Zimowe igrzyska olimpijskie w Pekinie dobiegły końca, a zdecydowana większość kibiców i obserwatorów pożegnała je jednym wielkim westchnieniem ulgi. Pojawiły się nawet głosy, że Pekin 2022 to najgorsza impreza w historii całego ruchu olimpijskiego. Zatem co takiego zapamiętaliśmy z zawodów zorganizowanych w Państwie Środka? Czy minione igrzyska stanowiły dobrą reklamę samego wydarzenia oraz kraju gospodarza? Czy – biorąc pod uwagę koronawirusowe zamieszanie – należało ich zaniechać, lub chociaż zbojkotować? A może przeciwnie – wypada pogratulować organizatorom, że w tak trudnym czasie mimo wszystko je przeprowadzili? Wreszcie, czy jako Polacy możemy być rozczarowani wynikiem naszych sportowców? Poniżej postaramy się odpowiedzieć na te i kilka innych pytań. Oto plusy i minusy zimowych igrzysk olimpijskich Pekin 2022.
MINUS – IGRZYSKA W CZASIE PANDEMII
Spodziewaliśmy się, jak może wyglądać impreza, podczas której wskaźnik zachorowań na COVID-19 śrubuje na całym świecie kolejne rekordowe wartości. Namiastkę przeprowadzenia tak gigantycznego przedsięwzięcia otrzymaliśmy już w zeszłym roku w Tokio. Tylko właśnie – namiastkę. Bo czas i okoliczności rozgrywania japońskich igrzysk były nieco inne. Różniło się również podejście Japończyków do stwierdzanych przypadków zakażonych gości. Owszem, w Kraju Kwitnącej Wiśni restrykcje były spore, ale… nijak miały się do tego, co przyjezdnym zafundowali Chińczycy.
Za przykład w porównaniu Japonii do Chin weźmy sytuację, w jakiej w Tokio znaleźli się brazylijscy judocy. W ich ekipie wykryto kilka przypadków koronawirusa, co skutkowało odesłaniem zawodników na izolację. Jednak przy tym w hotelu zorganizowano dla nich stołówkę, na której znajdowały się nawet dania dostosowane do ich gustów. Ponadto, organizatorzy zapewnili im możliwość treningów. A te odbywały się nawet z udziałem publiczności, chociaż sportowcy byli od niej oddzieleni szklanymi ekranami.
Żeby nie było niedomówień – koronawirus to poważna sprawa. Chyba żaden z uczestników igrzysk nie chciałby dodatkowo, do wspomnień związanych z występem na imprezie życia, dołożyć potencjalnego zakażenia. Ale trudno nie dojść do wniosku, że Chińczycy przesadzili ze środkami ostrożności, na czym cierpieli główni bohaterowie widowiska – sportowcy.
Jak inaczej skomentować to, że gospodarze sprawdzali zawodników własnymi wersjami testów? Te, w porównaniu do europejskich, miały zawyżoną skalę wyniku kwalifikującego badaną osobę jako zdrową. W tym momencie wypada tylko posłużyć się polskim klasykiem i stwierdzić, że „nie można być trochę w ciąży.” Skoro ktoś jest uważany za osobę zdrową pod jedną szerokością geograficzną, to z jakiej racji ma być chory tylko dlatego, że znajduje się w innym kraju, gdzie są inne testy? Takie różne interpretacje wyników badań narażają na śmieszność metody walki z koronawirusem.
W ten sposób sportowcy, którzy do Pekinu wylatywali z negatywnym testem na COVID-19, na miejscu byli zaskakiwani wynikiem pozytywnym. I zaczynała się ich gehenna. Byli przewożeni do „hoteli” izolacyjnych. Przy czym nie sposób nie umieścić słowa hotel w cudzysłowie, gdyż bardziej przypominało to więzienie. Pod żadnym pozorem nie mogli opuszczać pokojów. Trening? Głównie w czterech ścianach, ewentualnie w przygotowanej do tego skromnej salce, w której do dyspozycji mieli rowery stacjonarne. Jedzenie konkurowało jakością z tym, którym raczeni są pacjenci polskich szpitali. To spory wyczyn, a przecież mówimy o odżywianiu profesjonalnych sportowców, których od startu w najważniejszej imprezie życia dzieliło kilka dni. Oraz kilka negatywnych testów z rzędu, które musieli uzyskać…
Według informacji Bloomberga, ostatecznie na kwarantannę musiało udać się ponad pięćset osób, które odwiedziły Chiny – mowa tu zarówno o sportowcach, jak i członkach sztabów. Zatem trudno tu głosić przekaz o jednostkowych przypadkach. Koronawirus oraz podejście gospodarzy do problemu wręcz wypaczyły wyniki wielu dyscyplin. Jak chociażby w kombinacji norweskiej, w której murowany faworyt do złotego medalu – Jarl Magnus Riiber – pierwsze zawody mógł tylko śledzić w telewizji, zamknięty w hotelowej izolatce.
Nie będziemy już kolejny raz opisywać najgłośniejszego w Polsce przypadku Natalii Maliszewskiej. Na ten temat powiedziano i napisano już wystarczająco dużo. Dodajmy tylko, że polska panczenistka już po wyjściu z izolatki wyznała wprost, że to co spotkało ją w Pekinie, odcisnęło piętno na jej psychice.
– Przez tydzień bardzo mocno udawałam i próbowałam sobie wmówić, że jest okej. Bo wiedziałam, że dziewczyny mnie potrzebują. Bo chciałam być filarem tej drużyny. Ale kolejne dni były coraz cięższe. Koniec końców to, co dzieje się z moją głową to druga rzecz, która tak mnie uderzyła po śmierci mamy. To nie jest łatwe. Mam nadzieję, że się z tego wykaraskam. Na pewno będę potrzebowała pomocy. Bo kiedy nie jestem w stanie kontrolować płaczu, zaczyna mnie to martwić – mówiła w rozmowie z TVP Sport.
Niestety, takich sportowców jak Maliszewska jest więcej. Ludzi, którzy do Pekinu jechali na najważniejszą imprezę swojego życia, poświęcając temu lata ciężkich przygotowań. Niektórzy z nich wracają ze stolicy Państwa Środka z ranami, które potrafią goić się o wiele dłużej od nawet najpoważniejszej kontuzji fizycznej. I nabawili się ich pomimo, że sami nie byli niczemu winni. Mogli tylko wyglądać zza okna, czy karetka wjeżdżająca na dziedziniec wioski olimpijskiej, nie zmierza akurat po nich. A kiedy zostali zabrani do izolatki, to zastanawiać się, czy następny test będzie w końcu negatywny…
MINUS – CHAOS ORGANIZACYJNY. I TO NIE PRZEZ COVID
O ile część decyzji organizatorów dotyczących tego, jak zostały przeprowadzone igrzyska, można zrzucić na karb nieszczęsnej pandemii, tak nie wszystkie zachowania Chińczyków da się nią wytłumaczyć. Wręcz przeciwnie – trudno nie odnieść wrażenia, że dla wielu elementów organizacji igrzysk, które gospodarze zafundowali przyjezdnym, walka z wirusem była wymówką. I to bardzo wygodną.
Nie od dziś wiadomo, że pojęcie wolności słowa w Państwie Środka właściwie nie istnieje, a wszystkie informacje przedostające się do mediów, są ściśle kontrolowane przez władze. Jednak w przypadku pojawienia się gości z zagranicy, cenzura ich przekazu była nie możliwa i zapewne groziłaby międzynarodowym skandalem. Przynajmniej w teorii.
Z tego względu gospodarze stworzyli dla przyjezdnych szczelnie zamknięte bańki, z których nie sposób było przedostać się do prawdziwych Chin i poznać, jak obecnie żyją zwykli obywatele tego kraju. Poruszanie się nawet wewnątrz tych lokacji, było ściśle kontrolowane przez organizatorów. Każda grupa reprezentacji oraz – a może przede wszystkim – dziennikarzy posiadała swoich wolontariuszy, którzy nie odstępowali ciekawskich gości ani na krok. Z kolei za wolontariuszami, niczym cienie ciągnęli się ich „zwierzchnicy”. Słynni już smutni panowie. Zawsze w czarnych strojach. Zawsze niby gdzieś z boku. Ale na tyle blisko, by zauważyć wszelką niesubordynację zagranicznych gości. A o tą nie było trudno, skoro niektóre reguły ustalone przez gospodarzy zakrawały wręcz o absurd.
Bo jak tu nie naruszyć zasady, według której dziennikarze mogli poruszać się z jednego miejsca do drugiego wyłącznie za pośrednictwem specjalnie utworzonych linii komunikacji miejskiej? Ta jeździła tak, jak tylko chciała, tylko nie zgodnie z rozkładem. Nas najbardziej urzekł tweet wrzucony przez Michała Chmielewskiego. Ekipa TVP Sport, mając hotel dosłownie w zasięgu wzroku, i tak musiała czekać na przystanku na odpowiedni środek transportu, który miał zabrać ją do miejsca zamieszkania. Nie mogli dotrzeć tam pieszo. I żaden z ich opiekunów nie negował takiego rozwiązania. Ot, po prostu grzecznie tłumaczyli Polakom, że muszą czekać na autobus. Taki to kraj i taka mentalność, że z postanowieniami władzy się nie dyskutuje.
Olimpijskie absurdy: transport. To absolutnie najgorszy element tych IO, przynajmniej z naszej perspektywy. Zero sensu, zero komunikacji. Nieczytelne. Chociaż wolontariusze są bardzo mili, trzeba im oddać.#Pekin2022 pic.twitter.com/srxdS1EJq4
— Michał Chmielewski (@chmiielewski) January 29, 2022
Posiadając w sobie odpowiednio sporą dawkę czarnego humoru, można się śmiać z tej sytuacji. Problem polega na tym, że to wierzchołek góry lodowej problemów przyjezdnych. Wielu innym pracownikom mediów nie było do śmiechu, gdyż spotykały ich o wiele gorsze rzeczy.
Według analiz przeprowadzonych przez Międzynarodowy Klub Korespondentów w Chinach (FCCC) w 2021 roku, 62% respondentów pracujących w Chinach zgłosiło, że ich praca była utrudniana przez miejscowe służby. 47% skarżyło się na to, że ich obowiązki uniemożliwiają niezidentyfikowane osoby.
Podczas igrzysk olimpijskich wcale nie było lepiej. W sieci dostępne są materiały, na których policjanci przeszkadzają holenderskiemu dziennikarzowi, odciągając go od kamery… w czasie transmisji na żywo. Żeby unaocznić skalę absurdu dodajmy, że nie stał on w żadnym niedozwolonym miejscu. Bo tam skierowała go miejscowa policja!
Onze correspondent @sjoerddendaas werd om 12.00u live in het NOS Journaal door beveiligers voor de camera weggetrokken. Helaas is dit steeds vaker de dagelijkse realiteit voor journalisten in China. Hij is in orde en kon zijn verhaal gelukkig een paar minuten later afmaken pic.twitter.com/GLTZRlZV96
— NOS (@NOS) February 4, 2022
Do niespotykanych nigdzie indziej scen dochodziło nawet w strefach mieszanych, stworzonych przecież z myślą o tym, by zawodnicy i dziennikarze mogli nawiązać ze sobą kontakt. Chyba że trafiliście akurat na sportowca z reprezentacji, która w Chinach była na cenzurowanym. Na przykład z Hongkongu czy Chińskiego Tajpej, czyli Tajwanu. Wówczas dochodziło do przypadków natychmiastowego przerwania takiej rozmowy ze strony organizatorów.
Oczywiście, dziennikarze mogli sprzeciwiać się takiemu zachowaniu, jednak władze nie pozostawiały oznak niesubordynacji bez odpowiedzi. W konsekwencji pracownicy mediów, którzy nie stosowali się do ściśle określonych wytycznych, musieli liczyć się z baczniejszym obserwowaniem ich pracy przez wspomnianych smutnych panów w czarnych strojach. I wiążącymi się z tym nieprzyjemnościami.
Podróżowanie pomiędzy hotelem a arenami również nie należało do najłatwiejszych. Pomijamy już to, że zorganizowane linie jeździły według rozkładu tylko w teorii. Większość tras była zakorkowana. A kiedy z nieba zaczął sypać śnieg – ten prawdziwy, gdyż obiekty sportowe były w stu procentach pokryte sztucznym – ruch drogowy został całkowicie sparaliżowany.
Być może zaproszeni goście chcieliby ponarzekać swoim opiekunom na niedogodności, które spotkały na miejscu. I zapewne nawet to robili. Problem polegał na tym, że wielu członków obsługi po prostu nie rozumiało tego, co się do nich mówi. Na przeszkodzie stała bariera językowa. Wprawdzie chińscy wolontariusze czy obsługa hotelowa byli wyposażeni w urządzenia zawierające oprogramowanie tłumaczące zagraniczne języki na lokalny. Ale te urządzenia działały niczym pierwsze wersje Tłumacza Google. Czyli tłumaczyły wszystko na opak i dobierały odpowiedzi nie mające żadnego związku z pytaniami zadawanymi przez zainteresowanych.
Samym sportowcom oraz innym członkom poszczególnych reprezentacji było w Chinach nieco lepiej, niż pracownikom mediów. Chociaż oczywiście, ze względu na pandemię nie mieli oni wielu rozrywek do wyboru. Po ostatnich startach skoczków, Piotr Żyła żartował w rozmowie z Eurosportem, że po igrzyskach najbardziej bolą go… palce u ręki. Wszystko dlatego, że jedynym miejscem, w które zawodnicy mogli się udać w wolnym czasie po wyjściu z pokoju, były tereny wioski olimpijskiej.
– Moje palce nie wytrzymywały już naparzania na gitarze. Nie można było z wioski wyjść, takie trochę więzienne warunki. Dookoła ogrodzenie. Pozostawało jedzenie, spacery i najlepsza z tego wszystkiego gitara. Bez niej byłoby mi ciężko – mówił.
Wspominaliśmy już o jedzeniu, którym byli raczeni sportowcy przebywający w covidowych izolatkach. W przypadku pożywienia w wioskach olimpijskich gospodarze wpadli na kolejny, rewolucyjny pomysł. Otóż za większość przygotowywanych posiłków w Chinach odpowiadały… roboty. Takie rozwiązanie było spowodowane pandemią koronawirusa i chęcią zachowania dystansu społecznego przez gospodarzy. W teorii wygląda to świetnie – zwłaszcza na materiale promocyjnym, promowanym na zachód przez chińskie władze.
W praktyce, jedzenie było mdłe, monotonne i po prostu niedobre. O jego jakości wiele mówi to, że spośród tylu dań serwowanych na stołówce, ostatecznie najbardziej obleganym punktem gastronomicznym okazało się… KFC. Nie to, żebyśmy coś mieli do kurczaków serwowanych przez pułkownika Sandersa, które sami bardzo lubimy [choć niektórzy wybierają nawet tam posiłki wegetariańskie – przyp. SW]. Jednak przyznacie chyba, że jeżeli profesjonalni sportowcy zamiast „lokalnych” przysmaków wybierają fast food, to nie wystawia najlepszej recenzji zmechanizowanym szefom kuchni.
PLUS – IGRZYSKA OPOWIEDZIAŁY FANTASTYCZNE HISTORIE
Między innymi z podanych powyżej powodów wielu kibiców i obserwatorów głosiło hasła nawołujące do bojkotu najważniejszej zimowej imprezy czterolecia. Biorąc pod uwagę absurdy, które na niej zobaczyliśmy – osobom, które od godzin porannych do popołudniowych zdecydowały się nie włączać telewizora, by z zapałem śledzić sportowe zmagania w Pekinie, nie mamy najmniejszego zamiaru udowadniać, że dokonały złego wyboru.
Lecz w tym momencie – choć nie ukrywamy, że czynimy to wbrew sobie – postaramy się wcielić w adwokata diabła. Tak, wynik igrzysk został wypaczony przez pandemię oraz nadgorliwe restrykcje. Na trybunach było albo pusto, albo smutno – chyba, że akurat do rywalizacji przystępowali reprezentanci gospodarzy. No, ciężko się oglądało te igrzyska pod względem atmosfery. Nawet, jeżeli same obiekty robiły wrażenie – do czego jeszcze dojdziemy.
Ale jednak, pomimo całego koronawirusowego zamieszania, igrzyska się odbyły. Gospodarze dołożyli wszelkich starań, by impreza została przeprowadzona. Oczywiście, wielu uczestników zostało poszkodowanych – jak wspomnieliśmy, na izolację trafiło ponad pięćset osób. Lecz w imprezie wzięło udział ponad dwa tysiące ośmiuset zawodników. Czy naprawdę odwołanie igrzysk byłoby lepsze dla ogółu? Przecież taka decyzja równałaby się ze zniszczeniem sportowych marzeń i aspiracji ich wszystkich. Czyli grupy nieporównywalnie większej. Jeżeli sprawiedliwość miałaby polegać na tym, że zaprzepaszczono by szanse tylu świetnych sportowców dlatego, że niektórzy z ich konkurentów uzyskali pozytywny wynik testu na koronawirusa, to trudno byłoby pogodzić się z takim rozwiązaniem.
Tym bardziej, że dla wielu z nich Pekin był ostatnią szansą na osiągnięcie najlepszego wyniku w karierze. Weźmy za przykład Therese Johaug – jedną z najwybitniejszych biegaczek narciarskich w historii. Norweżka do tej pory mogła pochwalić się wyłącznie mistrzostwem olimpijskim, które wywalczyła w Vancouver, biegnąc w sztafecie. Indywidualnie nie dostąpiła tego zaszczytu. W dodatku ma 33 lata i jak sama zapowiedziała, na następnych zimowych igrzyskach już na pewno nie wystąpi. Tymczasem z Chin wraca jako potrójna indywidualna mistrzyni olimpijska.
A co ze Stefanem Kraftem, jednym z najlepszych skoczków swojego pokolenia, który do czasu igrzysk w Pekinie nie zdobył ani jednego medalu olimpijskiego? Teraz w końcu go wywalczył – co prawda w drużynie, ale był to złoty krążek. Peter Prevc ma 29 lat i – tak się przynajmniej wydawało – najlepsze lata kariery już dawno za sobą. Nie wiadomo, czy za cztery lata jeszcze będziemy mieli zaszczyt podziwiać go na skoczni. Tymczasem popularny Pero został mistrzem olimpijskim w pierwszym w historii konkursie drużyn mieszanych, zaś w drużynie męskiej Słoweńcy ulegli tylko Austriakom.
Wreszcie, czy któryś z polskich kibiców bez żadnych wyrzutów sumienia mógłby powiedzieć – to fajnie, że Dawid Kubacki wywalczył medal, a Kamil Stoch był dosłownie o włos od podobnego sukcesu, ale lepiej by było, gdyby to wszystko nie miało miejsca?
W biegach panów podziwialiśmy wspaniałego Aleksandra Bolszunowa. Biathlon mężczyzn był naznaczony walką pomiędzy Johannesem Thingnesem Boe i Quentinem Fillon Mailletem. W narciarstwie alpejskim brylowała Szwajcaria. Poza świetnymi występami Helwetów, byliśmy światkami pięknej historii Johannesa Strolza. Austriak powtórzył wyczyn ojca i został mistrzem olimpijskim w tej samej konkurencji, co jego tata przeszło trzydzieści cztery lata temu.
Gdyby igrzyska olimpijskie się nie odbyły, duża część świata nie poznałaby Eileen Gu – dziewczyny urodzonej w Stanach Zjednoczonych, która zdecydowała się reprezentować Chiny. Ma zaledwie osiemnaście lat, ale dzięki igrzyskom stała się jedną z największych gwiazd sportów zimowych. Jej medale – dwa złote oraz srebrny – przyczyniły się do tego, że gospodarze ostatecznie wyprzedzili w klasyfikacji medalowej… USA.
EILEEN GU. GENIALNA NARCIARKA, MARKETINGOWY MAJSTERSZTYK I CHINKA Z WYBORU
Nie bylibyśmy światkami pięknego gestu Iivo Niskanena, który po zwycięstwie w biegu na 15 kilometrów stylem klasycznym, nie zważając na siarczysty mróz, czekał do końca na linii mety na resztę uczestników biegu. Nawet na ostatniego Kolumbijczyka, Carlosa Quintanę, któremu pogratulował samego dobiegnięcia do mety. Swoją drogą, gest Fina w swoim ostatnim olimpijskim starcie powtórzyła wspomniana już Therese Johaug. Norweżka również czekała na ostatnią zawodniczkę, która zameldowała się na linii mety. A wcześniej ta sama Johaug pokonała w biegu indywidualnym kobiet na 10 km… siostrę Iivo, Kerttu Niskanen.
Nie zobaczylibyśmy w akcji Erin Jackson, której miejsce na igrzyskach odstąpiła jej przyjaciółka – Brittany Bowe. Ostatecznie Amerykanka, która wychowała się na Florydzie, a przygodę ze sportem zaczynała od wrotkarstwa, wywalczyła w Chinach złoty medal. Tym samym została pierwszą czarnoskórą indywidualną mistrzynią olimpijską w łyżwiarstwie szybkim.
OD JAZDY NA ROLKACH DO OLIMPIJSKIEGO ZŁOTA. HISTORIA ERIN JACKSON
Przykładów fantastycznych opowieści, które napisały te igrzyska, jest całe mnóstwo. Bo pomimo masy kontrowersji, Pekin 2022 wciąż dostarczył nam niesamowitych historii w których sport był na pierwszym miejscu.
Naprawdę chcielibyście to wszystko zaprzepaścić decyzją o anulowaniu imprezy?
MINUS – SPORTOWE ABSURDY I DRAMATY
Niestety, nawet jeżeli zostawimy szeroko pojęte kwestie organizacyjne gdzieś z boku, to musimy napisać również o tym, co zapamiętaliśmy z aren sportowych, ale nie będziemy tego wspominać w pozytywnym kontekście. Na myśl przychodzą nam cztery takie zdarzenia. Scenariusz trzech z nich jest tak absurdalny, że równie dobrze mogłaby go napisać grupa Monty Python. Natomiast ostatnia historia nie powinna nigdy się wydarzyć.
Ale zacznijmy od wątków bardziej komicznych. Z pewnością na długo zapamiętamy pierwszy w dziejach ruchu olimpijskiego konkurs drużyn mieszanych w skokach narciarskich. Głównie z uwagi na to, że jego główną bohaterką została… polska kontrolerka sprzętu używanego przez skoczkinie, pani Agnieszka Baczkowska. Nasza rodaczka w trakcie trwania zawodów bardzo skrupulatnie sprawdzała to, czy zawodniczki mają na sobie regulaminowe stroje, w skutek czego wykluczyła aż pięć z nich. Taka sytuacja nie miała miejsca nigdy wcześniej w żadnym konkursie olimpijskim.
Najbardziej żałować mogła tego Sara Takanashi. Japonka jest jedną z najlepszych zawodniczek w historii kobiecych skoków, lecz w przypadku występów na mistrzostwach świata czy igrzyskach olimpijskich, ciąży nad nią jakieś fatum. Wydawało się, że tym razem może zdobyć medal – w drużynie miała przecież Ryoyu Kobayashiego. Niestety, przez nieuznanie jej skoku Japonia zajęła czwarte miejsce. Ale dura lex, sed lex. Skoro – poza Słowenkami – każda czołowa reprezentacja chciała coś ugrać na kombinezonach, to Baczkowskiej nie pozostawało nic innego, jak tylko wlepiać kolejne wykluczenia. Tym sposobem złoto całkowicie zasłużenie przypadło Słowenii. Na drugim miejscu niespodziewanie znalazł się Rosyjski Komitet Olimpijski, a brązowe medale sensacyjnie wywalczyła Kanada.
Skoro już jesteśmy przy skokach, to warto wspomnieć o drużynowym występie chińskiej reprezentacji panów w tej dyscyplinie. Jako gospodarze, Chińczycy mieli ambitny pomysł wystawienia swojego zawodnika (lub drużyny) do każdej konkurencji, która była rozgrywana w Pekinie. Poziom prezentowany przez chińskich zawodników nie miał znaczenia – Państwo Środka chciało posiadać swoich przedstawicieli w każdych zawodach. W większości konkurencji nie stanowiło to problemu. Ot na przykład Chińczycy, którzy trenowali narciarstwo alpejskie dopiero od kilku lat, po prostu słabo się prezentowali. Jednak w kilku dyscyplinach było to karkołomne przedsięwzięcie. Dla zawodników gospodarzy – wręcz dosłownie.
I tak gospodarze wystawili swoją reprezentację w drużynowym konkursie skoków mężczyzn. Co prawda Chińczyków do niedawna szkolił Mika Kojonkoski, chcąc nauczyć ich chociaż podstaw tego trudnego i niebezpiecznego sportu. Ale tamtejsze władze w październiku zwolniły fińskiego szkoleniowca z powodu niezadowalających efektów jego pracy. Mocodawcy Miki najwyraźniej oczekiwali spektakularnych efektów, ale podczas igrzysk mogliśmy się przekonać, z jakim materiałem dane było mu pracować. Liderem kadry był Song Qiwu, który indywidualnie nie zakwalifikował się zarówno do konkursu na normalnej, jak i na dużej skoczni. Jego koledzy wcale nie byli lepsi, zatem podczas każdej próby zawodnika Państwa Środka kibice słusznie obawiali się o to, czy aby amator – skazany na skakanie na dużym obiekcie – po prostu się nie połamie.
Na szczęście, do tego nie doszło, choć raz, podczas skoku niejakiego Zhena Weijie, było naprawdę blisko. Reprezentacja Chin zajęła ostatnie miejsce w konkursie, z notą łączną wynoszącą 115 punktów. To najniższy wynik w historii drużynowych występów na igrzyskach olimpijskich.
Przy okazji koronawirusowych perypetii, wspomnieliśmy o Jarlu Magnusie Riiberze. Norweg przegapił pierwsze zawody, składające się ze skoków na skoczni normalnej i biegu na 10 kilometrów. Ale zdążył opuścić izolatkę i wziął udział w drugim turnieju. Dystans biegu się nie zmienił, jednak kombinatorzy skakali na dużym obiekcie.
Na skoczni K-125 Norweg rozniósł konkurencję. Skokiem na 142 metry zwyciężył w tej części kombinacji. Pozostawał jeszcze bieg na 10 kilometrów, na który Jarl wyruszał z przewagą wynoszącą 44 sekundy. Wydawało się, że nic i nikt nie odbierze mu medalu. Aż nagle Riiber… pomylił trasy, przez co roztrwonił całą wypracowaną przewagę i ostatecznie skończył zawody poza podium.
https://youtube.com/watch?v=UKsXg1agfHg
Na zakończenie tego wątku, historia najbardziej znana, przy której nie jest nam do śmiechu. To jasne, że doping w sporcie jest najgorszym złem i trzeba z nim walczyć wszelkimi możliwymi sposobami. Tym bardziej bulwersował fakt, kiedy niedozwolone substancje wykryto w organizmie Kamiły Walijewej – rosyjskiej łyżwiarki figurowej, która ma zaledwie piętnaście lat. I mimo wszystko postanowiono dopuścić ją do zawodów, a całą sprawę wyjaśnić dopiero po igrzyskach.
Podczas rywalizacji solistek, po programie krótkim Rosjanka zajmowała pierwsze miejsce. Kiedy jako ostatnia wyjechała zaprezentować program dowolny, oczy całego świata były skierowane na nią.
Później świat zobaczył jej łzy, kiedy ostatecznie zajęła czwarte miejsce. A następnie burę, jaką rozbitemu psychicznie dziecku udzielała Eteri Tutberidze – najważniejsza postać rosyjskiego łyżwiarstwa figurowego, której sadystyczne metody prowadzenia zawodniczek gwarantują kolejne medale. I równie skutecznie prowadzą kolejne zawodniczki do rzucenia łyżew w kąt w wieku dwudziestu lat.
Tutberidze została okrzyknięta najbardziej negatywną postacią igrzysk, a szokujące sceny, które na żywo oglądało miliony ludzi, wywołały dyskusję w środowisku na temat tego, czy może warto podnieść minimalną granicę wieku łyżwiarek występujących na igrzyskach. Chociażby do siedemnastego roku życia. My natomiast wiemy jedno – nigdy więcej nie chcemy oglądać takich obrazków na igrzyskach.
OTO NAJBARDZIEJ KONTROWERSYJNA TRENERKA ŚWIATA. POZNAJCIE ETERI TUTBERIDZE
PLUS – FANTASTYCZNE ARENY SPORTOWE
Być może organizacja pracy na miejscu nie stała na najwyższym poziomie. Ale to nie zmienia faktu, że Chińczycy włożyli ogromne środki finansowe w organizację imprezy. Chociaż oficjalne raporty mówią o kwocie 3,9 miliarda dolarów, to dotyczy ona sfinansowania igrzysk jako wydarzenia w znaczeniu dosłownym. Jednak wliczając do tego infrastrukturę drogową, kolejową, budowę trzech wiosek olimpijskich (przypomnijmy, że impreza odbywała się w trzech lokalizacjach) i – co nas najbardziej interesuje – aren sportowych, koszt organizacji zimowych igrzysk wyniósł 38,5 miliarda dolarów.
I co tu dużo pisać – to było widać. Praktycznie każde miejsce, w którym rozgrywano zawody, robiło ogromne wrażenie. Areny lodowe posiadały rewolucyjne systemy odprowadzania dwutlenku węgla. Część z nich została stworzona w miejscach, które gościły letnie igrzyska olimpijskie w 2008 roku. Tory do short tracku czy łyżwiarstwa szybkiego pozwalały osiągać fantastyczne rezultaty. Stolicę Państwa Środka z rekordami świata opuszczają Nils van der Poel (łyżwiarstwo szybkie, bieg na 10 000 metrów) i Suzanne Schulting (w short tracku na 1000 metrów). W obu dyscyplinach sportu padło aż siedemnaście rekordów olimpijskich!
W przypadku otwartych obiektów, takich jak trasy narciarskie, stoki zjazdowe czy skocznie, jeszcze większy efekt „wow” potęgował fakt, że każda z nich została w stu procentach pokryta sztucznym śniegiem. Dotyczyło to nawet terenów wokół nich, żeby całość robiła jeszcze lepsze wrażenie w telewizji.
Chociaż ze względu na bardzo niskie temperatury trasy biegowe posiadały twardą nawierzchnię, to uczestnicy sportowych zmagań byli zgodni, że zostały przygotowane perfekcyjnie. Stoki narciarskie? Gospodarze wprawdzie stworzyli bardzo strome i widowiskowe zjazdy, ale w kwestii ich użytkowania przeważały pozytywne opinie. Tak samo, jak w przypadku stoków snowboardowych. Jednak spośród otwartych miejsc rozgrywania sportowych zmagań, na nas największe wrażenie robiły skocznie. Nie tylko te bliższe sercom polskich kibiców.
Zacznijmy od Big Air Shougang – obiektu, który służył do rywalizacji w skokach akrobatycznych w narciarstwie oraz snowboardingu. Stworzenie takiej skoczni w industrialnej dzielnicy, na terenie dawnej huty stali, otoczonej kominami fabryk, wydawało się niepojęte. Ale gospodarze tego dokonali, a przyjezdnym nie pozostawało nic, jak tylko przecierać oczy ze zdumienia, podziwiając wspaniałą konstrukcję. Wyobraźcie sobie to, jak musieli czuć się sami zawodnicy, wykonujący powietrzne akrobacje na terenie opuszczonej fabryki. To brzmi tak, jakby grali na żywo na wymyślnej mapie, wyjętej żywcem z gry Tony Hawk Pro Skater, tylko w zimowej scenerii.
Jednak naszymi ulubienicami zdecydowanie zostały skocznie narciarskie kompleksu Snow Ruyi w Zhangijakou. Jeżeli obiekt wykorzystywany do skoków akrobatycznych wyglądał niczym wyjęty z gry komputerowej, to ten z którego korzystali skoczkowie narciarscy sprawiał wrażenie, jakby był z innej planety. I co najważniejsze zarówno dla kibiców, jak i samych zawodników, obronił się pod względem sportowym.
Przed zawodami olimpijskimi spore wątpliwości wzbudzały stalowe osłony, mające uchronić skoczków od nadmiernych podmuchów wiatru. Pojawiło się wiele głosów twierdzących, że są one za niskie. A jako, że sam kompleks nie posiada naturalnej osłony przed wiatrem – takiej, jak zalesienie po bokach wzgórz – istniało ryzyko, że konkursy olimpijskie będą jedną, wielką loterią. I oczywiście, pod tym względem skocznie bywały kapryśne. Otrzymaliśmy tego przykład w szczególności podczas drużynowego konkursu mężczyzn. Jednak generalnie zawody odbywały się w warunkach, które były w marę porównywalne dla wszystkich. Możemy w tym momencie roztrząsać to, że jednemu zawodnikowi powiało nieco mocniej pod narty, a innemu niekoniecznie, ale taki jest urok tego sportu. Podobne sytuacje obserwujemy podczas większości konkursów, które są rozgrywane w trakcie sezonu Pucharu Świata. Ale twierdzenie, że wiatr wypaczył wyniki konkursów olimpijskich, byłoby sporą przesadą.
MINUS – JEDEN MEDAL POLAKÓW, KTÓRY I TAK BYŁ NIESPODZIANKĄ
Skoro już jesteśmy przy skoczniach narciarskich, to płynnie przejdźmy do podsumowania występu reprezentacji Polski na igrzyskach. Jeden, jedyny medal. I to ten, z najmniej cennego kruszcu – brązowy. Nasz rodzynek, który zapewnił Polsce dwudzieste siódme miejsce w klasyfikacji medalowej. Na samym końcu stawki krajów, które zdobyły cokolwiek – razem z Estonią i Łotwą. Przed nami znalazły się takie potęgi zimowych sportów, jak Ukraina, Białoruś, Hiszpania czy Australia.
A przecież krążek Dawida Kubackiego – bo o nim mowa – na normalnej skoczni i tak należy traktować w kategoriach niespodzianki. W obliczu formy, jaką polscy skoczkowie prezentowali przed igrzyskami, kto spodziewał się tego, że przywiozą z Pekinu cokolwiek? A jeśli już, to że sukces będzie udziałem Dawida? Bardziej liczyliśmy na Kamila Stocha – prawdziwego rutyniarza igrzysk. Z kolei na miejscu podczas treningów oznaki dobrej dyspozycji zdradzał Piotr Żyła. Dawid na skoczniach Snow Ruyi skakał po prostu solidnie. Ale solidne próby i miejsca w okolicach pierwszej dziesiątki na treningach, nie były wystarczającym argumentem, by wieszać mu medal na szyi.
Tymczasem Żyła w ogóle nie liczył się w walce o podium. Stoch dwa razy był blisko, ale jednak i jemu do pudła czegooś zabrakło. A Kubacki zaskoczył i to on powrócił z Pekinu w zdecydowanie najlepszym nastroju spośród wszystkich naszych reprezentantów – nie tylko skoczków.
Podobnie, jak cztery lata temu w Pjongczangu, reprezentanci innych sportów nie mogą pochwalić się żadną zdobyczą medalową. Owszem, w kilku przypadkach do upragnionego medalu było bardzo blisko. W łyżwiarstwie szybkim na 500 metrów Piotrowi Michalskiemu do podium zabrakło zaledwie trzech setnych sekundy. A na dwa razy dłuższym dystansie – ośmiu. Jednak koniec końców polscy panczeniści wracają z Pekinu z pustą gablotą. Spory zawód przeżyliśmy, oglądając występy naszych biathlonistek. Najlepszym wywalczonym miejscem, była dziewiąta lokata Moniki Hojnisz w biegu pościgowym. Taka samą pozycją mogą pochwalić się Izabela Marcisz oraz Monika Skinder w biegach narciarskich w sprincie drużynowym kobiet.
O naszych reprezentantach w kombinacji norweskiej, biathloniście Grzegorzu Guziku czy skoczkiniach narciarskich można napisać tylko tyle, że wzięli udział w igrzyskach. Spoglądając na wyniki Polaków w praktycznie każdym sporcie w Pekinie, wniosek nasuwa się sam. Na polskie sporty zimowe czekają chude lata sprzed ery Adama Małysza, w których przy biało-czerwonej fladze w dorobku medalowym widnieje okrągłe zero.
PLUS – TO JEST AŻ JEDEN MEDAL
Jednak podejdźmy do tematu od drugiej strony. Oczywiście, najłatwiej jest spojrzeć na ta tabelę medalową i z pogardą rzucić hasło – tylko jeden medal? Wstyd, żenada, hańba!
Ale może ten skromny krążek oddaje realny stan polskich sportów zimowych? Co więcej, skoro jest on sensacyjny, to może wręcz zakrzywia rzeczywistość na plus? Co powiecie na to, jeżeli napiszemy wam, że pod pewnym względem igrzyska w Pekinie w wykonaniu Polaków wcale nie są gorsze, niż te przed czterema laty, rozegrane w Pjongczangu? Innymi słowy, że polskie sporty zimowe nie znajdują się w takiej sytuacji od wczoraj, ale skoczkowie narciarscy skutecznie tuszowali problem ogółu.
Żeby to udowodnić, posłużmy się tabelą punktową igrzysk. Polega ona na tym, że punktowane jest w niej miejsce każdego zawodnika, który zajmie od pierwszej do ósmej pozycji w danej konkurencji. I tak za pierwsze miejsce sportowiec otrzymuje osiem punktów, za drugie siedem, za trzecie sześć, i tak dalej, aż do ósmego, premiowanego jednym oczkiem. Naszym zdaniem jest ona znacznie bardziej miarodajna od tabeli medalowej. Czasami o miejscach na pudle decydują ułamki sekund czy punktów. W przypadku pierwszej ósemki wciąż mamy dowód na to, że nasz reprezentant jest w czołówce. Czyli prezentuje niezły poziom.
Otóż, według klasyfikacji punktowej, Polska wywalczyła w Pekinie 38 oczek. Dla porównania, w Pjongczangu nasi sportowcy zdobyli 31 punktów. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie twierdzimy, że nagle poczyniliśmy niebywały progres. Uważamy za to, że taki, a nie inny poziom polskich sportów zimowych utrzymuje się od lat. Różnica polega na tym, że w Korei poza brązowym medalem w drużynie, Kamil Stoch indywidualnie wywalczył złoto.
Zresztą przyjrzyjmy się wynikom naszych reprezentantów nieco bardziej dokładnie. Wspomniany już Stoch zajął w konkursach indywidualnych szóste oraz czwarte miejsce. To naprawdę zły wynik? Owszem, bez medalu. Ale biorąc pod uwagę formę Kamila i jego perypetie zdrowotne zaraz przed igrzyskami, bralibyśmy takie lokaty w ciemno.
Piotr Michalski również przeżywa znakomity sezon. Nikt nie spodziewał się tego, że na najważniejszej imprezie czterolecia Polaka od podium będą dzieliły setne sekundy. Nawet, kiedy na początku stycznia wywalczył tytuł mistrza Europy na 500 metrów, to sukces ten deprecjonowano. Mówiono, że najpoważniejsi rywale szykują formę na igrzyska. Że Rosjanie nie startowali, a przecież w Pekinie dojdą jeszcze reprezentanci krajów azjatyckich. Michalski od nich nie odstawał.
Maryna Gąsienica-Daniel w slalomie gigancie zajęła ósme miejsce. Możecie powiedzieć, że nie warto przywiązywać uwagi do takiego wyniku. Ale to najlepszy rezultat polskiego narciarstwa alpejskiego na igrzyskach od 1998 roku. Z dobrej strony pokazali się też nasi snowboardziści. Oskar Kwiatkowski i Aleksandra Król dotarli do ćwierćfinału w slalomie równoległym. Ola zapowiadała nawet walkę o medal. Jednak trudno mieć pretensje do Polki o to, że przegrała z Ester Ledecką, jedną z największych gwiazd igrzysk olimpijskich i absolutną dominatorką w tej konkurencji.
Z kolei dwunaste miejsce Jekateriny Kurakowej wśród solistek w łyżwiarstwie figurowym było najlepszym od 1994 roku. Natomiast w saneczkarskiej dwójce Wojciech Chmielewski i Jakub Kowalewski uplasowali się na dziewiątej pozycji. Wydaje się, że to nic wielkiego. Ale Polacy zajęli najwyższą lokatę spośród krajów, które nie posiadają własnego toru bobslejowo-saneczkarskiego. Nie mówiąc już o tym, że sprzęt, na którym się poruszają, w porównaniu do najlepszych ekip pozostawia wiele do życzenia.
Piszemy o tym wszystkim z prostego względu. Nie ma co obrażać się na polskich sportowców, że przywieźli tylko jeden krążek z Pekinu. Raczej warto skupić się na przyczynach takiego stanu rzeczy. Zajmowane miejsca i ewentualne medale są tylko skutkiem tych przyczyn.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS