Nasi ekonomiczni płaskoziemcy mają nowy temat. To straszliwe widmo „słabego złotego”. Już nas tym straszą. Sami zobaczcie…
„Złoty stoi nad przepaścią”. Albo „słabnący złoty żywicielem inflacji”. Albo „narty w Austrii będą drogie”. Albo „raty kredytów we frankach najwyższe w historii”. Albo (to mój ulubiony kawałek) „poznaj sukces… hrywny. Dlaczego ukraińska waluta umocniła się od początku roku wobec złotego o 15 proc”. I tak dalej. I tak dalej…
Silna waluta nie równa się sile gospodarki
Śledząc nagłówki wielu polskich mediów (biznesowych i nie tylko) można odnieść wrażenie, że kursy walutowe to jest jakaś… kontynuacja Euro 2020. Albo przedsmak przyszłorocznego piłkarskiego mundialu w Katarze. Dyscyplina, którą się tu uprawia polegać ma – zdaje się – na tym, że rządy i bankierzy centralni przynoszą waluty swoich krajów na wielki stadion i porównują ich wzajemne kursy. Euro się umacnia? Wow. To znaczy, że wygrywa. Złoty słabnie? Buu. No wstyd na cały świat. Nawet hrywna nas bije.. A zgromadzeni na trybunach obywatele pękają z dumy lub kulą się zakłopotani. W końcu mieć silną walutę to jest to czego oczekujemy od rządzących nami demokratycznych polityków. Zaś słaba to dowód, że źle się dzieje..
Tylko, że w rzeczywistości globalnego kapitalizmu to przecież tak nie działa. Nie wygrywa wcale ten, czyja waluta jest najsilniejsza. A każdy, kto – choćby odrobinę – zna się na ekonomii wie, że często jest wręcz… odwrotnie.
Bo przecież gdyby było tak, że silna waluta równa się sile gospodarki, to po co przez całe lata Chiny trzymałyby swoją walutę grubo poniżej faktycznej rynkowej wartości? A przecież dokładnie tak robili. Co notorycznie doprowadzało do szewskiej pasji przywódców Stanów Zjednoczonych. Którzy wiedzieli, że przez taką politykę Pekinu stale pogarsza się bilans handlowy USA względem Państwa Środka.
Albo inny przykład. Pomiędzy sierpniem 2008 a marcem 2009 polska waluta straciła wobec euro 30 proc. a względem dolara nawet 40 proc. Ale czy premier Tusk i minister finansów Jacek Rostowski darli z tego powodu włosy z głowy? Otóż, nie darli. I to wcale nie dlatego, że Rostowski nie ma zbyt bujnej czupryny. Prawdziwym powodem było to, że właśnie tamtej deprecjacji złotego Polska zawdzięczała swój status „zielonej wyspy”. Czyli jedynego kraju Europy, który nie poznał smaku recesji gospodarczej po kryzysie finansowym 2008 roku.
Jednocześnie właśnie dlatego w ten sam kryzys najmocniej wpadły biedniejsze kraje strefy euro (Grecja, Hiszpania, Portugalia, Włochy). Stało się tak ponieważ zrzekli się narodowej waluty wchodząc do strefy euro. Więc ich pieniądz nie mógł się osłabić pomagając gospodarkom odzyskać utraconą konkurencyjność względem gospodarki niemieckiej. Nie było też czym zasilić zatartego silnika wzrostu gospodarczego. Rany południe Europy liże do dziś. I do dziś się po tamtym nokaucie nie podniosło. Mimo kolejnych fal i generacji bolesnych reform, budżetowych oszczędności i rządowych przesileń.
A przecież zgodnie z przekazem „skoro słabnie pieniądz, to znaczy, że jest tragedia” te historie nie miały prawa się wydarzyć. Chiny powinny się były cieszyć że mają silną walutę i grać na jej osłabienie. Tusk powinien w roku 2009 nie tyle chwalić się zieloną wyspą. Lecz czym prędzej złożyć dymisję z powodu tak fatalnego osłabienia kursu złotego. A Grecja czy Włochy zamiast narzekać na neoliberalny waterboarding, który zafundowali im wierzyciele, winni się cieszyć, że mają walutę euro silną jak kiedyś zachodnioniemiecka marka.
Czytaj inne teksty Rafała Wosia:
Plusy słabszej waluty narodowej
Ale te historie się wydarzyły. A wydarzyły się właśnie dlatego, że w prawdziwym życiu w warunkach realnego kapitalizmu słabsza waluta narodowa ma wiele plusów. Z nich zaś najważniejsze są dwa.
Plus pierwszy jest taki, że gdy twój pieniądz staje się tańszy, to automatycznie polepsza się twój bilans handlowy. Dzieje się tak dlatego, że wytwory twoich krajowych producentów stają się bardziej konkurencyjne. I to nie dlatego, że zmieniła się na lepsze ich jakość albo poszły jakieś ogromne środki na reklamę. Wystarczy zmiana kursu waluty. To ona sprawia, że zagranica (dysponująca teraz mocniejszą walutą) może za tę sama ilość euro albo dolarów kupić od ciebie więcej towaru. A kiedy już dojdzie do transakcji. I kiedy eksporterzy wymienią te zarobione za granicą euro i dolary na złote to okaże się, że też mają więcej. Co przekłada się na lepsza koniunkturę w kraju, więcej zysków, więcej zamówień i w konsekwencji na niższe bezrobocie.
Ale to nie koniec. Jest bowiem jeszcze drugi plus. Jeśli dolary i euro są droższe, to ludzie w kraju są mniej skłonni do konsumowania towarów importowanych. A chętniej kupują towary rodzimej produkcji. Najlepiej jest, gdy stawiają na tutejsze zamienniki dóbr importowanych. Tylko bez histerii proszę. Tu nie chodzi o żadną forsowną autarkię i powrót do czasów gomułkowskiej skromności. Raczej o stosowaną chętnie jak świat długi i szeroki „substytucję importu”. Która wychodzi na dobre nie tylko lokalnej gospodarce i pracownikom. Ale także na przykład …środowisku naturalnemu. No bo jeśli podobny produkt można kupić w kraju albo sprowadzać go z zagranicy, to lepiej przecież postawić na to pierwsze. Mniej będzie śladu węglowego i napychania kieszeni globalnym graczom. A więcej zysku osadzonego lokalnie. Jednocześnie, ta wymuszona osłabieniem waluty substytucja importu to szansa nie tylko dla krajowych producentów. Ale także sposób na pobudzenie popytu wewnętrznego. Zaś wyższy popyt wewnętrzny w zestawieniu z lepszymi zyskami eksporterów stanowi z kolei zastrzyk dla wzrostu gospodarczego.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS