A A+ A++

To pan wymyślił historię Władysława Kargula i Kazimierza Pawlaka, czyli bohaterów „Samych swoich”. Kiedy dołączył Sylwester Chęciński?

– Najpierw napisałem słuchowisko „I było święto”, które wyreżyserował Andrzej Łapicki z Wojciechem Siemionem w roli głównej. Czesław Petelski, kierownik artystyczny Zespołu Filmowego „Iluzjon”, zaproponował mi napisanie na jego podstawie scenariusza filmowego. Reżyserem miał być ktoś inny, na szczęście Petelski postawił na Sylwka. Nie znaliśmy się, Chęciński był reżyserem właściwie na dorobku, zrobił „Historię żółtej ciżemki” i jakiś film kryminalny.

Pisałem już z myślą o nim. Pamiętam, że pojechałem do Zakopanego, gdzie przez dwa tygodnie biłem głową o sosnowe zmrożone pnie, bo nie wiedziałem jak przełożyć strukturę 40 minutowego radiowego słuchowiska na półtoragodzinną filmową bajkę o sąsiedzkiej kłótni przez płot, na dodatek rozgrywającą się w trzech planach czasowych.

Cała fabuła i postacie są wymyślone. Ale wzorował się pan na prawdziwej postaci.

– Tak. Całą melodię i nuty tej opowieści dała mi postać mego stryja Jana, którego poznałem w wieku 15 lat na Ziemiach Odzyskanych. Został wypędzony wraz z innymi ze wsi Boryczówka na Podolu i osiadł we wsi Tymowa pod Lubinem. Ja trafiłem tam z ojcem, który ukrywał się przed służbą bezpieczeństwa.

Jan był człowiekiem o niezwykłym talencie narracyjnym, barwnym języku. To od niego usłyszałem takie powiedzenia jak „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, albo „Za demokracji wszystko niczyje”. Wzrostu był mikrego, 160 centymetrów, ale wielkiej zadziorności. Przed wojną, jak mu kiedyś teść uczynił uwagę, że zmęczył konia podczas orki, to rzucił lejce i powiedział do żony: napisz do mnie list, jak twój ojciec, a mój teść zemrze. Porzucił żonę, wieś i wyjechał do Argentyny, gdzie pracował na tamtejszych pampasach. Po sześciu latach dostał list od żony: ojciec mój, a twój teść pomarł, pogrzeb w piątek. Od razu się spakował i zaczął wracać do Polski, co mu zajęło kilka tygodni.

Ozdobami „Samych swoich” są kreacje Wacława Kowalskiego i Władysława Hańczy. Jak ich wybrał Chęciński?

– Hańcza był od razu przypisany do roli Kargula, ale do Pawlaka Sylwester wybrał najpierw Jacka Woszczerowicza. Przeraziłem się, bo to aktor świetny, ale w zupełnie innym repertuarze, raczej Fredry czy Szekspira, a nie do opowieści o zabużańskich chłopach. Na szczęście Woszczerowicz nie mógł, więc poszukiwania trwały.

Któregoś razu dzwoni Sylwester i pyta: stoisz czy siedzisz? Lepiej usiądź, Pawlaka zagra Wacław Kowalski. Aż jęknąłem z rozpaczy. „Wacio”, owszem, grał pewnie w 20 filmach, ale w żadnym nie dłużej niż 5 minut. Był aktorem doświadczonym, ale epizodycznym: szewc, saper, który zerka spod hełmu. To nie był ktoś, kto miał kartę wstępu do wyższych sfer aktorskich i miał zagrać główną rolę w naszej komedii.

Kiedy pan się przekonał do niego?

– Kiedy pierwszy raz przyjechałem na plan, ekipa kręciła akurat scenę pod Lubomierzem z pociągiem, z którego Witia, syn Kazimierza, woła: „tato, tato, tam jest kargulowa krowa z ułamanym rogiem”. „Wacio”, którego nie znałem jeszcze osobiście, zeskoczył z wagonu i ruszył przez pole do mnie w pozycji, jakby chciał mi przyłożyć z obu rąk. A on mnie porwał na ręce: Tyś to dla mnie napisał. Dupę zedrę, ale zrobię z tej roli, co trzeba.

I tak zrobił. Szybko się przekonałem, że właściwie „Wacio” się urodził, żeby zagrać Pawlaka. I tak uwierzyłem w niego, że kiedy pisałem serial „Dom”, rola dozorcy Ryszarda Popiołka powstawała specjalnie dla niego.

Pan znał kresowe klimaty od stryja, a Chęciński?

– Wieś też nie była mu obca, Sylwek urodził się w Suścu koło Tomaszowa Lubelskiego. Zresztą przed wojną jeździłem na wakacje do miejscowości odległej 7 kilometrów od jego domu. Oddychaliśmy w młodości tym samym powietrzem.

Kiedy pan poczuł, że film się podoba?

– W dniu premiery przyszedłem do Melchiora Wańkowicza, który mieszkał na trzecim piętrze na rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Pan Melchior zapytał, czy wiem co się dzieje, bo pod kinem Moskwa, które widać było z okna, stała kolejka aż do ulicy Dworkowej. Wszyscy chcieli obejrzeć „Samych swoich”.

Owszem, film miał dobre recenzje, chwalił go Krzysztof Teodor Toeplitz czy Zygmunt Kałużyński, którzy porównali go do nowej „Zemsty”. Ale sukces zawdzięcza tak naprawdę dlatego, że trafił w swój moment. Nikt wcześniej nie zajmował się repatriantami ze Wschodu, nie lansowano, a raczej ukrywano ich kresowy język, żeby nie przypominać, skąd są. Nie pokazywano, jak jedna piąta narodu przenosi się zza granicy i zajmuje ziemie poniemieckie. Ich znoju, trudu zasiedlania, gehenny milionów ludzi, którzy zamienili jedną cywilizację, kresową, na drugą, poniemiecką.

Na własne oczy obserwowałem, jak to się odbywało. W Tymowie, gdzie mieszkał stryj, jak przyjechałem w 1945 roku, wszystko było jeszcze poniemieckie, rosły zasadzone przez starych mieszkańców kwiaty, działała jeszcze elegancka restauracja wiejska. Wystarczyło 20 lat, żeby wszystko zmieniło się w szarzyznę i dziwną wersję kultury ludowej. My pokazaliśmy okres heroiczny. Trzeba odebrać poród? Jasne, że przydałby się lekarz, ale jak go nie ma, to musi wystarczyć młynarz.

Może w tych losach zabużańskich osadników, zobaczyła swoje wiejskie korzenie cała Polska?

– Tak, ale to był już temat kolejnej części, „Nie ma mocnych”.

Baliście się kontynuacji?

– Bardzo. Wiedzieliśmy, że jak smakuje deser, to kolejny zamówiony nie musi być tak dobry. Ale strasznie nas cisnęły kręgi towarzyskie i filmowe, tak długo że się zdecydowaliśmy. W drugiej części pokazaliśmy, jak nowoczesność wkracza na wieś. Stary Pawlak ma poczucie, że umiera, rodzina więc szuka dla wnuczki męża, który będzie prowadził gospodarstwo. To była szansa na pokazanie stosunków: władza-PGR-y, modernizacja, konflikt miasto-wieś.

To tam umieściliście słynną scenę pomalowania świni na czarno, żeby udawała dzika.

– Wymyślenie tej sceny zajęło nam wiele dni. Mieliśmy dylematy, czy wypada użyć tak grubego żartu. Uznaliśmy, że tak, ale musimy go jeszcze bardziej przerysować. Uznaliśmy, że Pawlakowi szkoda byłoby stracić świnię, więc musi ją prowadzić na końcu sceny na sznurku. Zresztą w jednym z trzech muzeów poświęconych naszemu tryptykowi, właściciel obok pamiątek z planu, zbudował też zagrodę, w której trzyma świnię, którą maluje co trzeci dzień, żeby wyglądała jak filmowy kaban.

Jak wynegocjowaliście, że żeby trzecia część, „Kochaj albo rzuć” rozgrywała się w Stanach Zjednoczonych?

– Po „Nie ma mocnych” po raz pierwszy w życiu minister nas prosi do siebie: „Zróbcie trzecią część”. Mówię, że to niemożliwe, nie da się tego ciągnąć, chyba żeby bohaterów wysłać do Ameryki, w odwiedziny do Johna, starszego brata Pawlaka. Wydawało się to wtedy tak absurdalne, że uznałem ten warunek za niemożliwy do spełnienia. A minister, ku naszemu przerażeniu, powiedział: „A jaki to problem?”. Widać władze uznały, że warto inwestować w nasz film, który owszem był jest podszyty szyderstwem, ale buduje jednak jakieś poczucie wspólnoty. Lepiej było mieć nas po swojej stronie. Chęciński i ja pojechaliśmy na dwa miesiące do Ameryki na dokumentację. Musieliśmy poznać Polonię, warunki w jakich żyją, mentalność.

Znaliście kogoś?

– Nie, pojechaliśmy właściwie w ciemno. Jednym umówionym punktem naszej wizyty był zorganizowany przez znajomych spotkanie z Romanem Polańskim. Jak tylko dowiedziała się o tym władza, zaczęły się naciski, żebyśmy spróbowali nakłonić go do kontaktów z polskimi służbami konsularnymi. Oczywiście jak tylko się spotkaliśmy z Polańskim, w pierwszym zdaniu ostrzegliśmy go o tych planach.

Polański był wtedy świeżo po „Chinatown”, który dostał kilka nominacji do Oskara.

– I był gwiazdą. Wspaniale nami się opiekował. Mimo pozycji gwiazdy, był w jakimś sensie nastoletnim dzieckiem. Zabrał nas na wycieczkę do Disneylandu. Kiedy stanęliśmy przed kasami, okazało się, że park rozrywki jest zamknięty z powodu jakiegoś remontu. Ale jak się dyrekcja dowiedziała, że przyjechał Polański, podjęła decyzję, żeby nas wpuścić. Uruchomiono chyba wszystkie atrakcje i Chęciński, Polański oraz ja, trzej Polacy, sami, bawiliśmy się w kompletnie pustym Disneylandzie. Wszystkie atrakcje były tylko dla nas. Nawet wahaliśmy się, czy wprowadzić tam Kargula i Pawlaka, ale okazaliśmy się dla nich litościwi.

I znowu trafiliście w czas.

– Tak, bo w latach 70. co druga rodzina miała kogoś w Ameryce, gdzie Polacy jeździli zarabiać. Pokazywaliśmy, jak żyją ich krewni, jaki mają stosunek do Polski, Ameryki. Filmy można robić dla siebie, ale komedie od razu z myślą o konkretnej publiczności.

Andrzej Mularczyk – pisarz, reportażysta, autor słuchowisk radiowych, scenarzysta. m.in. do „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć”, seriali „Dom”, „Rodzina Połanieckich” czy „Blondynka”.

Czytaj też: portret Wiesława Gołasa „Rycerz kabaretu”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułŚmierć potentata w branży drobiarskiej pod Łodzią. Co stało się w domu rodziny P.?
Następny artykułBrytyjscy naukowcy: dwie dawki szczepionki nie chronią przed wariantem Omikron