– Na chwilę zrezygnowałam z alkoholu, by zaraz do niego wrócić ze zdwojoną mocą. Już wtedy czułam się, jak taki smutny pijak. Uważałam jednak, że po prostu muszę się nauczyć, jak pić. Że to jakaś umiejętność, którą człowiek nabywa z wiekiem – opowiada 30-letnia dziś kobieta. Nie udało się jej jednak. Po alkoholu miała dwie próby samobójcze.
Gdy po drugiej próbie rodzice odwiedzili ją w szpitalu, byli zszokowani. Środek tygodnia, a ona ma 4,6 promila we krwi. Jej wydawało się to jednak normalne: wieczorem idzie się ze znajomymi do knajpy. To nagroda po ciężkim dniu. A rzeczywiście: pracowała wtedy dużo. Robiła przy kampanii jednej z partii politycznych. Zaczynała pić już w pracy. Ze znajomymi robili sobie gin z tonikiem, bo wygląda jak Sprite. Ewentualnie pili białe wino, bo nie brudzi ust, tak jak czerwone. Mogli się spokojnie zalewać i nikt się nie orientował. Wieczorem oczywiście obowiązkowo szli na drinki.
Którejś nocy była tak pijana, że ledwo stała na nogach. Do domu odprowadził ją jej wieloletni przyjaciel. Gdy rano się obudziła, zorientowała się, że uprawiali seks. On trzeźwy, ona właściwie nieprzytomna. Potrzebowała chwili, by dotarło do niej, że została zgwałcona i to przez człowieka, któremu ufała. Po tym zdarzeniu postanowiła uciec z Poznania, w którym mieszkała do tej pory i przenieść się do Warszawy.
Alkoholizm trzydziestolatków. Tygodniowa impreza
Szybko się zaaklimatyzowała. Znalazła znajomych do wspólnych wyjść, chłopaka i… kolejne uzależnienie. – Poszłam w stymulanty, które akurat na mnie działały rozluźniająco, a nie euforycznie. Do tego mogłam pić i nie odpadałam. Mój partner też brał i – teraz to widzę – również był uzależniony – mówi Hania.
Cały czas powtarzała sobie jednak, że nie ma problemu. Uważała, że skoro pije i bierze ze znajomymi, a nie sama w domu, to kontroluje sytuację. „W każdym momencie mogę to rzucić” – mówiła. Jednocześnie na imprezach poza popijaniem ze znajomymi, w ukryciu dobijała się szotami wódki.
Do tego całe dnie spędzała na rozmyślaniu, kiedy w końcu będzie mogła się napić lub przyjąć narkotyki. Gdy wracała z pracy często robiła zakupy, na które składało się sześć piw, białe i czerwone wino, whisky i gin. Tłumaczyła sobie, że to na zapas dla niej i partnera.
– W końcu w związku zaczęło się nam psuć. Od chłopaka słyszałam, że wszystkie problemy to moja wina. Że powinnam zmienić pracę, bo działa toksycznie na nasz związek, że konieczna jest terapia. Poszłam do psychoterapeuty i psychiatry. Chociaż to, co on robił było przemocą psychiczną, to jednak dobrze się stało. Bo zaczęłam przyglądać się swojemu zażywaniu. Do podjęcia leczenia skłoniły mnie też myśli samobójcze. Miałam wrażenie, że nic mnie nie czeka, a ja bardzo chciałam żyć – opowiada.
Momentem przełomowym były urodziny jej chłopaka. A właściwie tydzień urodzinowy, podczas którego pili i ćpali właściwie non stop. Do upadłego. Stwierdziła, że dalej tak nie może. Wyprowadziła się. Przez kilka tygodni mieszkała u mamy, gdzie nie miała dostępu do żadnych substancji. Zaczęła chodzić na mitingi i rozpoczęła program dwunastu kroków. Zdrowieje. W końcu daje sobie przestrzeń na pomyłki, potknięcia, jest dla siebie łagodniejsza.
Pomocne okazały się też podcasty o uzależnieniu, których powstaje coraz więcej. „Sekielski o nałogach” Marka Sekielskiego czy „Co ćpać po odwyku” Jakuba Żulczyka i Juliusza Strachoty cieszą się coraz większą popularnością. Goście obu podcastów są w bardzo zróżnicowanym wieku i udowadniają, że alkoholizm jest wyjątkowo demokratyczną chorobą. Jeden z bohaterów serii Sekielskiego, chłopak około trzydziestki, opowiadał, że mężczyźni, których spotkał na odwyku, mu zazdrościli. Byli dużo starsi, mówili, że wygrał kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt lat życia. Czasu w aktywnym uzależnieniu nie zaliczali do kategorii „życie”.
Alkoholizm trzydziestolatków. Umysł zamknięty w klatce
Gościnią Sekielskiego była też Michalina. 26-latka która od roku pozostaje w trzeźwości i zdecydowała się stworzyć własny podcast o uzależnieniu, który nazwała „Trzeci brzeg Wisły”. Pamięta, że pierwszej wódki napiła się w swoje trzynaste urodziny. Alkohol pomagał jej regulować emocje. Wzrastała też w otoczeniu, w którym picie było znormalizowane, piło się w domu, pili znajomi.
– Taki przekaz płynął zresztą z całego społeczeństwa. Przecież już małym dzieciom daje się Piccolo i czego to je uczy? Że zabawa ma się wiązać z alkoholem – mówi.
Podobnie jak Hania, podświadomie wybierała sobie znajomych, którzy pozwalali jej zachować tzw. komfort picia. – Ktoś, kto nie ma problemu, nie zgadzał się na wychodzenie ze mną na piwo pięć razy w tygodniu. Znajdowałam więc takich ludzi, którym to pasowało – opowiada.
W pewnym momencie poczuła, że stoi w miejscu. Może nie zawalała w pracy, ani na studiach, ale się też nie rozwijała. – Jakby mój umysł został zamknięty w klatce – wyjaśnia. Do tego cały czas bolało ją ciało. Była na wiecznym kacu, który odbierał energię, zdrowie fizyczne i psychiczne. Pojawiał się też wstyd, bo pod wpływem zachowywała się głupio. Na początku oszukiwała się, że złe samopoczucie to depresja, a alkohol jej pomaga. Bezsilność jednak narastała i uznała, że musi poprosić kogoś o pomoc. Poszła na terapię, zmieniła krąg znajomych.
Ciągle uczy się, jak rozpoznawać swoje potrzeby, by nie dać się nałogowi. Jeżeli zaczyna śnić o alkoholu lub zastanawiać, czy na pewno jest uzależniona, to dla niej sygnał: musi odpocząć, zwolnić z pracą, więcej spać. Zyskać równowagę. Gdy wychodzi na spotkania z ludźmi też się zabezpiecza. Najpierw zastanawia się, czy naprawdę ma ochotę tam iść, dowiaduje czy będą osoby, które zna i lubi. Najada się też przed, bo pusty żołądek można pomylić z głodem alkoholowym. I zawsze ma przy sobie coś słodkiego do picia. – Przez co piję teraz mnóstwo słodzonych napojów, ale to jest cena, jaką jestem gotowa zapłacić za trzeźwość – uśmiecha się.
Alkoholizm trzydziestolatków. Pokolenie DDA
Psycholożka kliniczna z SWPS, Agnieszka Bratkiewicz, zwraca przy tym uwagę, że chociaż według dostępnych danych, coraz mniej osób deklaruje spożywanie alkoholu, to jego sprzedaż – szczególnie jeśli chodzi o produkty spirytusowe – rośnie. – To może wskazywać, że osoby, które piły, robią to intensywniej – mówi.
Grupa osób między 21. a 35. rokiem życia to ta, w której najwięcej osób pije w sposób ryzykowny. Można stwierdzić, że to między innymi wynik stresu związanego z pandemią czy niestabilnej sytuacji finansowej. To też efekt tego, że pokolenie milenialsów było często wychowywane przez nadużywających rodziców. Jak możemy przeczytać na portalu stopuzaleznieniom.pl, większość w grupach dla Dorosłych Dzieci Alkoholików stanowią ludzie około trzydziestki. Na te dane można też jednak spojrzeć w pozytywny sposób: pokolenie milenialsów ma świadomość swojej sytuacji i tego, co na nią wpłynęło. To, że coraz więcej z nich potrafi przyznać, że mierzy się z alkoholizmem, sprawia, że zwiększają szansę na skuteczne leczenie.
Jednocześnie Bratkiewicz tłumaczy, że uzależnienie można stwierdzić dopiero, gdy osoba spełnia szereg kryteriów. – Wyróżniamy te czysto biologiczne, czyli wzrost tolerancji i wystąpienie objawów odstawiennych w razie braku substancji.
Ważniejszy jest jednak wpływ na życie: na ile używanie powoduje szkody, czy przestaje się spełniać społeczne role, jak dużo pieniędzy wydaje się na daną substancję. Do tego dochodzi kategoria kontroli – czy jest się w stanie trzymać ustalonych norm, jak dużo czasu poświęca się na spożywanie i czy zaczyna ono dominować codzienność. – Objawy te powinny też występować co najmniej przez okres roku, żeby mówić o uzależnieniu – wyjaśnia Bratkiewicz.
Alkoholizm trzydziestolatków. Straszenie nie działa
Psycholożka zaznacza, że osoba uzależniona nie musi sięgnąć dna, żeby zacząć się leczyć. To mit, który jest bardzo szkodliwy, bo odsuwa w czasie moment rozpoczęcia terapii. Daje uzależnionym argument, że przecież „nie jest jeszcze aż tak źle”.
Tymczasem dzięki odpowiedniemu wsparciu można łagodnie przejść z fazy prekontemplacji – czyli wypierania problemu, do kontemplacji – zastanawiania się nad tym, czy nie przesadza się z piciem. I zacząć coś robić, zanim straty będą duże. Jeżeli chce się pomóc w tym procesie, to ważne, by nie robić tego konfrontacyjnie czy pokazując tylko negatywne skutki używania. Takie komunikaty mogą odstraszyć od leczenia. Na kampusach uniwersyteckich w Stanach Zjednoczonych wprowadza się coraz częściej program „Basics”.
– Jeśli któryś student przeholuje z piciem, wydarzy się jakiś incydent z tym związany, to trafia do bazy elektronicznej, która pokazuje, jak jego picie wypada statystycznie w porównaniu do reszty uczących się. Potem odbywa się spotkanie z konsultantem, który tłumaczy, co to znaczy, że student znajduje się np. wśród 5 procent najwięcej pijących. Rozmawiają o tym wspólnie, rozważają, co można zrobić. To działania, które świetnie się sprawdzają – opowiada ekspertka.
Dodaje też, że kampanie społeczne, które straszą, nie mają dużej skuteczności. Mogą wzmacniać mechanizm wyparcia. – Weźmy na przykład zdjęcia na paczkach papierosów. Jeżeli ktoś widzi na opakowaniu człowieka leżącego w łóżku przez nowotwór płuc, pomyśli, że nie jest jeszcze na tym etapie, że to nie o nim, bo sam pali mało. Lepiej pokazywać korzyści ze zdrowego trybu życia i alternatywy. Bo ludzie, żeby dokonać zmiany, muszą wiedzieć, co mogą robić w zamian i ta opcja powinna być dla nich atrakcyjna – podkreśla.
Bratkiewicz dodaje, że podobne mechanizmy działają w przypadku wychodzenia z uzależnienia. Zero-jedynkowe podejście odchodzi do lamusa. – Badania z Instytutu Psychiatrii i Neurologii pokazują, że w leczeniu sprawdza się zarówno model abstynencyjny, kontrolowany i substytucyjny. Wszystko zależy od indywidualnych potrzeb pacjenta. Nie u każdego zadziała ograniczanie, ale też nie wszyscy będą w stanie całkowicie odstawić substancje. Istotny jest efekt, czyli poprawienie jakości życia. W terapii uzależnień elastyczność jest kluczowa – podsumowuje.
Czytaj także: Jakub Żulczyk: Potrafiłem składnie mówić nawet po wypiciu litra wódki. Jak na standardy alkoholika, byłem bardzo młody
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS