Poniższy cytat to suche dane, które musimy przełknąć jak dorośli, czyli po prostu zaakceptować smutną (?) rzeczywistość:
Urodzenia są kluczowym czynnikiem wpływającym na liczbę i strukturę ludności. Aby zapewnić stabilny rozwój demograficzny kraju, na każde 100 kobiet w wieku 15-49 lat powinno przypadać średnio co najmniej 210-215 urodzonych dzieci. Obecnie jest to ok. 138. Taki stan rzeczy wynika przede wszystkim z odkładania na później przez młodych ludzi założenia rodziny – co zostało zapoczątkowane w latach 90. XX wieku, a następnie podejmowania decyzji o posiadaniu mniejszej liczby dzieci lub nawet o rezygnacji z posiadania potomstwa.
Czy tak być musi? Czy nie da się tego uniknąć? Czy jest to ZAWSZE nieodzowny składnik cywilizacji, która weszła w etap szalonego dobrobytu? Europa oraz Ameryka Północna, kontynenty (głównie) białych ludzi, zmierzają prostu ku zapaści demograficznej. A może nie powinnam używać czasu przyszłego? W sumie to już chyba nie da się odwrócić niekorzystnego trendu. Poniższy artykuł znakomicie opisuje przykre konsekwencje, jakie niedługo dotkną USA w związku ze zmniejszającą się liczbą urodzeń:
Piętnaście lat temu wzrost populacji był jedną z głównych przewag Ameryki nad innymi krajami. Przy współczynniku dzietności (wynoszącym 2,1) zbliżonym do poziomu gwarantującego zastępowalność pokoleń ˗ niezbędnym do zachowania długoterminowej populacyjnej stabilności ˗ Stany Zjednoczone uniknęły w jakiś sposób demograficznego załamania, które charakteryzowało inne bogate kraje (i więcej niż kilka biednych). Dodając do tego dużą imigrację, nasza demograficzna przyszłość wydawała się zabezpieczona. Populacja USA miała znacznie wzrosnąć w ciągu bieżącej dekady w relacji do chińskiej, czyli populacji ich głównego globalnego rywala. Odmłodzenie obywateli oznacza świetlaną przyszłość dla gospodarki, rynków aktywów oraz wypłacalności systemów emerytalnych i zdrowotnych. Zaledwie półtorej dekady później wydaje się, że ta wizja demograficznej dominacji rozpłynęła się. Dane ze spisu powszechnego z 2020 roku wskazują, że populacja USA rośnie obecnie najwolniej od czasu II wojny światowej. Jak dotąd nie kurczy się, ale jeśli nie skorygujemy kursu, to z pewnością ulegnie stagnacji.
Co za to odpowiada? Złośliwie odpowiem, że kultura indywidualizmu, samorealizacji tudzież wolności sumienia. Niech mi nikt nie wmawia, że w naszym kraju, może i nie najbogatszym, ale i nie takim znowu biednym, ludzie odsuwają poczęcie dziecka na święty nigdy ze strachu przed nędzą. A już na pewno nie jest tak w Ameryce, gdzie owszem, koszty życia i utrzymania potomstwa są wysokie, lecz jest to kraj wciąż jeszcze zamożny, a o wygodach dostępnych jego mieszkańcom tacy płodni Afrykańczycy mogą jedynie pomarzyć. Nie. Po prostu zmieniły się ludzkie priorytety, oczekiwania, pragnienia. Miliony osobistych, suwerennych decyzji pchają nasz kraj (a właściwie to dwa kontynenty) ku katastrofie gospodarczej. Niedługo w nasze ślady pójdą co bogatsze azjatyckie kraje. To naturalna kolej rzeczy.
A Afryka? Też kiedyś dołączy do grona małodzietnych. Jak już się wzbogaci. O ile się wzbogaci. Na razie wciąż bucha w niej witalność młodych ciał. Za dwadzieścia, trzydzieści lat będziemy zapewne przyjmować imigrantów z Czarnego Lądu do roboty, tak jak obecnie witamy z otwartymi ramionami Ukraińców. Czy będą chcieli zapieprzać na starzejących się i kurczowo trzymających resztek swojej cywilizacji białasów? Niektórzy pokręcą głową, wskazując na odmienną kulturę i podejście do pracy. Czy nam się to jednak podoba czy nie, przyszłość Europy mieni się ciemniejszą karnacją skóry. Największy rasista będzie musiał przestać kręcić nosem, jak na jego ogłoszenie o potrzebie zmieniania pieluch (dla dorosłych) odpowie nie żaden Jacek czy Małgosia (bo ci będą przebierać w licznych ofertach pracy dla lokalsów), lecz mniej wymagający finansowo Makumba lub Amhed.
Jeśli do zastępowalności pokoleń potrzebne jest (statystycznie) 2,1 dziecka na samicę, to jasnym jest, iż całkiem sporo par musi mieć tych dzieci troje albo czworo, żeby zrównoważyć czyjąś bezpłodność, wybór ścieżki życiowej uniemożliwiającej zostanie rodzicem (celibat) czy zwyczajny brak stałego partnera (incels). Na „hedonistyczne” ograniczanie liczby dziatek do jednego lub nawet zera nie ma tu już miejsca. Czy jednak możliwy jest powrót do czasów, kiedy ludzie byli, jak to zachwala Kościół Rzymskokatolicki, szczodrzy w przekazywaniu życia? Program 500+ poniósł sromotną klęskę. Nie wierzę, by jakakolwiek, choćby i najwyższa zapomoga, spowodowała MASOWY zwrot w kierunku większej rozrodczości. Ludzie nie są aż tak głupi i potrafią kalkulować. Wszelkie odezwy do ich poczucia patriotyzmu oraz troski o polską gospodarkę spotkają się z okrutną drwiną. Weszliśmy w końcowy etap naszej cywilizacji i musimy się pogodzić z konsekwencjami, jakie przyniesie starzenie się naszych białych społeczeństw. Dawniej zastąpiłyby nas po prostu młodsze, silniejsze i agresywniejsze plemiona, które przejęłyby nasze tereny, zasoby, a może i kulturę. Dzisiaj możemy jedynie liczyć na tymczasowy napływ czarnoskórych. A potem i oni wejdą w etap wymierania.
Czy tak się skończy antropocen? Ludzkość wymrze na własne życzenie? A może jakaś błogosławiona katastrofa naturalna odmieni naszą mentalność i potrzeby życiowe? Na razie jednak nic na to nie wskazuje. Będzie nas coraz mniej i będziemy coraz bardziej gorączkowo szukać sposobu na zmniejszenie przykrości towarzyszących temu stanowi. Osobiście obawiam się nie tyle samego końca, ile długiego i bolesnego konania. Zmniejszające się świadczenia, upadające przedsiębiorstwa, instytucje, a w końcu i całe państwa, tragedie samotnych starych ludzi, być może zwrot w stronę przymusowej eutanazji… Przyszłość nie rysuje się wesoło. Jak jednak mogłoby być inaczej? Wszystko kiedyś umiera. A potem przychodzi nowe. Jaki gatunek zapanuje na Ziemi po człowieku?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS