A A+ A++

Przypominam sobie teraz, jak rozmawiałem ze Stanisławem Lemem. W pewnym momencie życia stał się najbliższą mi osobą – gdy wstąpiłem do zakonu, zaproponował mi mieszkanie u siebie. Zapewnił, że będę miał oddzielne wejście i nikt nie będzie mnie krępował. Poza nim nikt nie wyciągnął do mnie ręki. To właśnie w tamtym czasie podczas jednej z naszych rozmów Lem powiedział: „Wie pan, ja nigdy sumienia w jasyr nie oddałem”. W jasyr, czyli w niewolę. I ja mogę powiedzieć to samo – zawsze kierowałem się własną prawdą. Nie ulegałem autorytetom ani głosom z zewnątrz. Dzięki temu do dziś mogę się rano golić, a przy tym nie zacinać i patrzeć na siebie z sympatią.

Ale w książce „Wąska ścieżka. Dlaczego odszedłem z Kościoła” powiedział pan, że w klasztorze zrezygnował pan z siebie. Czyli też i ze swoich wartości.

– Sfera religii podlega irracjonalnym impulsom. Na szczęście po kilkudziesięciu latach intensywnego treningu duchowego i teologicznego stałem się wręcz profesjonalistą od duchowości. Dziś potrafię wytłumaczyć własne doświadczenie religijne. Mnie po prostu zafascynował Ignacy Loyola, założyciel jezuitów. Spodobał mi się jego irracjonalizm, a jednocześnie pragmatyzm. Wyraża się on m.in. w księdze pamiątkowej zadedykowanej Loyoli. Jest tam adagium w łacinie, które brzmi paradoksalnie: „Non coerceri a maximo, contineri tamen a minimo, divinum est”. To znaczy: „Zawrzeć się w najmniejszym, a jednocześnie nie być ograniczonym przez największe”.

Przez to zdanie poszedłem w zakonie na całość. A po dwóch latach odkryłem koszty tej decyzji. Jedną z nich było wypisanie się ze studiów, które wcześniej podjąłem. Wszystkich zaskoczyłem swoim wyborem, bo zrezygnowałem z tego, co dziś nazywamy światem. Podczas nowicjatu, czyli na początku życia w zakonie, pisałem dzienniki. Zapełniłem dwa albo trzy opasłe zeszyty w kratkę. W poczuciu lojalności zaniosłem je przed ślubowaniem samemu mistrzowi zakonu. „Tutaj jest cała prawda o mnie – wyjaśniłem mu. – Proszę zdecydować, czy nadaję się, czy nie”. W dziennikach było dużo ostrych, złośliwych obserwacji o sławnych jezuitach, którzy nas odwiedzali. Mistrz przejrzał je i powiedział: „Wiesz, Staszku, nie wiem, czy pasujesz do zakonu”.

I co pan zrobił?

– W przypływie duchowego impulsu spaliłem zeszyty. To był chyba ten moment, w którym zrezygnowałem z siebie. Postanowiłem całkowicie oddać się Bogu. Uznałem, że moje zapiski nie mają dla niego sensu. Rzuciłem się więc w nieznane, które było większe i bardziej fascynujące od wszystkiego, co znałem. Tłumaczyłem to sobie ewangelicznie. Że jeśli ziarno nie obumrze, nie przyniesie owoców. To nie logika umierania, ale przepoczwarzania się z gąsieniczki w motyla. I ona fascynowała mnie przez trzydzieści lat w zakonie. A potem przestała.

Wychodzi na to, że nasze wartości, również te duchowe, zmieniają się. Choćby z wiekiem.

– Pewnie chodzi o rozwój. Według Junga byłaby to indywidualizacja, odnalezienie siebie jako sprawczego podmiotu. Nie widzę w tym nic złego. Ale zmiana wartości, zwłaszcza jeśli mówimy o wierze, podlega różnym kontekstom. Dla przykładu weźmy kontekst polskiej religijności. Jest opresyjna, niepodlegająca krytycznej ocenie, oparta na bezmyślnym posłuszeństwie, lękliwa. Byłoby dobrze, gdyby chociaż księża uwolnili się od tych lęków, również dotyczących własnej cielesności. Przecież tylko krowa nie zmienia poglądów. Dla niej najważniejsza jest trawa, a dla nas – zmiana pastwiska.

A możemy mówić o podziale na wartości świeckie i duchowe?

– Tylko teoretycznie. Prof. Jan Błoński, jeden z moich mistrzów na Uniwersytecie Jagiellońskim, opowiedział mi kiedyś o autorach sfery duchowej. Byli dla mnie ważni, ale ciągle wydawali się pozbawieni sfery sacrum. Błoński pokazał na przykładzie ich twórczości, że nieodnajdywanie w niej transcendencji wynikało z błędu w lekturze. Że trzeba jej szukać gdzie indziej – w najbardziej prozaicznych wydarzeniach życia. A te odkryłem u Różewicza, Gombrowicza, Mrożka, Lema czy Witkacego. Dzięki nim zrozumiałem, że opozycja między wartościami duchowymi a świeckimi nie istnieje. Wymiar duchowy dostrzegałem więc w codziennym życiu, a nie jak kiedyś w literaturze dewocyjnej. W niej duchowość istniała tylko z nazwy. Była na wynos. Przypominała ucieczkę od życia.

Dlatego istotniejsze wydaje mi się rozróżnienie na wartości autentyczne i zafałszowane. Autentyczne przypominają złoto, a podróbki – tombak. Niestety, wartości religijne, które są obecne w przestrzeni publicznej na zasadzie deklaracji, wydają mi się głęboko zafałszowane. Przecież gdy myślimy o wierności wobec ewangelii i Kościoła, zaraz nasuwa się nam praktyka opresji wobec osób nienormatywnych, stygmatyzowanie ich, wykluczanie. To wartości antyhumanistyczne, a co za tym idzie – antyreligijne. Nazywanie ich duchowymi jest zatem ogromnym nadużyciem semantycznym. One są, jak mówił Tischner, schorowaną wyobraźnią religijną.

Mocne.

– „Wąska ścieżka” i „Gomora”, czyli książki, które napisałem z Arturem Nowakiem, są wystarczającym materiałem dowodowym, że wyznawane przeze mnie niegdyś wartości duchowe stały się dziś antywartościami. Czuję ból z tego powodu. Oprawcy religijni wykorzystują te niby-wartości – dzięki nim kreują się na ofiary. Choć wyrządzają najwięcej krzywdy, uważają się za prześladowanych, bo ich patologiczna religijność nie ma możliwości ekspansji. W imię swoich religijnych wartości krzywdzą innych. Rozjeżdżają ich jak walec. To właśnie ilustracja mojej tezy, że deklarowane wartości stają się nieraz ich zaprzeczeniem.

A może duchowość jest wartością samą w sobie?

– Jest, ale grozi jej poważne niebezpieczeństwo. I to z ręki ludzi religijnych, którzy z osób poszukujących prawdy stają się jej właścicielami. Nie mówię tylko o fundamentalizmie islamskim, ale także o innych religiach. Ich wyznawcy utożsamiają swoje impulsy duchowe z całą rzeczywistością. Absolutyzują ją, co jest największą pokusą ludzi wierzących. W miejsce boga chcą mieć złotego cielca, uchwytnego bożka.

Niestety, obecna duchowość w katolicyzmie wydaje się przestarzała. Nie ma w niej poszukiwań, niepewności. Zamiast tego jest twarde domaganie się przywilejów, bronienie ich jak Częstochowy. To już kompletnie nie mój świat. Nie czuję się w nim u siebie, a wręcz uważam za swój obywatelski obowiązek demaskowanie jego pozornej duchowości.

Może duchowość jest pozorna, bo często utożsamiamy ją z Kościołem i księżmi?

– Rzeczywiście. Uważamy księży za pośredników między nami a Bogiem. Podobnie uważa moja mama. Ma 88 lat i jej kosmosem jest Kościół. Uczestniczy w jego rytuałach, chodzi na msze, odpusty, różańce. Gdy czasem sąsiedzi przekazują jej, że znowu nawygadywałem źle o biskupach, pyta mnie: „Stasiu, czemu mówisz takie rzeczy?”. „Ktoś musi. Znam się na tym – odpowiadam. – Wiem, że nie jest to dla ciebie miłe. Nie mam jednak nic przeciwko twojej religijności”.

Moja mama zbudowała swój świat na głębokich wartościach duchowych. Dzięki temu spokojnie patrzy na perspektywę nieuniknionej śmierci. Wie, że dzięki niej przejdzie do kochającego ją Boga. To wielka wartość religii. Doceniam ją.

Szkoda tylko, że wiara została tak obarczona stereotypami… Wie pan, co by było, gdybyśmy przeczytali ewangelię bez katolickich okularów? Odkrylibyśmy, że największy konflikt Jezusa toczy się między nim a kapłanami i faryzeuszami, ekspertami od religii. Bo oni nie zawsze poszerzają nasze umysły czy serca. Jest w nich lęk, potrzeba kontrolowania nas. Może dlatego nie słyszałem zachęty ze strony kleru, abyśmy czytali ewangelię. Dzięki niej moglibyśmy dojść do wniosku, że nie potrzebujemy pośredników.

Taki konflikt duchowych wartości może być dramatem dla osób wierzących.

– U niektórych wysoka demoralizacja instytucji Kościoła powoduje przygnębienie, poczucie straty, a nawet porzucenie wiary. Powiem panu, jak było u mnie. Kiedy odchodziłem z zakonu, Adam Michnik stwierdził, że przypominam mu poobijanego rewizjonistę komunistycznego. Bo tak jak rewizjonista chciałem zreformować coś od wewnątrz. Ale skoro się nie dało, zrezygnowałem. Nie byłem zadowolony z tej diagnozy. Nie chciałem w Kościele przeprowadzać żadnej rewolucji. Miałem jedynie do niego żal, że marnotrawił swój potencjał.

Inna sytuacja: ostatnio jeden z publicystów zareagował na moją krytykę Wyszyńskiego. Nazwał mnie ojczulkiem Obirkiem, który inaczej śpiewał w zakonie, a inaczej po odejściu z niego. Dodał, że mieszkanie opuszczone przez diabła zajmie siedem kolejnych diabłów. Cóż, perspektywa tego człowieka jest głosem katolickim. Skoro uczynił mnie przedmiotem swojego paszkwilu, chciał chyba zrobić przysługę Kościołowi, broniąc go przed takimi zaprzańcami jak ja. Tym samym pokazał jednak, że polski katolicyzm nie cieszy się wartością pluralizmu. Szkoda, bo gdyby zepchnąć go do narożnika i pokazać mu jego miałkość intelektualną czy duchową, miałby szansę na oczyszczenie.

Chwila, to wiara i nieposłuszeństwo wobec Kościoła nie wykluczają się?

– Nie, problem leży gdzie indziej. W tym, że katolicyzm sprzyja naszemu poczuciu bezsilności. My, obywatele, nie jesteśmy w stanie ograniczyć apetytu tego religijnego Lewiatana i czujemy się wobec niego bezradni. W dodatku władza i współpracujący z nią hierarchowie kościelni narzucają nam jedną narrację. To jednak powinno mobilizować nas do krnąbrności. Nieposłuszeństwo jest wartością, o którą warto się bić! Oczywiście w tej walce będziemy konfrontować się z upasionymi kotami, czyli klerem, ale trzeba im wreszcie uzmysłowić, że nie są nietykalni.

W związku z tym autentyczną wartością Kościoła i jego nadzieją są ludzie wierzący, a jednocześnie widzący ciemne strony tej instytucji. Kimś takim jest np. Mary McAleese, katoliczka i była prezydentka Irlandii. Sprawowała ten urząd przez dwie kadencje. Najbardziej zapamiętano z nich, jak radykalnie walczyła z nadużyciami Kościoła. Kiedyś Jan Paweł II powiedział do jej męża, że byłoby lepiej, gdyby to on, mężczyzna, został prezydentem. „Nie życzę sobie podobnych żartów” – zareagowała McAleese. Wojtyła zaczął się natychmiast infantylnie tłumaczyć, że słabo zna angielski. Z kolei gdy Watykan zaproponował jej konkordat, stanowczo odmówiła. Stwierdziła, że Kościół już wystarczająco skrzywdził Irlandię.

Co jeszcze, poza krnąbrnością i otwartością, składa się na naszą duchowość?

– Gdy jestem pytany o tak podstawowe rzeczy, wraca do mnie dwudziesty piąty rozdział Ewangelii wg św. Mateusza. To scena Sądu Ostatecznego. Pojawia się w niej nieustanne zaskoczenie ludzi niewierzących i wierzących. Pierwsi mają wizję potępienia, drudzy – zbawienia. Ale ich przypuszczenia nie spełniają się. Gdy niewierzący zostają nagle zbawieni, nie rozumieją, o co chodzi. Przecież nie spotkali w życiu Boga i byli ateistami. Wtedy jednak pojawia się głos Jezusa: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. Potem przed Sądem stają wierzący. Wydawało im się, że ich wiara była głęboka, bo przykładowo co dzień modlili się. A tu nagle zostają potępieni. Wszystko dlatego, że Jezus mówił: „Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i mnie nie uczynili. I pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego”.

Czyli duchowość to kryterium etyczne! Jeśli nie jest sprzężona z moralnością, życzliwością wobec drugiego człowieka, nie jest wartością. Nieprzypadkowo mamy w tej samej Ewangelii przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Jezus chwali go, bo pochylił się nad potrzebującym człowiekiem. Gani jednak przechodzących obok tego dramatu lewitę i kapłana, którzy spieszą się do swoich obowiązków religijnych. Kryterium duchowości okazuje się więc poraniony, ograbiony człowiek.

Przy okazji doszliśmy chyba do uniwersalnych wartości – wrażliwości i dialogu.

– Racja. Może zaprowadził nas do nich Jom Kippur? To najważniejsza żydowskie święto, które właśnie dzisiaj trwa [przyp. red. – Jom Kippur, czyli Dzień Pojednania, to święto o charakterze pokutnym, obchodzone dziesiątego dnia miesiąca tiszrej (wrzesień/październik, w 2021 r. od wieczora 15 września do wieczora 16 września)]. I wie pan, o czym ono nam przypomina? Że powinniśmy się jednać, przyznawać do tego, że nie wszystko, co robimy, przynosi rozwiązania. Dlatego warto szukać lepszych. Albo trzeba praktykować Tikkun Olam, czyli naprawę świata. To kolejna tradycja żydowska, którą dzisiejszy polski katolicyzm zagubił.

Czytaj więcej: Cnoty niewieście? Zanim padły z ust polityków, były już w świadomości społecznej. I wywoływały presję

Prof. dr hab. Stanisław Obirek – antropolog kultury, publicysta, historyk. Były jezuita. Pracownik Instytutu Ameryk i Europy Uniwersytetu Warszawskiego. Autor wielu prac i książek o tematyce filozoficzno-teologicznej. Ostatnio wraz z Arturem Nowakiem wydał książkę „Gomora. Pieniądze, władza i strach w polskim Kościele”

Łukasz Pilip – reporter. Laureat Festiwalu Wrażliwego w kategorii twórca szczególnie wrażliwy i Nagrody Dziennikarskiej im. Zygmunta Moszkowicza. Autor książki „Podwórko bez trzepaka”, współautor książki „Porwany. 82 dni w rękach piratów”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułTCS: Żyła dziesiąty po pierwszej serii w Ga-Pa, Kobayashi liderem
Następny artykułDwoje biegaczy zgubiło się na Babiej Górze, dotarli do nich ratownicy