A A+ A++

Magda Huzarska-Szumiec: Gdybyś miała godzinę na opuszczenie swojego domu, co byś zabrała?

Joanna Lamparska: Komputer i kota. Pewnie też pieniądze i coś do jedzenia, może jeszcze kilka ważnych dla mnie zdjęć. Byłaby to bardzo malutka walizeczka, choć z reguły, kiedy gdzieś wyjeżdżam, to biorę za dużo rzeczy.

A gdybyś dowiedziała się, że dopiero następnego dnia zostaniesz wywieziona w niewiadomym kierunku, to gdzie ukryłabyś najcenniejsze rzeczy?

– Myślałam kiedyś o tym i już wiem, że szukałabym jakichś nieoczywistych miejsc, które są na widoku, wychodząc z założenia, że najciemniej pod latarnią. Na przykład łańcuszki włożyłabym do ram wiszących na ścianie obrazów. Inne małe rzeczy ukryłabym w doniczkach, albo w uszkach garnków. Obok mojego domu jest stary nasyp kolejowy i tam bym coś pewnie też zakopała.

Joanna Lamparska


Joanna Lamparska

Fot.: Materiały prasowe/Wydawnictwo Znak

Czy właśnie w takich miejscach, mieszkający na Dolnym Śląsku Niemcy ukrywali cenne dla nich rzeczy, gdy zbliżała się Armia Czerwona?

– Wszystko zależało od ich stanu majątkowego. Bogate niemieckie rodziny zachowywały się dokładnie tak samo, jak zamożni Polacy w czasach różnych zagrożeń. Odbywało się to przeważnie tak, że gdzieś w ogrodzie wykopywano dużą dziurę, do której wkładano skrzynie z tym, co najcenniejsze i zasypywano ją. Tak, jak zrobiła to hrabina Gabriela von Magnis z pałacu w Bożkowie, która kazała ukryć to co miała najcenniejszego pod podłogą osuszonego basenu. Następnie wyjechała w pośpiechu, ale zostawiła kamerdynera o imieniu Kacper. To był starszy człowiek. Codziennie kuśtykając szedł do tego basenu i stukał laską, by nasłuchiwać, jakie dochodzą z dołu odgłosy i czy wszystko jest na swoim miejscu.

Zainteresowali się nim miejscowi ludzie, którzy rozwalili betonową podłogę i znaleźli nieprawdopodobnie piękne rzeczy, m.in. dużą, srebrną zastawę, którą potem wykorzystywali do karmienia kur. Oczywiście chwalili się tym na prawo i lewo, więc w pewnym momencie pojawili się funkcjonariusze milicji i pozabierali te rzeczy. Hrabina von Magnis nigdy ich już nie zobaczyła, nie zobaczyło ich też żadne polskie muzeum, do którego w tamtym czasie powinny trafić.

A jak radzili sobie w takiej sytuacji biedniejsi Niemcy?

– Ci, którzy wychodzili z błędnego założenia, że żołnierze radzieccy będą szanowali cmentarze, tam właśnie chowali cenne rzeczy. Oczywiście to była naiwność z ich strony, co szybko się okazało. Decydowali się na to przeważnie ci, którzy mieli grobowce. Bo zakopać coś w ziemnym grobie nie było łatwo. Musimy przecież pamiętać, że kiedy Niemcy opuszczali swoje domy, panowała mroźna zima i ziemia była twarda.

Jedna z Niemek opowiadała, że z tego powodu część majątku schowała pod obornikiem, licząc na to, że nikt tam nie zajrzy. Ludzie robili też skrytki w piwnicach domów. Kiedyś byłam w takim średniozamożnym domu, gdzie w okolicach stołu, na podłodze znajdował się guziczek. Gdy się go naciskało stopą, służąca słyszała dźwięk dzwonka i mogła przyjść. Ten guziczek był połączony z kuchnią kabelkiem, kabelek z kolei musiał być gdzieś ukryty. W szparze po nim można było więc schować mniejsze rzeczy. Zresztą pomysłowość uciekinierów była duża. Widziałam mnóstwo schowków w przedziwnych miejscach. Powstawały one, gdy ludzie już wiedzieli, że będą musieli opuścić swoje domy.

Znając niemieckie umiłowanie porządku, możemy domyślać się, że ukrywali swoje majątki w racjonalny, przemyślany sposób.

– Przeważnie tak. Właścicielka dworu w Mniszkowie schowała monety w obcasach butów, które miała przygotowane na wszelki wypadek. Z kolei Elsa Kempke z Bolesławca, której historię opisuję w książce, kiedy dowiedziała się, że zbliża się front, kazała przetopić złoto na małe guziczki. Obszyła je materiałem i ozdobiła nimi sukienkę. Kiedy rosyjski żołnierz zdzierał z niej ubranie, nie pomyślał nawet, że zrzuca na ziemię kawałeczki złota. Zgwałcona Elsa leżała w błocie i nie miała nawet siły sięgnąć po obszytą złotem sukienkę.

Zdecydowanie większe ilości złota niż Elsa ukrywali hitlerowscy zbrodniarze. Skąd ono pochodziło?

– Z obozów koncentracyjnych, które były częścią całej machiny wojennej i pomagały finansować działania zbrojne. Przywiezionym do nich więźniom zabierano m.in. złoto, które wysyłano do Reichsbanku, czyli banku centralnego Trzeciej Rzeszy. Himmler nakazał usuwać złoto dentystyczne z uzębienia więźniów zmarłych w obozach koncentracyjnych już 23 września 1940 roku. Naziści w Auschwitz uzyskiwali średnio od 29 do 34 kilogramów złota dziennie, co stanowiło źródło ogromnych zysków. Było też wielu esesmanów, którzy zwyczajnie okradali własne państwo. Jednak kiedy jeden z wyższych oficerów uciekł ze złotem z Auschwitz, zaczęły się bardzo szczegółowe kontrole. Z Gross Rosen, przynajmniej początkowo, łatwiej było coś wynieść, bo tam panowały specyficzne układy. To był obóz, w którym było wielu więźniów noszących „zielone trójkąty” oznaczające kryminalistów. Ci wszyscy przestępcy chcieli wspinać się po szczeblach obozowej kariery, bo tylko tak mogli przeżyć, więc dzięki nim łatwiej było rabować. Wykorzystał to Karl Gallach, który jest jednym z bohaterów mojej książki.

Kim on był?

– To był psychopata pochodzący z Wrocławia. Jest on dla mnie ucieleśnieniem „banalności zła”. Aż do bólu przeciętny człowiek, w którym obóz koncentracyjny wyzwolił psychopatyczne skłonności. Będąc esesmanem, znalazł sobie hobby. Było nim kolekcjonowanie złotych mostków, które osobiście wyrywał więźniom, co sprawiało mu chyba pewnego rodzaju przyjemność. Wiedział, że dzięki nim będzie mógł zapewnić przyszłość sobie, żonie, trójce dzieci, a także kochance. Tak zdobyte złoto wysyłał do Warszawy, do jubilera, który je przetapiał. Ale gdy wojna zbliżała się ku końcowi, nie mógł już korzystać z jego usług i zaczął je chować w kamienicy kochanki we Wrocławiu.

Co go zgubiło?

– Wydała go właśnie ta kochanka. Stało się to, kiedy kamienica, w której ukrył złoto, została zniszczona przez bombę fosforową. Zniknęło ono wtedy pod gruzami, więc ona doszła do wniosku, że nie jest już zainteresowana Gallaschem, tym bardziej, że miała na oku lepiej ustawionego pana. Postanowiła więc negocjować możliwość swojego wyjazdu i nowego kochanka za wydanie Gallascha. Nie wiem, czy się jej to udało, bo w pewnym momencie ślad się po niej urywa, nie ma jej w żadnych rejestrach, co może oznaczać, że nie przeżyła. Chociaż może być też inna wersja wydarzeń. Otóż w latach 60., ktoś rozbił namiot w centrum Wrocławia, w okolicach jej domu i usiłował tam kopać. Może więc uciekła i przekazała komuś informacje o złocie, które było w tej zburzonej kamienicy. Takich historii na Dolnym Śląsku jest mnóstwo.

A czy takich esesmanów jak Gallasch było więcej?

– Oczywiście, że tak. Wojna jest po, żeby kraść. Im ktoś był wyżej postawiony we władzach SS, tym więcej mógł zgarnąć dla siebie. Przykładem są zaginione polskie dzieła sztuki.

Jedno z nich „Opłakiwanie Chrystusa” Cranacha, które właśnie pokazywane jest w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, udało się odzyskać.

– To niesamowita historia. Przed wojną obraz znajdował się w zasobach Śląskiego Muzeum Sztuk Pięknych, ale w czasie wojny razem z innymi płótnami został zapakowany i wywieziony przez Niemców do składnicy w Kamieńcu Ząbkowickim. To była ogromna składnica, składająca się z kilku pomieszczeń, znajdujących się m.in. w kościele przy dawnym klasztorze cystersów. Dzieła sztuki, które nie zostały wcześniej wywiezione z Kamieńca, leżały sobie spokojnie w skrzyniach aż do lutego 1946 roku. Wtedy ktoś tam wszedł i wyciął z pełną precyzją z ram sto obrazów. Stawiano sobie długo pytanie, kto za tym stał. Mógł to zrobić wysoko postawiony oficer radziecki, który postanowił coś przywieźć z wojny do domu. Mógł maczać w tym palce jeden z Niemców, który doskonale wiedział, co kryje się w tych skrzyniach. O kradzież oskarżano też pewnego Polaka, o którym mówili ludzie we wsi. Ale zabranie tych skarbów z Kamieńca Ząbkowickiego to nie był jeszcze żaden wyczyn. Trzeba je było sprzedać, a to w wypadku tej rangi dzieł sztuki nie jest proste. Nie wiadomo, jakim cudem obraz Cranacha trafił w ręce Sigfrida Haggberga, dyrektora koncernu telefonicznego LM Ericsson w Polsce, który go nigdy nikomu nie pokazał. Dopiero po jego śmierci rodzina wystawiła płótno na aukcję i tak trafiło do Sztokholmu. Zostało odzyskane dzięki pracy Departamentu Restytucji Dóbr Kultury Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz pracowników Muzeum Narodowego we Wrocławiu.

Czy Niemcy naprawdę wierzyli, że kiedyś wrócą na Dolny Śląsk i odnajdą takie dzieła jak obraz Cranacha?

– Tak, dlatego ukryli je zachowując wszystkie procedury, nad którymi czuwał kierujący akcją profesor Günther Grundmann, dolnośląski konserwator zabytków. Dolny Śląsk wydawał się spokojny i poza zasięgiem alianckich nalotów. Z tego zresztą powodu przenieśli tu ponad 300 zakładów militarnych. Sztuka była potrzebna im na potem. To był dla nich szok, że Dolny Śląsk nagle po wojnie zaczął należeć do Polski. W końcu to była ich Stara Rzesza. Wierzyli, że do niej wrócą i odbiorą dzieła sztuki, które będą mogli spieniężyć na cele państwowe, jak budowa IV Rzeszy, ale też prywatne. Wielu hitlerowskich notabli marzyło o własnych kolekcjach.

,,Ostatni świadek''


,,Ostatni świadek”

Fot.: Materiały prasowe/Wydawnictwo Znak

Zanim by do tego doszło, ich skarbów mieli strzec tzw. strażnicy.

– Potwierdził to SS-Oberführer Joseph Spacil, szef Sekcji Administracji Budżetowej RSHA39, który nadzorował akcję gromadzenia i ukrywania majątku SS. Kiedy po wojnie został schwytany i przesłuchany przez Amerykanów, powiedział, że ukrytych bogactw „nie pozostawiano bez opieki”. Wyznaczeni do tego zostali na przykład niemieccy specjaliści, którzy zostali na Dolnym Śląsku, ponieważ nie radzono sobie np. z uruchamianiem poniemieckich fabryk i zakładów przemysłowych. Oczywiście nikt nie wiedział, czym ci specjaliści zajmują się po pracy. A oni mieli za zadanie nie tylko czuwanie nad skarbami, ale też mylenie tropów, prowadzenie akcji dezinformacyjnej, jeśli ktoś przypadkiem zbliżałby się do odkrycia prawdy.

Takim strażnikiem jest bohater twojej książki Leonard von Schreck. Czego on pilnował?

– Tajemnicy ukrytych przez SS skrzyń w tunelach wydrążonych w zboczu góry i w podziemiach zamku Grodno. Schreck był saperem, który został przydzielony do specjalnego oddziału, którego zadaniem było zabezpieczenie bliżej niesprecyzowanego „skarbu”. Dostał plan tych obiektów i w nocy, razem z innymi esesmanami, a także noszącymi skrzynie więźniami, został zawieziony na miejsce akcji, gdzie miał zaminować skrzynie, by nikt się do nich nie dostał.

Jak trafiłaś na jego trop?

– To było dawno temu, kiedy zaraz po studiach zaczęłam pracować w gazecie we Wrocławiu. Od razu byłam dziennikarką do specjalnych poruczeń, bo kompletnie nie nadawałam się do pisania o dziurach w drodze czy wypadkach, za to nieźle mi wychodziły większe teksty o różnych tajemnicach. To były czasy, kiedy zaczęliśmy odkrywać dolnośląską tożsamość, związane z regionem opowieści. Pewnego dnia do redakcji przyszedł list, w którym rzeczony von Schreck pisał, że czekał 30 lat, żeby ujawnić swoją tajemnicę. Brzmiało intrygująco. Poszłam za tą historią. Schreck podsycał moją ciekawość kolejnymi listami.

Dlaczego zdecydował się on ujawnić pilnie strzeżony sekret?

– Bo poczuł się zagrożony. Twierdził już w pierwszym liście, że zaraz po akcji chciano go zlikwidować, podobnie jak innych esesmanów i więźniów, którzy wiedzieli, gdzie znajduje się skrytka. Cudem przeżył, ale po latach spotkał oficera, który do niego strzelał. Zaczął się bać i dlatego napisał do gazety.

Szukałaś ukrytych skarbów, o których pisał?

– Dla mnie słowo „skarb” już dawno zmieniło znaczenie i o tym jest też moja książka. Skarb to nie tylko przedmiot, to coś więcej, to Odkrywanie historii, czytanie o niej, rozmowy ze świadkami. Ludzkie losy są prawdziwymi skarbami, sama tajemnica jest skarbem. Dlatego musiałam zweryfikować historię von Schrecka.

W tym celu dwukrotnie zorganizowaliśmy poszukiwania. Wiele lat temu był z nami przedstawiciel Ministerstwa Kultury i Sztuki, mecenas Aleksander Żółkiewski, ale niczego nie znaleźliśmy. Kolejne badania miały bardziej zaawansowany charakter, a ponieważ von Schreck, o którym napisałam niejeden artykuł, wzbudzał emocje, wiele osób chciało w tym uczestniczyć. Zgłaszali się różni ludzie do odśnieżania, do robienia herbaty… Może brało się to też stąd, że jest w nas coś, co każe biec nam za marzeniami o skarbie, choć czasem nie potrafimy zdefiniować, co chcemy znaleźć na końcu tej drogi.

Ale skarbu nie udało się odnaleźć. Uczestnicy musieli być rozczarowani.

– No tak, bo to nie była przygoda w stylu „Indiany Jonesa” czy „Piratów z Karaibów”. Było zimno, długo nic się nie działo. Choć myślę sobie, że uczestnicy tych poszukiwań zapamiętają je na długo. Bo w tym wszystkim ważne jest nie tylko to, czego się szuka, czy znajduje, ale sam fakt poszukiwań.

A ty czego szukasz, opisując nierozwikłane zagadki Dolnego Śląska?

– Zdecydowanie bardziej od złota pociąga mnie jej odkrywanie prawdy historycznej. Ciekawią mnie ludzkie historie związane z ukrytymi skarbami, odkrywanie znajdujących się w archiwach niesamowitych dokumentów z pierwszych powojennych lat. Miałam w rękach bardzo cenne przedmioty i nie wzbudzały one we mnie jakichś specjalnych namiętności, jeśli za nimi nie szła ciekawa opowieść. „Ostatni świadek” jest właśnie taką opowieścią.

Czytaj też: Leczenie psychiatryczne w Polsce. „Powiedziałam lekarzowi, że mam głośnik w głowie, a on to zignorował”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułHogwarts Legacy – art-book może wskazywać na datę premiery gry
Następny artykułPowiat Nyski podsumowuje inwestycje drogowe