Nie lubię gier Yoko Taro. Tak przynajmniej myślałem, dopóki jedynymi, jakie poznałem, były obie odsłony NieRa. Kiedy jednak zagrałem w Drakengarda 3, zacząłem patrzeć na jego produkcje nieco przychylniejszym okiem. Z odrobiną niepokoju – ale i nadziei – kupiłem więc Voice of Cards. Nie lubię karcianek, nie lubię pana Taro, wszystko więc było na prostej drodze do katastrofy. Jakim więc, kurde, cudem, jednak się udało, a na mecie czekała kolejna świetna produkcja?
Odpowiadając od razu na to pytanie: nie mam bladego pojęcia. Kiedy ogłoszono Voice of Cards, ani trochę się tą produkcją nie zainteresowałem, a kiedy zobaczyłem dodatkowo, kto za nią stoi, zniechęciłem się jeszcze bardziej. Nie lubiąc karcianek w żadnej formie, tym bardziej rzuciłem ją w otchłań niepamięci. Zachęcony jednak opiniami znajomych (wygłoszonych czy to na podstawie dema, czy też pełnej wersji) i zdań, jakoby gra nie była takową, a po prostu rasowym jRPG, korzystającym zaledwie z kart jako sposobu narracji i oprawy, nieco się łamałem i…
…nie, jeszcze tej gry nie kupiłem. Zacząłem jednak mieć ją na oku, nawet nie tyle czekając na obniżkę, co po prostu ten “moment”, w którym zachce mi się w nią grać. Nie minęło tak znowu wiele czasu, trochę pieniędzy było odłożone, na nic innego chęci, i tym samym Voice of Cards zasiliło moją bibliotekę Steam. Tym sposobem – z przerwą w połowie gry – kilka dni temu je ukończyłem. Jeżeli jednak myślicie, że przerwałem granie z powodu nudy, czy monotonii, to bardzo się mylicie.
Głos kart…
Czym więc wyróżnia się na tle całej tony jemu podobnych? Ano zapewne już wiecie, tym bardziej, jeżeli widzieliście dowolny zwiastun lub chociaż krótki gameplay: kartami. Są tutaj wszystkim, od plansz, po jakich się poruszamy, po portrety i avatary postaci na ekranie, a na umiejętnościach skończywszy. Z ich pomocą jest prowadzona narracja, są rozrzucone jako opcje w menu, na nich pojawiają się dialogi. Myślałem więc, że będę się musiał do tego sposobu opowiadania historii długo przyzwyczajać, ale wystarczyła zaledwie chwila, a ja wsiąkłem w ten świat bez reszty.
Bardzo pomocny okazał się w tym narrator, który komentował każde nasze działanie. Buduje to niesamowity klimat niczym w sesji papierowego RPG. Skojarzenie nie jest zresztą bezzasadne, bo i w trakcie walki przenosimy się na stół, wokół toczą się kości itp. Niby nic skomplikowanego, ale prezentuje się niesamowicie dobrze. Tak samo wszelakie obrażenia i statusy, które odznaczają się w jakiś sposób na kartach postaci/wrogów.
Postacie, jakie dołączą do nas w trakcie podróży (jak i sam protagonista, Ash), są naprawdę w porządku, a ich historie potrafią zaciekawić. Nie każdy ma równie dużo czasu poświęconego konkretnie sobie (na pierwszy plan wysuwają się Ash i Melanie), ale mają w sobie “to coś”. Szczególnie rozbroiła mnie scena, kiedy jeden z bohaterów rozmawiał ze swoim ojcem wyłącznie za pomocą mięśni i ich karty…aż drżały. Całość nie stroni od fajnego humoru, ale ogólny wydźwięk opowieści jest raczej poważny.
Sama walka to klasyczne turowe starcia: bez ATB, bez czasu rzeczywistego. Nasze umiejętności to są – a jakżeby inaczej – karty. Oczywiście to tylko wizualizacja i są po prostu odpowiednikiem klasycznej “listy” z dowolnego Finala czy Dragon Questa. Przez ukazanie ich tak, a nie inaczej, świetnie wygląda ich używanie, np. konkretnych zaklęć lub ataków fizycznych. Itemów używamy zresztą w dokładnie ten sam sposób. Ciekawym pomysłem jest całkowite zrezygnowanie z many. Zarówno do ataków bronią białą, jak i magii, korzystamy z kumulowanych z tury na turę kryształów, których postacie posiadają wspólną pulę. Jest to całkiem fajne i wymaga sporo kombinowania w stylu “użyć słabszej umiejętności teraz, czy odczekać turę i walnąć wszystkich wrogów potężnym zaklęciem kogoś innego, ale kosztującym nas aż 5 punktów?”. Poziom trudności ogólnie nie jest zbyt wysoki (wolałbym mniej walk, ale za to trudniejszych), ale kilka starć z bossami potrafi dać w kość.
Szkoda, że brakuje tutaj nieco większej liczby jakiś pobocznych aktywności czy zadań, ale z drugiej strony fajnie doświadczyć takiego “kompaktowego” RPG. Ot, kilku dodatkowych bossów, prosta gra karciana (tak, jest i ona), jedna dodatkowa lokacja w post-game: tyle.
…smoka ryk
Jeżeli miałbym jakoś podsumować Voice of Cards, określiłbym je dobrą propozycją dla osoby, która dopiero zaczyna swoją przygodę z gatunkiem, lub może młodszych graczy (przynajmniej jeżeli problemem nie jest bariera językowa, polskiej wersji brak. Zresztą PEGI 7 jest tutaj nie bez powodu. Mamy kilka “mocnych” wątków, ale niczego, czego dzieciak nie powinien oglądać). Nie jest zbyt trudno, opowieść jest względnie prosta (co nie znaczy wcale, że zła!), a muzyka fantastyczna (Kaiichi Okabe jak zawsze dowiózł). To, że uważam za najlepszy target gry właśnie tych mniej doświadczonych i młodszych, nie oznacza, że i starzy wyjadacze nie będą się tutaj dobrze bawić: sam niech będę tutaj przykładem. Spędziłem po prostu bardzo miło te ok. 15 godzin i zachęcam was do zrobienia tego samego, tym bardziej że i cena nie odstrasza. Ja tymczasem już zacieram ręce przed 18 lutego i premierą “dwójki”.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS