To druga część wywiadu z trenerem Piotrem Nowakiem, w której rozmawiamy o jego karierze piłkarskiej, trenerskiej oraz epizodzie w roli eksperta telewizyjnego. Pierwszą, poświęconą jego nowej pracy w Jagiellonii Białystok, można znaleźć pod tym linkiem.
Jakub Seweryn: Dlaczego przez cztery lata nie pracował pan jako trener? Nie brakowało panu tego zajęcia?
Piotr Nowak (trener Jagiellonii Białystok): – Absolutnie! Pracując w Lechii byłem w Gdańsku sam przez prawie dwa lata, bez rodziny. Oczywiście, nie mówię tego z jakimś wyrzutem, bo to była nasza decyzja. Okres rozłąki nie był jednak łatwy, więc uznałem, że te dwa lata w Gdańsku muszę nadrobić, będąc przez dwa lata w domu. Chciałem pomóc żonie i córce, być po prostu dobrym mężem, ojcem i dziadkiem.
To ważne, bo na walizkach żyję od 15. roku życia, czyli już przez 42 lata. Przez cały ten czas przenosiłem się jednego miejsca na drugie, więc te ostatnie lata w domu należały się mojej rodzinie. Nie powiem jednak, że odciąłem się od piłki, bo mecze oglądałem regularnie i ciągle byłem na bieżąco.
W 2019 roku praca znalazła mnie sama. Jako jedyny Polak zostałem zakwalifikowany do grupy Arsene’a Wengera w FIFA. Przeszedłem całą rekrutację, prześwietlono moją przeszłość, dzięki czemu obaliłem te wszystkie bzdury, które Philadelphia Union starała się wmówić całemu światu. Ale gdy zaczęła się pandemia, program FIFA wyhamował i wróciliśmy do siebie na Florydę.
Do tego, co było w Filadelfii, jeszcze wrócimy, to był ważny moment pańskiej trenerskiej kariery. Na razie zatrzymajmy się przy FIFA – co konkretnie pan tam robił? W internecie można przeczytać, że chodziło m.in. o grassroots i piłkę nożną kobiet.
– Bzdury, nie wiem, kto to tak w Polsce przetłumaczył, bo grupa, w której pracowałem nazywała się FIFA Talent Development Programme. Niektórzy próbowali ten fakt zdyskredytować, chcąc zrobić ze mnie drugiego Romeo Jozaka czy Dejana Klafuricia. Ale chyba nikomu nie chciało się sprawdzić, o co tak naprawdę w tym projekcie chodzi.
FIFA uważa, że przepaść pomiędzy największymi federacjami – Anglią, Francją, Niemcami, Hiszpanią czy Włochami – oraz resztą stawki, jest coraz większa. Głównie ze względu na ogromne pieniądze z praw telewizyjnych i marketingu. Rumunia miała kiedyś Gheorghe Hagiego, Gheorghe Popescu, Ioana Lupescu – dzisiaj nie ma nikogo. Bułgaria miała Christo Stoiczkowa, Krasimira Bałakowa, Emila Konstadinowa czy Jordana Leczkowa, dziś – żadnych gwiazd. To nie dzieje się bez przyczyny i FIFA doszła do wniosku, że tym mniejszym federacjom trzeba pomóc – jednym finansowo, innym pod względem infrastruktury, a jeszcze innym metodologią szkolenia.
Ja pracowałem w grupie Arsene’a Wengera i naszym zadaniem było zbadanie tych potrzeb oraz porozmawianie z szefami poszczególnych federacji o tym, czego im potrzeba. Mówię w kilku językach, znam ludzi, pracowałem też na różnych regionach świata – na Karaibach, w USA czy Europie Wschodniej. Dlatego zostałem zakwalifikowany.
Polskiemu środowisku z kolei przypomniał się pan kilka miesięcy temu, pełniąc rolę eksperta telewizyjnego przy okazji Euro 2020.
– Wyszło to bardzo spontanicznie. Motorem napędowym naszego przedsięwzięcia był Tomek Smokowski z Kanału Sportowego. Zadzwonił, opowiedział o swojej wizji, w trakcie tej rozmowy spontanicznie pojawił się pomysł słynnych już „kapsli Nowaka”. A potem wymyśliliśmy wywiady z Jessem Marschem czy Stasiem Czerczesowem, jak również z dziennikarzami z Anglii. W trakcie naszej rozmowy z Tomkiem powstała baza pomysłów, zaczęliśmy je realizować. A potem pojawiła się propozycja z TVP.
Debiut przed kamerą był trudny?
– Powiedziałbym, że był dla mnie zagadkowy. W Kanale Sportowym wszystko było dość proste. Dwie, trzy kamery, brak limitów czasowych czy jakichś narzuconych form. Luźna, fachowa rozmowa o piłce nożnej.
W TVP było zupełnie inaczej. Miałem analizować konkretne boiskowe sytuacje, ale musiałem odnaleźć się w studiu. W jednym miejscu miałem ekran, w drugim – kamerę, w trzecim – prowadzących, a do tego jeszcze w słuchawce regularnie słyszałem „Kończymy, kończymy, kończymy”. Będąc w pół zdania naprawdę łatwo było wtedy zgubić wątek. Początki były trudne, ale potem się rozkręciłem. Tym bardziej, że w studiu był też Janusz Michallik, więc miło spędziliśmy ten czas. Zebrałem nowe, ciekawe doświadczenie.
Doświadczeń piłkarskich ma pan mnóstwo. Pięć lat w Bundeslidze, mistrzostwo amerykańskiej Major League Soccer czy gra w Szwajcarii. Czuje się pan spełniony?
– Jako nastolatek byłem ambitny i zdeterminowany. Gdyby spytał pan 15-letniego Piotrka o to, czy zagra w Bundeslidze, to on odpowiedziałby, że tak. Rozpoczynając karierę wiedziałem, że będę grał na dobrym poziomie, choć nie sądziłem, że pójdzie to w tak dobrym kierunku. Zaczynałem w Szwajcarii, gdzie grałem w Young Boys Berno. Tam miałem fantastyczne życie. Cisza, spokój, jeździłem na motorze i nikt mi nie zawracał gitary. Raz dziennie trening, super drużyna, super trener. To był naprawdę świetny czas. Ale jeden mecz zmienił wszystko.
Co to był za mecz?
– Spotkanie Pucharu UEFA z Celtikiem Glasgow, a raczej to, co się wydarzyło tuż po nim. Zagrałem ten mecz, przebrałem się i szykowałem się do powrotu do domu. Nagle podeszli mój agent i prezes klubu. Powiedzieli, że zostałem sprzedany do Dynama Drezno. „Pakuj się, lecisz”. W moim kontrakcie była klauzula wykupu i Dynamo z niej skorzystało.
Rozumiem, że nie był pan gotowy na te zmianę?
– Do trenowania i grania w Bundeslidze, do rywalizacji na boisku byłem przygotowany. Ale cała ta otoczka, jeśli chodzi o szatnię i intrygi w niej, kontakty z prasą… To było wyzwaniem. Nie miałem problemu z wywiadami, ale tam przez cały czas odbywały się jakieś gierki. Jeżeli ich nie znałeś i nie umiałeś w tym wszystkim się poruszać, nie miałeś szans na grę.
Polscy piłkarze, którzy wyjeżdżają do Bundesligi, naprawdę potrzebują czasu, żeby się przystosować. Nawet Robert Lewandowski potrzebował chyba ośmiu miesięcy w Dortmundzie. Tymoteusz Puchacz po pół roku w Unionie został wypożyczony do Trabzonsporu, a Paweł Wszołek zdążył już wrócić do Polski. Jak nie znasz języka i nie wiesz, co się dzieje w szatni, to nigdy nie będziesz w grał. Szatnia jest wyznacznikiem tego, kto będzie grał w sobotę. Zawodnicy już w poniedziałek wiedzą, kto w weekend znajdzie się w składzie.
Patrząc na pańskie statystyki, raczej sobie pan z tym problemem poradził.
– To prawda, nie miałem z tym problemu, gdyż już byłem w kilku szatniach i znałem język. Ale w Szwajcarii było to na dużo mniejszym poziomie niż w Bundeslidze. W Niemczech im wyżej grałeś, tym gorzej było, jeśli chodzi o intrygi w zespole. Każdy piłkarz chce tam grać, każdy chce być gwiazdą, każdy chce zarabiać miliony, a w składzie na mecz jest tylko 11 miejsc. A że w Niemczech jest po dwóch, trzech piłkarzy na jedną pozycję, to musisz zdawać sobie sprawę, że tych dwóch zawsze czeka, by ciebie pokąsać.
Został pan pokąsany?
– Nie, bo nauczyłem się kontrolować te wszystkie gierki tak, aby wszystko układało się dobrze dla mnie. W TSV 1860 Monachium byłem prawą ręką trenera Wernera Loranta, wiedziałem wszystko, co się dzieje. Lorant zauważył, że jestem już „starym lisem”, który zauważa i rozumie wszystko, co się dzieje wokół. Jeśli ktoś miał z kimś problem, to wiedziałem, w których grupach są dane osoby i jeśli byli nam potrzebni, to trzeba było ich „pospinać”. Żebyśmy wyszli na tym dobrze jako drużyna. Jeżeli jednak byli to piłkarze mało istotni dla drużyny, to mogli się napieprzać i mnie to nie interesowało.
Przeprowadzka do USA wyszła tak samo spontanicznie, jak wyjazd do Niemiec?
– Tak samo. Nie zastanawiam się nad tym godzinami. Szybko podejmuję decyzje. Albo się za coś biorę, albo nie. Deale, które robiłem, trwały pięć minut. Nawet, gdy z Niemiec trzeba było lecieć do Chicago. W Niemczech przez dwa miesiące byliśmy w Kaiserslautern, żona uwielbiała to miejsce, ale zadzwonił trener TSV 1860 Werner Lorant i zapytał: „Peter, chcesz u mnie grać?” Powiedziałem: „A dlaczego nie.” Spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Monachium.
Został pan w Stanach na długo, o wiele dłużej niż w Niemczech.
– Byliśmy przygotowani na Stany Zjednoczone pod każdym względem. Najpierw Chicago, potem Floryda, następnie Waszyngton. Chcieliśmy tam wyjechać jako rodzina. Mojej córce było trudno, bo w przeciwieństwie do mnie i żony nie mówiła ona po angielsku. Skończyła jednak szkołę, potem uniwersytet, wyszła za mąż, więc wszyscy są zadowoleni.
W Stanach odnosił pan sukcesy zarówno jako piłkarz, jak i jako trener. Które mistrzostwo MLS smakowało lepiej – to w roli piłkarza z Chicago Fire w 1998 roku, czy to w debiutanckim sezonie w roli trenera z DC United sześć lat później?
– Kurczę, trudne pytanie… Myślę, że to w roli piłkarza, gdyż to było moje pierwsze mistrzostwo. Trenerem był Bob Bradley, w drużynie byli też Jerzy Podbrożny, Roman Kosecki czy Jesse Marsch. Zwycięstwo z DC United w roli trenera było zupełnie nieprzewidziane.
Wiedziałem jaką grupę piłkarzy obejmuję, ale przez siedem miesięcy musiałem ich przekonywać do tego, że są zdolni zwyciężać i grać dobrze w piłkę. Nie było łatwo. Kiedyś miałem krótszy „lont” niż dzisiaj – latały krzesła, bluzgi i wszystko, co się dało. Ale doszło do momentu, w którym zawodnicy do mnie przyszli i powiedzieli: „Trenerze, chrzanić to wszystko. Chce pan, żebyśmy grali wysokim pressingiem? Będziemy grać. Chce pan, żebyśmy to i tamto robili? Będziemy to robić”. Wygrali dziewięć z ostatnich 10 meczów i zdobyli mistrzostwo!
Ale przekonać ich było niezwykle ciężko. W USA nie można tylko „trzaskać batem” – musisz do piłkarzy odpowiednio podejść, musisz z nimi rozmawiać i sprawić, żeby wszystko miało dla nich sens i sprawiało satysfakcję. W Waszyngtonie było to dla mnie wyzwaniem, ale też po tych wydarzeniach myślałem, że każdy kolejny zespół będzie taki sam. Że piłkarze przyjdą w pewnym momencie i powiedzą: „Trenerze, chrzanić to, zrobimy tak, jak pan mówi”. DC United było maszyną do wygrywania, ale, niestety, nie można oczekiwać, że każdy zespół będzie miał taką mentalność.
A jaką mentalność miał nastoletni Freddy Adu, wielki talent, który prowadził pan w DC United?
– Sytuacja Freddy’ego już wtedy była niełatwa. Niektórzy mówili, że Nowak jest zazdrosny i nie chce mu dać grać. Odpowiadałem, że ja nie mam z tym problemu, ale tymi, którzy go mieli, byli moi piłkarze. Gdziekolwiek nie pojechaliśmy, trafialiśmy na hotel pełen nastolatek krzyczących „Freddy, Freddy, Freddy!”. Musieliśmy wchodzić bocznym wejściem, to samo działo się na lotnisku.
Z Freddym jeździła wówczas grupa kilkunastu osób. Matka, pierwszy trener, drugi trener, agent, ludzie od marketingu. Myślę, że oni wszyscy zrobili chłopakowi krzywdę, bo nie potrafili mu wytłumaczyć, na jakim etapie kariery się rzeczywiście znajduje. Nikt o niego nie dbał, wszyscy chcieli tylko na nim zarobić.
A jako trener próbował pan do niego przemówić?
– Niejednokrotnie. On był takim trochę buntownikiem, jak ja. Miał swoje zdanie i fajnie, że był taki. W pewnym momencie usiadłem z nim i powiedziałem mu, że u mnie nie będzie grał na „dziesiątce”, bo nie jest na to gotowy. „Ale trenerze, ja jestem numer 10″ – przekonywał. Odpowiedziałem: „Słuchaj, ja grałem na tej pozycji i wiem, że jeszcze nie jesteś na to przygotowany. Daj sobie czas. Ustawimy cię tak, żeby zespół mógł na ciebie grać, a ty się skupisz na grze ofensywnej i nie będziesz musiał wracać”. Zaakceptował to i nawet zaczął strzelać gole.
Kiedy jednak odchodziłem do pracy z reprezentacją USA, znów zażądał, że chce być „dziesiątką” albo odchodzi z klubu. No i odszedł do Realu Salt Lake City. I ile zagrał tam meczów na tej pozycji? Trzy. I został przesunięty z powrotem na tę pozycję, na której grał u mnie.
Do reprezentacji USA odszedł pan w 2006 roku po niezłym sezonie z DC United. Dlaczego?
– Najpierw otrzymałem propozycję przedłużenia kontraktu z DC United z potrojoną pensją. Być może dlatego, że w trakcie swojej pracy w Waszyngtonie nawet po zdobyciu mistrzostwa nie poszedłem do prezesa z prośbą o podwyżkę. Uważałem, że kontrakt jest kontrakt i trzeba się go trzymać. Kierownictwo United samo przyszło do mnie, żebym tę umowę przedłużył, a moja rodzina wówczas kursowała między Waszyngtonem a Florydą, gdzie od 2003 roku mamy dom. Wróciłem tam po sezonie i wówczas przyszła propozycja od selekcjonera Boba Bradleya, by zostać jego asystentem i trenerem reprezentacji olimpijskiej. Zdecydowałem się przyjąć tę ofertę.
Praca w sztabie kadry USA była dla pana dużym wyzwaniem?
– Aż 17 zawodników reprezentacji grało wówczas w Europie – Tim Howard, Landon Donovan, Clint Dempsey, Damarcus Beasley… To była konkretna ekipa i bardzo ciekawe doświadczenie. Widzisz się z tymi zawodnikami raz na jakiś czas i musisz być na wszystko przygotowany. Z Bobem poświęciliśmy sporo czasu, żeby spotkać się i porozmawiać ze wszystkimi trenerami, którzy trenowali w klubach naszych kadrowiczów. Zależało nam na osobistym kontakcie z ludźmi, którzy pracują z nimi na co dzień.
Dlatego, gdy reprezentanci z Europy przyjeżdżali na zgrupowanie, wiedzieliśmy o nich dosłownie wszystko. To był dobry czas, z połowy czwartej dziesiątki w rankingu wskoczyliśmy przez te trzy lata na 12. miejsce, wygraliśmy Złoty Puchar CONCACAF, a reprezentacja olimpijska zagrała na igrzyskach w Pekinie.
Potem był chyba najmniej przyjemny dla pana epizod w Filadelfii…
– Nie, dlaczego? Byłem tam przez trzy sezony. Nie tylko trenerem, ale i wiceprezesem ds. operacyjnych. Gdy przychodziłem do Philadelphia Union, w tym klubie nie było absolutnie nic. Nie było stadionu, ośrodka treningowego czy choćby jednego piłkarza. Trzeba było wszystko zbudować od początku. Plan, który przygotowaliśmy wtedy, jest do dzisiaj tam używany w akademii, co pozwala wielu wychowankom grać w pierwszym zespole Union.
W pierwszym roku graliśmy przez pół roku na wyjazdach, a stadion dostaliśmy do użytku dopiero w połowie sezonu. Nie dało się osiągnąć wielkich wyników, mając zupełnie nowy zespół i grając w takich warunkach. Był to sezon, w którym zapoznawaliśmy się z ligą, a później naszym celem było uzupełnienie braków. Wziąłem dwóch zawodników z Kolumbii, Gwatemalczyka i w sezonie 2011 przez długi czas byliśmy na pierwszym miejscu w konferencji. Dopiero pod koniec złapaliśmy zadyszkę, ale w drugim roku funkcjonowania klubu weszliśmy do play-off, co było dużym wyczynem.
Wtedy, przed play-off, zaczęły się psuć moje relacje z prezesem klubu Nickiem Sakiewiczem. On uważał, że jest mądrzejszy od wszystkich innych w klubie, a także prezesa federacji, komisarza ligi, Jose Mourinho, Jurgena Kloppa i Pepa Guardioli. Był najważniejszą osobą w klubie i myślał, że jest wszystkim. Pewne rzeczy zaczęły mi przeszkadzać, inne jemu i tak to się wszystko nakręciło, że mnie zwolnili. Mi wówczas nie pozostało nic innego, jak podać ich do sądu o nieuzasadnione zwolnienie. Wbrew temu, co się też pojawiało w mediach, to nie klub podał mnie do sądu – to ja podałem do sądu klub. I do dzisiaj uważam, że mnie niesprawiedliwie zwolniono.
Przy okazji procesu pojawiły się zarzuty o bicie i znęcanie się z pana strony nad piłkarzami Union.
– Okazało się, że można pisać wszystko, co się chce. Złożyłem pozew, bo nie chciałem dopuścić do tego, żeby te rzeczy były powielane bez mojego udziału. W sądzie moje zeznania zostały udokumentowane. Wysłałem to wszystko do komisji technicznej i trenerskiej UEFA, gdy starałem się o licencję UEFA Pro, przy okazji przyjścia do Lechii Gdańsk. Czytało to pięciu niezależnych sędziów. Przejrzeli wszystko, przeanalizowali i bez problemu zostałem zakwalifikowany na kurs UEFA Pro. Później miałem jeszcze jedną weryfikację, gdy starałem się o pracę w FIFA. I również nie było żadnych problemów.
Nic w tym dziwnego, skoro jeden z zarzutów był taki, że kazałem zawodnikom trenować w czerwcu, przy temperaturze 26 stopni, w lesie. Albo że trenowali i grali u mnie piłkarze ze wstrząsem mózgu. W tej kwestii, na rozprawie sądowej, zapytałem lekarza i fizjoterapeutę Union, czy był choćby jeden zawodnik, który trenował mimo braku zgody z ich strony. Odpowiedzieli oczywiście, że nie.
Dzisiaj każdy może sobie, mówić co chce. Różne rzeczy były o mnie pisane także przy okazji mojej pracy w Gdańsku. Ale ja zawsze mówię komuś, kto to przytacza: proszę to napisać wprost, pod nazwiskiem. W polskim dziennikarstwie sportowym pięć najczęściej używanych zwrotów dzisiaj, to: „gdyby”, „podobno”, „ktoś powiedział” i „być może”. Nikt nie napisze wprost, oficjalnie, pod nazwiskiem. Dlatego staram się nie marnować czasu i nerwów na takie bzdury.
Ale proces z Philadelphią jednak pan przegrał.
– Zaskarżyłem ich o niesprawiedliwe zwolnienie, a oni się po prostu z tego zarzutu wybronili. I tyle, koniec tematu.
Kolejny etap pańskiej kariery był chyba najbardziej egzotycznym. Czy praca w reprezentacji malutkiej Antiguy i Barbudy w jakiś sposób zmieniła pańskie spojrzenie na piłkę?
– Niektórzy traktowali tę moją pracę humorystycznie i muszę przyznać, że byłem tym zniesmaczony. Krokodyle, kokosy, co to za liga, co to za kraj… Ale moment – każda praca jest pracą. Pracowałem tam od poniedziałku, praktycznie do niedzieli. W poniedziałek z reprezentacją do lat 17, we wtorek z kadrą do lat 20, w środę z seniorską, w czwartek z kobiecą, w piątek raz jeszcze z siedemnastolatkami, w sobotę były dzieci, a w niedzielę oglądałem mecz. I robiłem to przez 13 miesięcy. Warto mieć do tego trochę szacunku.
Tym bardziej, że ze 145. miejsca w rankingu FIFA awansowaliśmy na 70., a mówimy o wyspie, którą zamieszkuje 90 tysięcy osób. Wygraliśmy m.in. z Gwatemalą, która ma pięć milionów mieszkańców i czasem gra w końcowym etapie eliminacji do mistrzostw świata w strefie CONCACAF. I ten progres nie brał się z niczego, choć niektórzy pewnie sobie myślą, że to wakacje, jak Zanzibar.
A z jakimi warunkami się pan tam spotkał?
– Liga miała wtedy chyba osiem zespołów, które grały w sobotę i niedzielę. Swoje rozgrywki miały też szkoły, ale trzeba też pamiętać, że sportem narodowym tam jest krykiet. Mieliśmy jednak kilku zawodników, którzy pojechali do MLS, kilku grało w niższych ligach angielskich. Taki Mahlon Romeo do niedawna grał w Millwall, teraz jest na wypożyczeniu w Portsmouth. Naszym kapitanem był Josh Parker, który występował choćby w Championship, w Szkocji czy Crvenej Zvezdzie Belgrad. Mieliśmy więc kilku przyjezdnych, kilku lokalnych, a młodzież była bardzo ambitna. Po dwugodzinnym treningu prosiła mnie, żeby jeszcze trochę pograć.
O ich podejściu nie mogę powiedzieć złego słowa. Widać było, że piłka była dla nich szansą. Ja też jestem z mniejszej miejscowości, z Pabianic, i tak jak oni chciałem w pewnym momencie wyruszyć w świat. Ich marzeniem były Stany Zjednoczone i MLS. Udało mi się wysłać dwóch z tej ekipy.
W końcu trafił pan do Polski, do Lechii, i w pierwszym sezonie 2015/16 potrafił pan wyciągnąć zespół z dolnej połowy tabeli na piąte miejsce. W drugim sezonie do ostatniej kolejki walczył pan z Lechią o mistrzostwo Polski. Śni się panu jeszcze ten ostatni mecz z Legią (0:0)? Wyniki tak się ułożyły, że jeden gol w Warszawie dałby wam tytuł, a po remisie skończyliście na czwartym miejscu. Panu z kolei zarzucano, że grał pan na remis w tym spotkaniu.
– Nie, nie żałuję też tego spotkania i wkurza mnie to gadanie, że Nowak zagrał asekuracyjnie. Nie wiem, kto to wymyślił, chyba mój serdeczny kolega Roman Kołtoń, ale za każdym razem „pali się mój bezpiecznik”, gdy ktoś o tym wspomina. Tłumaczyłem mu: „Roman, tydzień wcześniej zagraliśmy tym samym składem z Pogonią Szczecin i wygraliśmy ten mecz 4:0. Jakbym posadził na ławce Paixao, Peszkę i Krasicia, a za nich bym wpuścił trzech obrońców – okej, wtedy zagrałbym defensywnie.
Ktoś wymyślił bzdurę, że w przerwie nasz prezes przyszedł do szatni i powiedział, że Lech prowadzi w Białymstoku z Jagiellonią 2:0 (mecz zakończył się remisem 2:2 – przyp.red), co wówczas dawało nam trzecie miejsce i puchary. I że niby od tego momentu mieliśmy skupić się na defensywie. Nie mogę już tego słuchać.
Albo chcesz wygrać mistrzostwo, albo nie chcesz go wygrać. Ja i mój zespół zrobiliśmy wszystko, żeby to mistrzostwo wygrać. Nie będziemy zrzucać winy na nikogo – sędziego, Jagiellonię, Lecha czy kibiców w Białymstoku, którzy serpentynami przerwali mecz na kilkanaście minut.
Mistrzostwo dla Lechii było jednak na wyciągnięcie ręki.
– Dokładnie. W siedmiu meczach grupy mistrzowskiej nie straciliśmy bramki, a strzeliliśmy 11. Po cztery Pogoni i Jagiellonii, dwa Termalice i jednego Wiśle Kraków. Bezbramkowo zremisowaliśmy w Poznaniu, w Warszawie, no i niestety u siebie z Koroną Kielce. I tych dwóch punktów nam zabrakło do mistrzostwa.
Naprawdę nie trzeba wygadywać głupot, że graliśmy gdzieś asekuracyjnie. Ile Legia z nami stworzyła sytuacji? Zero. A gdy graliśmy już w dziesiątkę, w 80. minucie Paixao wyszedł praktycznie sam na sam, Malarz jego strzał obronił, do tej pory nie wiem, jak to zrobił. Gdyby to wpadło, mogłoby być po meczu. Ani w przerwie, ani przed meczem, ani w trakcie nikt nie sprawdzał, jaki wynik jest w Białymstoku.
Ale tak to czasami w piłce bywa. W 2000 roku w Chicago graliśmy ja, Christo Stoiczkow, reprezentant USA Armas, Kubik. W meczu z Kansas City oddaliśmy chyba 34 strzały, oni dwa. Przegraliśmy 0:1. Zdarza się.
Tak szczerze, z perspektywy czasu – czy w momencie, w którym zdobywał pan w debiutanckim sezonie mistrzostwo MLS, nie spodziewał się pan, że uda się jednak osiągnąć więcej w tej trenerskiej karierze?
– Nie, nie, absolutnie. Wiem, na co mnie stać i co mogę komu przekazać. Znam swoje możliwości i wiem, że to nie jest tak, że muszę coś robić. Robię to tylko wtedy, gdy ma to sens dla mnie i dla mojej rodziny. Tak jest też obecnie z Jagiellonią.
Marzy się panu reprezentacja Polski? Pańskie nazwisko kilkakrotnie się już przewijało w tym temacie.
– Jako piłkarz marzyłem o tym, żeby zagrać w barwach reprezentacji Polski na Wembley, które wówczas było dla mnie świętością. Było ono wówczas wyznacznikiem, czy jesteś dobrym piłkarzem. I będąc kapitanem reprezentacji Polski na Wembley spełniłem swoje marzenie. Miałem też marzenie, żeby kiedyś zagrać na igrzyskach. W roli piłkarza mi się nie udało, ale jako trener prowadziłem na igrzyskach w Pekinie reprezentację USA.
Po to też zostajesz trenerem, żeby mieć jakieś cele i marzenia z tym związane. I jeśli okoliczności kiedyś na to pozwolą, chyba musiałbym być ograniczony, żeby odmówić reprezentacji Polski. Dla każdego polskiego trenera prowadzenie reprezentacji Polski byłoby zaszczytem, dla mnie również.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS