Depresja. Czy warto ją ukrywać?
– Nie powinnaś opowiadać o depresji, to ci może zaszkodzić – napisał kolega, gdy wrzuciłam na Facebooku posta o ludziach, którzy byli ze mną, kiedy chorowałam. Byłam im bardzo wdzięczna, chciałam to okazać.
– Jak miałoby mi zaszkodzić? – zapytałam.
– Na przykład nie dostaniesz pracy, jeśli taka informacja wpadnie w ręce rekrutera – wytłumaczył znajomy.
Czytaj też: 23 lutego przypada Ogólnopolski Dzień Walki z Depresją. Chorować psychicznie to w Polsce wciąż wstyd
Najpierw próbowałam go przekonać, że od lat opisuję ludzi, którzy opowiadają o depresji, więc nie mogę sama jej ukrywać. A potem przyszło mi do głowy, że właściwie nie ma o czym mówić: nie chciałabym nigdy pracować w firmie, w której jakakolwiek choroba, w tym psychiczna, to coś, co człowieka dyskwalifikuje. I namawiam wszystkich, by się do depresji przyznawali. Choćby po to, by ludzie, z którymi pracują, spotykają się czy bawią, wiedzieli, że muszą być delikatniejsi, wrażliwsi, uważniejsi. I żeby wiedzieli, że mogą pomóc.
Na świecie na depresję choruje już ponad 260 milionów ludzi. Eksperci WHO szacują, że do 2030 roku będzie ona najczęściej występującą chorobą cywilizacyjną. W Polsce – jak wynika z najnowszych danych CBOS – w zeszłym roku 14 proc. ankietowanych osób często odczuwało obniżony nastrój lub stany depresyjne. To już prawdziwa epidemia, miliony ludzi, których cierpienia często nie zauważamy.
Czytaj też: „Żyję, niestety”. Polacy cierpiący na zaburzenia psychiczne nie mają się jak leczyć
Bo kiedy słyszymy słowo „depresja”, odruchowo myślimy o kimś nieskończenie smutnym, wycofanym z życia, bez siły do pracy, spotkań z ludźmi, nawet zwykłej rozmowy. Zapominamy, że w depresji mogą być też ci wiecznie roześmiani, pełni energii znajomi, których radosne zdjęcia widzimy codziennie na Facebooku. I którzy jednego dnia są w pięciu różnych miejscach, uprawiają kilka sportów i jeszcze mają czas na działalność społeczną.
Ja nie wiem, kiedy zachorowałam. Prawdopodobnie kilka lat temu, po śmierci rodziców. Kiedy umarł ojciec, był akurat piątek. Nie przerwałam pracy, dokończyłam wszystko, co miałam zrobić, chyba nawet posprzątałam biurko i dopiero wtedy wróciłam do domu. Były już mąż nie mógł zrozumieć, dlaczego nie zadzwoniłam, nie powiedziałam, co się stało, tylko siedziałam w redakcji. A ja chciałam być dzielna jak zwykle.
Kiedy odeszła mama, zostawiłam sprawy związane z pogrzebem siostrom i następnego dnia poszłam do pracy. Wróciłam do domu na pogrzeb, a zaraz potem znowu pracowałam. Praca pomagała, odwracała uwagę od śmierci i rozpaczy, ale też – dzisiaj to już rozumiem – nie pozwoliła przeżyć żałoby.
Nie płakałam także, kiedy po blisko 25 latach rozwiodłam się z mężem, bez wyraźnej przyczyny. Te łzy, których wtedy nie wypłakałam, zostały we mnie. Kilka lat później wylały się taką falą, że prawie pod nią utonęłam.
Ataki paniki, które wtedy miałam, najczęściej wyglądały właśnie tak: czułam, że tonę, wciąga mnie ciemna woda, nie mam sił z nią walczyć. Czasem tonęłam w gęstym błocie i to było jeszcze bardziej przerażające, trudniej się było uratować. Ale najgorsze było rozpadanie się na kawałki: świat drżał, a ja razem z nim. Pomagał tylko mocny uścisk kogoś, kto był w pobliżu i widział, wiedział, czuł, co się dzieje. Że świat się wali, trzeba ratować.
Kiedy ktoś mnie tak obejmował, uspokajałam się. Chwilę później mogłam znowu pracować, biegać, uprawiać różne sporty i być w pięciu miejscach jednego dnia. Było w tym coś gorączkowego, jakbym chciała zagłuszyć swoje myśli. Raz przyszło mi też do głowy, że chcę się tą dziką aktywnością zamęczyć, doprowadzić do całkowitego wyczerpania.
Na czym polega depresja?
Dziś myślę, że takie chorowanie jest najbardziej niebezpieczne. Bo skoro nie leżysz w domu, patrząc w sufit, skoro masz siłę, by się wystroić i iść na imprezę, skoro praca nie cierpi, a nawet jest ratunkiem, bo znasz się na niej, więc czujesz się bezpieczny – to wygląda, jakby wszystko z tobą było OK.
Ty sam też tak uważasz. Masz tylko ten okropny niepokój w brzuchu, no i często myślisz, że nie masz już ochoty żyć. Że życie tak boli, że lepiej byłoby nie żyć. Ale kiedy cię pytają, czy chcesz popełnić samobójstwo, kręcisz stanowczo głową: nie! Życie jest piękne, tylko teraz tak strasznie boli, że chce się wyć.
I wyłam, bo to nie był zwykły płacz. Ale na zdjęciach na fejsie wciąż byłam uśmiechnięta, chociaż coraz chudsza, z oczami, w których dopiero teraz widzę rozpacz. Bo wcześniej nie chciałam widzieć, musiałabym przyznać, że mam poważny problem, a wolałam myśleć, że to po prostu taki zły czas: jakiś niemądry związek, więcej stresu w pracy, za dużo sobie na głowę wzięłam, a poza tym w Polsce takie straszne rzeczy się dzieją, wszyscy czujemy się bezsilni.
A ja byłam nie tylko bezsilna, ale także bez siły.
Pamiętam, jak kolega miesiącami namawiał mnie, żebym do niego przyjechała. Pracował w Wielkiej Brytanii, ściągnął tam rodzinę, mieli duży dom, zapraszał. Odpowiadałam mu, że nie mam siły, po prostu nie mam siły. Nie rozumiał, przecież tyle rzeczy robię, wszędzie mnie pełno. Uwierzył, dopiero gdy mu powiedziałam, że od blisko roku nie otwieram skrzynki pocztowej, nie wyjmuję listów. I że nie odbieram telefonu, gdy widzę numer, którego nie znam. Bo rozmowa z nieznaną osobą to wysiłek, którego nie dało się udźwignąć.
Za to na bieganie z miejsca w miejsce, robienie tysiąca rzeczy jakoś znajdowałam siłę. Ale ten nadmiar zajęć z jednej strony dawał mi złudne poczucie, że ogarniam, wszystko jest ze mną w porządku, a z drugiej potwornie wyczerpywał. I napięcie było jeszcze większe, a rozpacz głębsza.
Kiedy w końcu wylądowałam u psychiatry, bo – jak ujęła to moja terapeutka – nie radziłam sobie z życiem – dostałam diagnozę: zespół lękowy. I dwa silne leki – przeciwdepresyjne i przeciwlękowe – po których przez pierwsze tygodnie oglądałam świat jak przez szybę (i to było niefajne), ale potem, po raz pierwszy od lat poczułam spokój. Najpierw jak trzepotanie motylich skrzydeł w brzuchu, a potem coraz dłuższe chwile, gdy nie byłam napięta jak struna, ze ściśniętym żołądkiem i pięściami.
Wreszcie mogłam normalnie jeść, bo wcześniej wciskałam w siebie tylko to, czego nie trzeba było gryźć. I wreszcie zaczęłam przesypiać całe noce, zamiast budzić się co chwilę i na nowo rozmyślać o problemach, których i tak nie dało się rozwiązać. Wracałam do życia, odzyskiwałam siłę, a z nią jasność rozumienia tego, co trzeba, a czego nie wolno robić.
Depresja. Leki ratują życie
Kiedy teraz słyszę, jak ktoś zastanawia się, czy brać leki przeciwdepresyjne, czy jednak za wcześnie, bo może psychoterapia wystarczy, a może rozmowa z przyjacielem, przypomina mi się, co powiedział psychiatra, kiedy zwierzyłam mu się z takich obaw. Zapytał: „Czy kiedy złamie pani nogę, też najpierw miesiącami omawia to pani z lekarzem, czy jednak prosi o skuteczniejsze i szybsze leczenie? Dlaczego psychiki nie traktuje pani równie poważnie?”
Miał rację. Jestem przekonana, że leki uratowały mi życie. Tak po prostu.
Ale prawie rok po tym, jak je odstawiłam, pewna jestem również jednego: nie przetrwałabym, gdyby nie ludzie. Przyjaciele, ale też zwykli znajomi, którzy z niewiarygodną wyrozumiałością znosili moje wybuchy rozpaczy, emocjonalną chwiejność i całkowitą odporność na racjonalne rady i argumenty. Byli przy mnie, obejmowali, karmili, zawsze odbierali telefon. Do końca życia będę spłacać ten dług.
W pracy powiedziałam, że choruję i nigdy tego nie żałowałam. Pamiętam, raz kolega z redakcji poprosił mnie o zrobienie czegoś. Nie miałam siły, wyjaśniłam mu dlaczego. Trzymaj się, powiedział. Odrobisz, jak wyzdrowiejesz.
Czytaj też: Miałam 15 lat, gdy trafiłam na zamknięty oddział psychiatryczny
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS