Agnieszka Małecka: Dlaczego włączyła się Pani w tworzącą się “Solidarność”? Co to dla Pani oznaczało… Jeszcze wtedy nie było wiadomo, że to będzie tak ogromny ruch.
Elżbieta Wojciechowska: Może spowodowało to moje wychowanie patriotyczne w rodzinie i to, że mojego tatę, Adama Wojciechowskiego, żołnierza AK, a później żołnierza wyklętego, zamordowali UB-ecy, dlatego był we mnie żal. Poza tym zawsze patrzyłam na ludzi, którzy przedstawiali sobą jakieś wartości. Gdy rodziła się “Solidarność” pracowałam w Urzędzie Wojewódzkim w Płocku jako starszy inspektor ds. lecznictwa podstawowego. Będąc państwowym urzędnikiem nie mogłam się zapisać do związku w miejscu pracy. Dlatego szybko zapisałam się do “Solidarności” w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym na płockich Winiarach. Nieprzyjemności z tego tytułu miałam niemało. Ratowali mnie lekarze tym, że przeszłam na rentę, bo inaczej znalazłabym się na bruku. Doktor Elżbieta Matlakowska-Ciska, doktor Zdzisława Eskowa i wielu innych… to byli wspaniali ludzie. Ratowali mnie jak tylko mogli, bo inaczej zostałabym zwolniona.
Zdawała sobie Pani sprawę z tego, jakie mogą być konsekwencje?
Oczywiście. Ale mówiłam sobie: “Jak mnie zwolnią, to trudno. Będę zamiatała ulice, ale z twarzą”. Dużo było nieprzyjemności, ale jakoś udawało się je wszystkie przejść. Człowiek się tak bardzo nie rozczulał się nad sobą.
Relacje międzyludzkie z czasów pierwszej “Solidarności” to było coś niepowtarzalnego…
Tak, ludzie byli dla siebie bardzo życzliwi. To owocowało w stanie wojennym. Wśród członków i sympatyków “Solidarności” byli lekarze, farmaceuci, laborantki, których nazwiska chciałam wspomnieć. Pamiętam lekarzy: Andrzeja Sosnowskiego, Grażynę Przybylską-Wendt, Elżbietę Matlakowską-Ciską, Janinę Wilczyńską, Zdzisławę Eskę, Mariana Poznańskiego, Roberta Gryczana, Mariana Makosza, Jadwigę Mościcką, Hannę Piekut, Sławomira Werensa, Krystynę Wierzejską, Barbarę Młodzik. Wśród pielęgniarek były: Teresa Wojciechowska, Maria Strupczewska i Ewa Szczepańska, a w gronie farmaceutów, związanych z „Solidarnością”: Zofia Pniewska, Zofia Borowska, Maria Zamczewska, Zofia Stołowska, Halina Wuszter, Maria Dobrzyńska i Maria Oleksiak, Elżbieta i Krzysztof Mazurkiewiczowie. I panie laborantki: Maria Pietrzak i Jadwiga Durszlewicz. Wszyscy wspólnie ratowaliśmy ludzi przed internowaniem. A ja, ponieważ byłam znana w tym środowisku i wśród duchownych, miałam łatwość załatwiania różnych spraw.
Bardzo dużo pomagało duchowieństwo i jemu także wiele zawdzięczam. Kościół był dla nas wszystkich w tamtych czasach szczególnym schronieniem, a sami księża angażowali się w przechowywanie nielegalnej “bibuły”, a nawet ukrywanie ludzi “Solidarności” przed aresztowaniem. Gdy w stanie wojennym zaczęły przychodzić dary z różnych zachodnich państw, na początku wszystkie kontenery przyjmowane były na terenie seminarium duchownego przez ks. Franciszka Kucia (wówczas dyrektora administracyjnego płockiego WSD – przyp. redakcji). Ja i pani Zofia Pniewska byłyśmy znane siostrom zakonnym: Bernardynie i Petroneli i one nas tam wprowadziły.
Spotykaliśmy się wszyscy przy segregowaniu leków, których w darach było najwięcej. Nie wszystkie kartony wolno było nam rozpakować. Były i takie, oznakowane, których nie można było otwierać. W tamtych kartonach były różne urządzenia poligraficzne, nagłośnieniowe, które później ks. Kuć zawoził do Gdańska. W ogóle, ks. Franciszek pracował od światu do nocy, często sam nosił pudła z darami. Woził je też do internowanych w więzieniu w Mielęcinie. Bardzo włączyli się w tę pracę księża profesorowie z seminarium: ks. Tadeusz Żebrowski, ks. Michał Grzybowski, ks. Tadeusz Rutowski, ks. Józef Kraszewski, ks. Bronisław Sałkowski.
Wielkie wsparcie było w parafiach. U św. Jana Chrzciciela proboszczem był ks. Tadeusz Król, a wikariuszem ks. Tadeusz Łebkowski – obydwaj bardzo zaangażowani pomagali nam, narażając się na przesłuchania przez SB-eków. W parafii św. Stanisława Kostki, gdzie duszpasterzami byli wtedy: proboszcz ks. Stanisław Koronkiewicz i wikariusze: ks. Walerian Święcicki i ks. Henryk Boguszewski pracowano z młodzieżą, organizowano spotkania patriotyczne.
W Stanisławówce został utworzony Diecezjalny Punkt Apteczny, do którego trafiały zagraniczne leki…
Mieścił się na pierwszym piętrze w budynku parafialnym, przy Alei Jachowicza. Później ten budynek został rozebrany. Ks. Franciszek Kuć zatroszczył się o regały. Farmaceuci i lekarze przychodzili, by wydawać leki na godz. 17, a my byłyśmy siłą roboczą do układania leków, pracując od 9.00 rano do wieczora. Wszystko odbywało się charytatywnie. To była mozolna praca. Trzeba było sprawdzać daty ważności leków. Poza tym nie wszystkie opakowania były pełne, niektóre byłby napoczęte. Na koniec układaliśmy je alfabetycznie na półkach. Przychodzili też pomocnicy salezjańscy: Jadwiga Bajor, Józef Linowski, Leonarda Zalewska, Zbigniew Romanowski. Tłumaczenia ulotek o lekach z języka francuskiego robiła s. Blanka Grobelska, a potem pani Woźniak i pani Krystyna Mazowiecka, której woziłam je do domu osobiście.
Duży był ruch w tym punkcie?
Tak, po leki przychodziło bardzo dużo ludzi, bo nic nie było w aptekach. To naprawdę były ciężkie czasy. Wydawaliśmy leki do ostatniej osoby, która się pojawiła.
Pani Elżbieto, rozwoziła pani też paczki…
Paczki dla internowanych i ich rodzin rozwoziłam często z s. Anną Klatą, która była katechetką w parafii św. Jana Chrzciciela. To był bardzo dobry człowiek. Ona żyła dla ludzi, pomagała innym, nie szczędząc czasu ani własnego zdrowia. Szykowała paczki, które razem zawoziłyśmy moim maluchem. Jeździłyśmy nawet za Sierpc.
Kolportowała Pani też ulotki, przechowała maszynę do pisania…
Tę maszynę do pisania przyniósł do mnie ks. Romuald Jaworski ze wspomnianą s. Anną. Ona przyszła do mnie, do Wydziału Zdrowia i powiedziała: “słuchaj, daj klucz od swojego mieszkania”. Zapytałam: – “Ania, po co?”, ona odpowiedziała: “Później wyjaśnię, jak będziesz wracać z pracy”. Ja się trochę domyślałam, o co chodzi. Wstawili mi do szafki tę maszynę i przykryli kocem. Na maszynie przepisywała ulotki Wanda Grochulska, a potem je rozwoziła. Ja rozwoziłam je z kuzynką Henryką Kalińską. Brałam te ulotki, wpadałam na podwórze i rozrzucałam.
Kto te materiały dostarczał do Płocka?
Z Warszawy przywoziła je Hania Bożym do swojej siostry Krystyny Świgost, a ja zabierałam je od Krysi. Z Gdańska przywoziła je pani Magdalena Romanowska od swojej rodziny. Do tej pory mam jeszcze niektóre rzeczy. W tej działalności konspiracyjnej byli mi pomocą przyjaciele i rodzina. Chciałabym ich tu przywołać. To rodziny: Kościńskich, Kalińskich, Bromczewskich, Janina Sochocka-Rudowska, Bożena i Stanisław Kowalscy, Jadwiga Zaroń, Daniela z Gutowskich-Kokoszczyńska, Grażyna Różycka, Maria Oleksiak, państwo Szczerbakowie, Teresa i Ignacy Kikowie. Oni wszyscy przechowywali i również roznosili prasę drugiego obiegu, czyli tę konspiracyjną.
Zdarzały się rewizje?
Nie, bo gdy były przecieki, że będą rewizje, obowiązywała zasada, żeby nie palić światła. Jak nie paliło się światła, to oni się nie włamywali. W takich sytuacjach siedziałam więc po ciemku. Ale w sumie miałam w tamtym czasie 17 różnych przykrych incydentów, które mi się zdarzyły, na przykład zerwano mi z szyi gruby łańcuszek z krzyżykiem.
Pamiętam sytuację, kiedy jechałam maluchem i na tylnym siedzeniu miałam dużą torbę z materiałem konspiracyjnym. Dojeżdżam do rogu ulic Tysiąclecia i Bielskiej, gdy wychodzi milicjant. Gdy go zobaczyłam, pot po mnie zaczął lecieć strugami. A milicjant mnie zatrzymuje i pyta – “a pani co taka spocona?”. Powiedziałam, że stłukłam fiolkę z insuliną i jadę na pogotowie. A on na to – “to pani siada i jedzie”. Pojechałam później na pogotowie, żeby dostać receptę, na wypadek gdyby sprawdzali. Te ulotki zawiozłam potem do Jagiellonki, do pani Anny Wojciechowskiej, która uczyła polskiego. To, że nic się gorszego nie stało, to wszystko była opieka Boska.
Jakie uczucia rodziły się wobec tych, którzy służyli władzy komunistycznej?
Ja nie czułam nienawiści. Bardziej ubolewałam, że ludzie mogą być tak głupi, aby dać się zmanipulować i występować przeciwko swojej własnej ojczyźnie i własnemu narodowi. Ja raczej czułam taki wstręt. Brat rodzony mojej mamy poszedł w 1918 r. jako ochotnik na wojnę. Wrócił szczęśliwie, ale później, w 1939 r. został aresztowany, zabrany do obozu koncentracyjnego w Mauthausen i tam spalony w krematorium. Z kolei brat rodzony mojego taty skończył w Bydgoszczy Szkołę Rolniczą w czerwcu 1939 r. a we wrześniu zginął w obronie Modlina…Więc jak ja bym mogła patrzeć spokojnie na tamtych ludzi, którzy paktowali z wrogiem? Ale i dzisiaj, patrząc na to, co się dzieje, mam takie przekonane, że nie nauczyliśmy się tej miłości do ojczyzny.
Z wielkim zaangażowaniem pracowała pani w szkole medycznej w Płocku…
To były późniejsze czasy, ale i tam miałam nieprzyjemności. Pamiętam sytuację, gdy koleżanki napisały na mnie donos i nawet złożyły pod nim swoje podpisy, tylko z drugiej strony kartki. Ale była bardzo dobra wicedyrektor, pani Danuta Żuchowska, która wezwała mnie do siebie i powiedziała: “Pani Elżbieto, pani sobie przeczyta, ale nie wolno odwracać na drugą stronę”. Ja nie musiałam tego robić, bo nawet bez odwracania kartki wiedziałam, kto na mnie doniósł.
Wiarę, patriotyzm wyniosła Pani z rodzinnego domu…
Tak, na pewno. Z dziada pradziada w mojej rodzinie byli ludzie bardzo związani z Kościołem. Teraz na ustach jest wiara, a w sercu jej brak. I to jest okropne.
Robiąc to wszystko, nie myślała Pani o ludzkiej wdzięczności, o jakiejś rekompensacie?
Nie, absolutnie. To tam w górze jest wszystko zapisane, a tu jest życie. Ja cieszę się z tego, że mam dobrą rodzinę – siostrę, jej dzieci. Bardzo o mnie dbają. Mam też bardzo dużo przyjaciół, także z tamtego czasu. Nie przywiązuję też wagi do odznaczeń. Ale muszę przyznać, że gdy dostałam Złoty Krzyż Zasługi od pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, miłym zaskoczeniem były wpisy w Internecie – nie było ani jednego negatywnego. Ja po prostu starałam się być dla ludzi dobra, na ile mogłam. I zawsze się trzymałam Kościoła. A wiara trzymała mnie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS