A A+ A++

Ma pan mocną pozycję zawodową w Polsce. Tam startuje pan od zera. Co pana tam ciągnie?

– Przede wszystkim właśnie to, że zaczynam od nowa i jestem oceniany nie po tym, co osiągnąłem, tylko po tym, co umiem i jakim jestem człowiekiem. To był stres, kiedy zrezygnowałem z dużych ról w Polsce, żeby zagrać – choć może „zagrać” to zbyt duże słowo – w serialu „Odpowiednik” z J.K. Simmonsem. W Stanach przy dużych produkcjach do mniejszych ról aktor podpisuje kontrakt w ciemno, nie znając scenariusza, bo ten jest pilnie strzeżony. Zrezygnowałem tu z różnych ról i dopiero wtedy dostałem scenariusz. Okazało się, że mój bohater nie ma żadnej kwestii. To było dla mnie porażające. Co w Polsce powiedzą? Że papież, Chopin, popularny aktor tam jest tylko statystą? To była lekcja pokory, która pozwoliła mi spojrzeć na wszystko z nowej perspektywy, przypomnieć sobie, jak to było, gdy byłem młody i miałem radochę z samego faktu, że jestem na planie. W scenie z J.K. Simmonsem przez chwilę miało być zbliżenie na moją twarz. Zapytałem reżysera, czy mogę patrzeć bliżej kamery, jak to się mówi w naszym fachu, sfałszować spojrzenie. Był zaskoczony, że znam filmowe tricki. Nagle okazało się, że napisali mi jednak kwestię. Niby nic, ale miałem satysfakcję: zdobyłem szacunek umiejętnościami, a nie popularnością.

Druga sprawa: w Stanach nie jestem ciągle oceniany, jak w Polsce. Tu każde moje potknięcie jest relacjonowane. Bo jak się wejdzie wysoko, to trzeba też spaść. No i tam nikt nie napisze, że widział mnie na plaży w prywatnej sytuacji, bo nikogo to nie obchodzi.

„For All Mankind” pokazuje alternatywną wersję historii, m.in. John Lennon uchodzi z życiem z zamachu, za to z rąk napastnika ginie Jan Paweł II. Pomyślałam sobie, że taka wersja wydarzeń mogłaby mieć przemożny wpływ na pana życie.

– Że film o papieżu, w którym zagrałem, miałby tylko jedną część?

Albo w ogóle by nie powstał?

– Myślę, że wtedy Jan Paweł II byłby męczennikiem wyjątkowym. Film powstałby tym bardziej.

Udział w dwóch filmach o papieżu naznaczył pana życie zawodowe. Zamknięto pana w pewnej szufladzie.

– Nad każdym aktorem wisi coś takiego. Chcemy rolą zapaść widzom w pamięć, ale nie chcemy zostać zamknięci w szufladzie. My w ogóle za bardzo lubimy szufladkować, nadawać etykietki, żeby jakoś ogarnąć ten świat. Gdy byłem studentem, wszyscy mi wróżyli, że będzie ze mnie świetny aktor komediowy. A potem nagle przylgnęła do mnie łatka Chopina, następnie papieża. Pojawiło się przekonanie o mojej religijności, duchowości, charyzmie. To kompletnie do mnie nie pasowało.

Żałuje pan tych ról?

– Jasne, że nie. One mi otworzyły świat. Przez 10 lat po szkole cały mój świat to była próba rano w Teatrze Współczesnym, tramwaj do Teatru Polskiego Radia, zgranie słuchowiska, żeby wieczorem pędzić do teatru na spektakl, który trwał do nocy. Dom, spanie, dziesiąta rano znów próba w teatrze, kolejne słuchowisko. We Współczesnym nauczyłem się fachu, to miejsce, które wiele mi dało. Ale po „Chopinie” pojawiły się zaproszenia: a to na festiwal w Palm Springs, a to do Chin. Nie mogłem z nich skorzystać, bo co wieczór musiałem być w teatrze. Czasem grałem jedną z ważnych ról, innym razem trzymałem tylko halabardę.

Zaczęło mnie to uwierać, czułem się trochę jak pies na łańcuchu. Gdy dostałem rolę w „Karolu. Człowieku, który został papieżem”, początkowo dyrektor teatru Maciej Englert nie zgodził się, żebym w tym filmie grał. Dopiero po tygodniach moich tortur psychicznych znalazł zastępstwo za niektóre z moich ról, ale pozostałe i tak musiałem dogrywać. Do 14.30 grałem więc w Krakowie Karola Wojtyłę, potem był bieg do taksówki, w której odrywałem sobie perukę, z taksówki do samolotu, lądowanie w Warszawie, taksówka do teatru. Spektakl kończył się późno i nie było samolotów powrotnych do Krakowa, więc zorganizowano mi auto. Wsiadałem i spałem całą drogę do Krakowa. Przyjeżdżałem na plan około szóstej rano z bólem kręgosłupa, wchodziłem i grałem. O 14.30 znów na samolot do Warszawy. Tak powstawała pierwsza część filmu o papieżu.

Nie dało się odejść z teatru w środku sezonu?

– Nie. To kwestia lojalności. Nie tylko wobec teatru, ale też niepisanej umowy z widzami. Ta lojalność mści się zresztą na mnie do dziś. Jeśli się umawiam, muszę się z tego wywiązać. Ten mój amerykański sen jest wielką przygodą. Spóźnioną, ale jeszcze aktualną, wciąż możliwą. Amerykański agent mówi mi: „Przyjedź, daj mi jeden rok, to zobaczysz, co się będzie działo”. Nie umiem tego zrobić, nie umiem zdecydować.

To kompleksy aktora zza żelaznej kurtyny? Skromność, którą – jak mi się wydaje – wyniósł pan z niezamożnego domu?

– Myślę, że to mieszanka obu elementów.

Wydawałoby się, że to świetny moment, żeby rozwinąć skrzydła za granicą. Tutaj rzeczywistość polityczna raczej nam te skrzydła zwija…

– Odbiór Polski za granicą jest dziś faktycznie strasznie przykry. Jest rodzaj współczucia: „Boże, co tam się u was dzieje?”. Słyszę porównywanie do Gileadu z serialu „Opowieść podręcznej”. O Polsce mówi się, jakbyśmy się jako kraj cofali.

Grałem kiedyś Gombrowicza w teatrze. Pamiętam, że w monologu, jako Gombrowicz właśnie, mówiłem, że gdybyśmy tak pomyśleli o sobie, my, Polacy, iż jesteśmy narodem podrzędnym, to byłoby nam łatwiej żyć. Tak jak Czesi mają: wcale nie chcą rządzić, nie chcą, żeby wszyscy uznali, jaki to wspaniały, wielki naród. Żyją sobie przyjemnie, dbają o sprawy lokalne, dobre piwo, styl życia.

I to mnie ciekawi. Bo w tym, co pan teraz robi, jest pan takim mentalnym Czechem.

– W tym sensie, że akceptuję za granicą rolę podrzędnego aktora?

Tak. Skąd gotowość do wykonania takiego kroku? Pewnego zaniżenia oczekiwań.

– To jest pokora wyniesiona jeszcze z teatru. Tam się chłonie bezwarunkową miłość do tego zawodu. Zaczyna się od maluteńkich rzeczy, wspinając się po każdym szczebelku. Gdy zagrałem Stawrogina w Teatrze Telewizji i stałem się rozpoznawalny, we Współczesnym nadal co któryś wieczór wchodziłem na scenę z poduszką w spektaklu „Semiramida”, kładłem tę poduszkę na krzesełku i miałem ogromną satysfakcję, że będzie na niej siedziała Maja Komorowska. Widzowie spodziewali się, że jako znany już trochę aktor zaraz zacznę mówić monolog. A ja tylko tę poduszkę kładłem i stawałem na baczność.

Czytałam, że na pierwszych zagranicznych warsztatach aktorskich był pan już, mając 14 lat. Myśl o karierze poza Polską musiała zakiełkować wcześnie.

– Chyba to było troszkę później. Mając 14 lat, wstąpiłem do ogniska aktorskiego U Machulskich na Ochocie. I to z tego ogniska wyjechałem na stypendium teatralne do Ormskirk, miasteczka między Manchesterem a Liverpoolem. Miałem jakieś 15 lat.

Wśród moich rówieśników nikt wtedy nie mówił po angielsku. Mieliśmy rosyjski w szkole i właściwie dumą było, żeby się tego rosyjskiego nie uczyć. Mama samotnie mnie wychowywała, nie było nas stać na prywatne szkoły czy nauczycieli, ale moją sąsiadką w blokowisku na Jelonkach była jakimś cudem Brytyjka, która postanowiła udzielać mi lekcji. Trochę mówiłem więc po angielsku.

Mama musiała się zadłużyć na bilet lotniczy do Anglii. Pamiętam swój szok, gdy tam wylądowałem: chłopak zza żelaznej kurtyny, w tureckim sweterku. A w tych warsztatach brały udział głównie dzieci dyplomatów. Poligloci. Zazdrościłem im strasznie, że mówili w kilku językach. Połknąłem bakcyla i potem wielokrotnie wracałem do Wielkiej Brytanii. Uczyć się języka i zarabiać. Pamiętam dokładnie stawkę w pierwszej londyńskiej pracy: dwa funty za godzinę.

Co pan robił?

– Przeprowadzki, meblowanie akademika, skręcanie łóżek, mycie okien. Kolega z tej brygady, który po latach odwiedził mnie w teatrze, przypomniał mi, jak trzymał mnie za nogi, kiedy ja wisiałem głową w dół i na drugim piętrze myłem okno. Przepisy BHP oczywiście nie obowiązywały wśród ekip pracujących na czarno.

Później, gdy byłem w szkole teatralnej, dostałem stypendium Fundacji Batorego, wróciłem do Londynu, spędziłem semestr w British American Drama Academy. To było naprawdę wspaniałe, nawet nie ze względu na samą szkołę, ale na fakt, że mieliśmy tanie wejściówki do teatru. Zobaczyłem wtedy absolutnie wszystko, ponad 60 przedstawień w ciągu jednego semestru. Spotkałem m.in. Kennetha Branagha po jego roli Hamleta w teatrze Barbican. Pamiętam, jak w jednej ze scen Branagh tak zawiesił głos, że miałem wrażenie, że muchy przestały bzyczeć i stanęły w powietrzu. Przygotowywałem się wtedy do roli Hamleta w spektaklu dyplomowym. To był monolog i jedna scena dosłownie. Ale to studenckie przedstawienie graliśmy właśnie na scenie teatru Barbican, o dziesiątej rano. Starałem się zrobić to samo co Branagh, powtórzyć tę jego niesamowitą pauzę, ale wyszło to strasznie. Cisza nie zapadła na widowni, na której zresztą siedziała moja pierwsza zagraniczna agentka.

Jak pan znalazł agentkę jako student?

– Przez znajomych. Nie za bardzo wykorzystałem zresztą wtedy tę sytuację. W czasie kolejnego wakacyjnego wyjazdu do Londynu, gdy z kolei woziłem taczkami gruz, zadzwoniła do mnie ta agentka. Powiedziała, że Susie Figgis – bardzo znana w latach 90. reżyserka castingu – szukała zagranicznych twarzy do „Wywiadu z wampirem”. Miałem wtedy długie blond włosy, wyglądałem jak cherubinek, mogłem spokojnie grać Doriana Graya… Ten mój wygląd bardzo się jej spodobał, umówiła mnie na spotkanie z Neilem Jordanem, ale zastrzegła, żebym nie był zbyt otwarty, bo oni szukają wampirów. Jordan okazał się niezwykle dowcipnym gościem, jego żarty mnie szalenie bawiły, ale nie dałem tego po sobie poznać, bo chciałem być wampiryczno-tajemniczy. Nie trafiłem więc do „Wywiadu z wampirem” i to była taka kotwica rozczarowania, która się za mną ciągnęła. A z drugiej strony motywacja, że może, kurczę, jeszcze kiedyś los ześle mi kolejną szansę.

Wiele rzeczy jest możliwych. Więcej, niż mi się wydawało. Niedawno ponownie spotkałem się na przykład na planie z J.K. Simmonsem, tylko już nie jako statysta.

Co to za produkcja?

– „Lightyears”, science fiction, bardzo lubię ten gatunek. Pojawię się u boku Sissy Spacek i Simmonsa, serial będzie na Amazon TV i ma duże szanse na kontynuację. To kiedyś zasiane ziarno późno, bo późno – niedługo będę miał 50 lat – ale daje plony.

Pandemia otworzyła aktorom spoza Stanów całą gamę nowych możliwości. Pierwsze taśmy na castingi w USA nagrywałem kamerą wideo, pakowałem i wysyłałem pocztą, a oni mi odsyłali z informacją: „Nie mogliśmy odtworzyć, bo to jest system PAL”. Były różne systemy w odtwarzaczach w Europie i w Stanach. Tyle się napociłem, żeby pięknie zagrać, a nikt tego nawet nie obejrzał. Teraz jest na pewno prościej.

Nie wiem, czy pani wie, ale dwie sceny do „For All Mankind” były kręcone w Polsce, bo lockdown uniemożliwił mi przyjazd do Kalifornii. Mój bohater miał być w Moskwie i pomyślałem: kurczę, przecież Warszawa może zagrać Moskwę. Zacząłem im wysyłać zdjęcia Pałacu Kultury, innych miejsc. Oni się tym zachwycili. Musieliby wydać ze cztery razy więcej, żeby takie miejsce znaleźć gdzieś w Stanach. Pierwszy raz byłem instruowany przez reżysera na Skypie.

Jak to?!?

– Ja siedziałem w tej scenie za biurkiem, pod nim stał laptop, a tam na Zoomie reżyser i producenci. Miałem ogromne poczucie satysfakcji – kilkadziesiąt osób polskiej ekipy było na planie tych nocnych zdjęć w Warszawie. Apple TV było zachwycone jakością ich pracy. Pytali nawet, czy pisać dla mnie w kolejnym sezonie wątek na Kalifornię, czy na Warszawę. Ale akurat już mogłem być tam.

Czyli spodobało się panu w Hollywood?

– Oczywiście, miło jest być w kalifornijskim słońcu, super jest, gdy ludzie się do siebie uśmiechają. Pamiętam swoje pierwsze reakcje na ich kompletnie inną mentalność: wyszedłem z butelką wina ze sklepu i jakaś dziewczyna zapytała, czy będę pił sam, czy to moje ulubione wino. Wsiadłem do samochodu i myślę: „Kurczę, ona mnie chyba podrywa”. Nie rozumiałem, że ludzie mogą być dla siebie mili bez powodu. Jest mnóstwo takich rzeczy, które mi się tam podobają…

Słyszę w pana głosie „ale”…

– Bo jest we mnie gorzkie „ale”. Patrzę na tę moją drogę zawodową i widzę, że nie spełniło się moje marzenie o graniu dużych ról w filmach, które trafiają na festiwal w Gdyni. Czemu? Nie wiem.

A tylko we własnym języku mam pewność, że trafiam w ton, który naprawdę chcę wyśpiewać. W Hollywood czuję się naturalnie jako aktor specjalizujący się w rolach cudzoziemców. Mogę nawet dostać rolę polskiego mafioso w tak gorącej produkcji jak „Hawkeye” Marvela. Co też oczywiście jest fajne. Zrozumiałem, że to, co mi się wydawało moją wadą – wschodnioeuropejski akcent – tam okazuje się zaletą. Nie zagrałbym ani w „For All Mankind”, ani w „Hawkeye”, gdybym mówił tak pięknie jak Amerykanin albo Anglik.

[DWIE DEKADY ADAMCZYKA]

Filmy Piotra Adamczyka


Filmy Piotra Adamczyka

Fot.: Materiał prasowy

CHOPIN. PRAGNIENIE MIŁOŚCI, 2002

Filmy Piotra Adamczyka


Filmy Piotra Adamczyka

Fot.: Materiał prasowy

KAROL. CZŁOWIEK, KTÓRY ZOSTAŁ PAPIEŻEM, 2004

Filmy Piotra Adamczyka


Filmy Piotra Adamczyka

Fot.: Materiał prasowy

TESTOSTERON, 2007

Filmy Piotra Adamczyka


Filmy Piotra Adamczyka

Fot.: Materiał prasowy

LISTY DO M., 2011

Filmy Piotra Adamczyka


Filmy Piotra Adamczyka

Fot.: Materiał prasowy

FOR ALL MANKIND, 2021

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułTrzynaście mgnień Rosji
Następny artykułPKO BP Ekstraklasa: Lech Poznań stracił punkty po golu w doliczonym czasie