Skripalowi czy ostatnio Aleksiejowi Nawalnemu.
Czytaj też: Czarny ułan Hitlera. Przed wojną miał wizerunek pieszczocha III Rzeszy. 60 lat potem pomniki stawiały mu zjednoczone Niemcy
Korzystałem m.in. z prac Nikity Pietrowa oraz jego książki „Psy Stalina” wydanej przez wydawnictwo Demart
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS