A A+ A++

Uwielbiam anime i wszystko, co z nim związane. Od najmłodszych lat miałem przyjemność niejako wychowywać się na tej gałęzi japońskiej popkultury i w jakimś stopniu to właśnie ona mnie ukształtowała, umacniając to, kim dziś jestem. Największym klasykom gatunku zawdzięczam naprawdę sporo i jestem przeszczęśliwy, że tak się właśnie stało. Ikony jak Dragon Ball czy Pokemony mocno na mnie oddziaływały. 

Nie wszystko jest jednak w tym biznesie tak kolorowe, jak mogłoby się wydawać. Niekiedy dobrym pomysłem – z niewiadomych przyczyn – wydaje się twórcom sprzedawanie praw wytwórniom, które podchodzą z chęcią przeniesienia konkretnych przygód na pole aktorskich produkcji pełnometrażowych. Co ciekawe, sam precedens ma miejsce do dziś i dużo częściej, niż można tego chcieć. 

Ten temat wezmę dziś na tapet – przedstawię Wam dziesięć najgorszych aktorskich adaptacji anime. Takich produkcji, które śmiało da się wrzucać do podręczników „Jak nie ekranizować…”. Żaden z poniższych tytułów nie cieszył się ciepłym przyjęciem, wszystkie psuły opinię markom, a każda z nich na  zawsze zapisze się w pamięci. Niestety nie w pozytywnym wydźwięku. Nie przeciągając – przejdźmy do pierwszej z nich. 

Fullmetal Alchemist

Anime oraz manga były genialne. Właściwie do dziś przez spore grono osób uznawane są za ścisłą czołówkę w historii branży. I osobiście jestem w stanie w pełni zrozumieć taką perspektywę. Niestety aktorska adaptacja w żadnym stopniu nie dorównała poziomem do oryginału i… Cóż, właściwie trafne będzie stwierdzenie, iż troszkę podkopała jej fenomen. Twórcy stworzyli film, z którego kompletnie nie czuć tej magii. 

Speed Racer

Zdaję sobie sprawę, że niewiele osób kojarzy samo anime. Jeśli nie siedzicie po uszy w japońskiej popkulturze macie pełne prawo go nie znać. W zasadzie, nawet jeśli jesteście pochłonięci tą dziedziną, wciąż moglibyście nie wiedzieć, o czym mowa. Oryginalna seria była bowiem emitowana w latach 1967-1968! Ekranizacja zadebiutowała natomiast już w 2008 roku i niestety po czterdziestu latach trudno oczekiwać podobnych wrażeń u widzów. Zmienione zbyt mało względem pierwowzoru, a zwykłe wyścigi już dziś nie zachwycają. 

Fist of the North Star

W 1995 roku dostaliśmy jedno z gorszych live action bazowanych na anime. „Fist of the North Star” łączyło w sobie wszystkie negatywne elementy, jakie może nieść produkcja tego typu. Jest wręcz koszmarem każdego fana anime. Kompletnie olano tutaj klimat oryginału, postawiono na jakiś dziwny miszmasz gatunkowy, a do tego wszystkiego efekty specjalne wyglądały jak w naprawdę budżetowym bagnie. Dramat. 

Bleach

Zawsze sceptycznie podchodziłem do próby przełożenia na wersje aktorskie anime z gatunku fantasty shonen. A w przypadku Bleacha zadanie jest o tyle trudne, że mamy do czynienia z demonami, wielkimi mieczami, super nadprzyrodzonymi mocami i transformacjami. I jak przedstawić to teraz w rzeczywistej formie, nie mając budżetu Disneya? No… Nie da się i lepiej było nie próbować. 

Tokyo Ghoul

Do mangowego pierwowzoru mam dość nietypowy stosunek. Przeczytałem całość, bawiłem się całkiem nieźle, ale wszystko było aż za bardzo „edgy”. Trudno znaleźć lepsze słowo opisujące samą serię, choć dzięki zwrotom akcji i bardzo fajnie rozpisanym postaciom, można było się wciągnąć. Inaczej jest w przypadku filmy pełnometrażowego, który gdzieś po drodze zapomina o tym, jaki charakter mają bohaterowie. Albo, że po prostu go mają. 

Attack on Titan

Anime „Shingeki no Kyojin” to bez wątpienia jeden z największych hitów ostatnich lat i seria, która już na zawsze zapisała się dużymi literami w historii branży. Nie dziwi więc, że bardzo szybko spróbowano przełożyć to na ekranizację live-action. W końcu trzeba płynąć, póki jest fala. Niestety czuć było tutaj, że wszystko zostało zrobione po łebkach i „byle jak najprędzej”. A to nie zadziałało dobrze. 

Guyver

Anime „Kyoushoku Soukou Guyver” z 1989 roku to bardzo ciekawa wariacja w klimatach horroru fantasy, gdzie poznajemy Shou, który pod wpływem nietypowego mechanizmu tajemniczego pochodzenia staje się żołnierzem zdolnym pokonać każdego przeciwnika – ot typowa fabuła shonenów tamtych czasów. Zaledwie dwa lata po debiucie serii animowanej dostaliśmy pełnometrażowy film live-action. Paździerz to mało powiedziane. Nawet nie próbujcie tego oglądać. 

Devilman

Manga od Go Nagaia to prawdziwy klasyk i jeden z tytułów, które wyznaczały trendy, gdy debiutowały. Fenomenalna opowieść z demonami w roli głównej, która zrodziła kilka ciekawych adaptacji anime. I jeden filmowy bubel. Live action okazało się kompletną wtopą, a twórcy pokazali, że zupełnie nie zrozumieli, o co chodziło w oryginale. Kompletnie pominęli najważniejsze przesłanie i ubrali wszystko w wizualną warstwę rodem z kina klasy C.

Death Note

Netflix podjął się bardzo trudnego zadania – chcieli przełożyć kultowe anime kryminalne na wersję live-action. Kurczę, bardzo chciałem, żeby to się udało. Naprawdę wierzyłem, że mniej lub bardziej można zrobić z tego coś racjonalnego. A jeśli czytacie o tym już na tej liście, to doskonale zdajecie sobie sprawę z faktu, iż niestety się przeliczyłem. Death Note w wersji aktorskiej okazał się kompletnym niewypałem. 

Dragon Ball: Ewolucja

Oh… Jak zabrać się za opisanie tak słabego tytułu? Jestem osobą bardzo pobłażliwa, jeśli chodzi o przeróżne dzieła popkultury. Aby produkcja dostała ode mnie mniej niż 4-5/10, musiałaby być po prostu kompletnie nie do ukończenia. Musiałaby mnie odrzucić i zrazić w takim stopniu, że nie chciałbym o niej nic mówić, ani pisać. Najlepszym zwieńczeniem tego będzie to, iż teraz już wiecie, czemu nie powstał spod mojej ręki żaden tekst na temat „Dragon Ball: Ewolucja”. Omijajcie. 

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMocne słowa premiera. “Rada Europejska musi zmienić skompromitowaną politykę”
Następny artykułImpas w negocjacjach ciąży rynkom