Jak mógłbym nie chcieć, jak mógłbym?- pytał sam siebie błądząc tu i ówdzie po wąskich ulicach miasta, nie móc myśleć o nikim innym, o niczym innym, o czymkolwiek bądź, o czymkolwiek, o kimkolwiek…. Czy był w pracy, w ciemnych czeluściach, czy jadł posiłek, czy wiązał sznurówki u butów, czy strzepywał kurz z marynarki – bez przerwy zastanawiał się co takiego robi teraz ona.
Bardzo często przechodził obok niewielkiego sklepiku, tak niby przez przypadek, by sprowokować kolejne, rzekomo spontaniczne, niezapowiedziane spotkanie. Zazwyczaj albo nie widział jej w środku, a jeśli już była, to rozmawiała z kimś trzymając w ręku drobiazgi z asortymentu. Był jednak przekonany, że czasami jedynie udawała, że go nie widzi. Boże, co za obłęd… Zawsze w takiej chwili czuł ukłucie zazdrości i złości oplatającej się wokół jego szyi i skroni, przede wszystkim dlatego, że rozmawia z kimś, a nie z nim. Zawsze jednak, no może prawie zawsze, starał się nie przekraczać granicy śmieszności (przynajmniej tak sądził), nie chciał się wygłupić, poniżyć, zbłaźnić, chociaż niewykluczone, że robił to wszakże już od chwili kiedy zobaczył ją pierwszy raz. Błąkając się jednak wśród domów, kamienic, masywnych ogrodzeń i miejskiej zieleni, stojąc czasami na moście dzielącym miasto na dwie części zaciągał się chłodnym powietrzem jak dobrym papierosem i zastanawiał się dlaczego czas do następnego spotkania z Marią płynie tak wolno, a chwile kiedy są razem, kiedy rozmawiają, trzymają się za ręce, kiedy całują się i są ze sobą – to właśnie wówczas w tak bezczelny i bezpardonowy sposób płynie on, a właściwie pędzi na złamanie karku, jak wariat. Iście akademickie pytanie na które i tak nie potrafił odpowiedzieć. Bez względu jednak na to, jak bardzo ten, który był im dany przyśpieszał bądź zwalniał, dzielili go ze sobą możliwie jak najczęściej.
Na początku Maria była nieufna, nieco wycofana, trochę służbowa. Sprawiała wrażenie osoby przekonanej o tym, że jedynym celem ich spotkań są dalsze losy potencjalnego tekstu o jej wuju, w co bez wątpienia i tak już chyba nie wierzyła, być może od samego początku. Dopiero kilka tygodni później lody jakby zaczęły kruszeć; uśmiechała się coraz częściej, coraz częściej mówiła o sobie, na każde muśniecie jego dłoni reagowała zatrzymanym przez ułamek sekundy na jego oczach spojrzeniem, ledwie uchwytnym ale wyraźnym. Nie kryli się już wówczas ze swoją czułością, związani niemal cały czas sznurkami swoich dłoni. Nawet jej babka, wybredna, wiecznie z czegoś niezadowolona, roztyta w przysadzistych biodrach zaczęła spoglądać na Josepha nieco inaczej, cieplej, co na początku wydawało się mu niemożliwe.
Zachodziła niemal codziennie rano do prowadzonego przez Marię sklepiku, za każdym razem wychodziła na piętro aby zlustrować niewielkie mieszkanko, które Maria dostała po wuju. Sprawdzała czy nie ma w nim aby Josepha; jeżeli był, stawała w progu niewielkiej kuchni i usprawiedliwiając się poniekąd, cedziła pod nosem, że właśnie była w pobliżu, że przechodziła tuż obok robiąc sprawunki i zaraz potem schodziła z powrotem w dół, nieco jakby rozczarowana po trzeszczących pod nią drewnianych schodach, a jeśli go nie było to przysiadywała ponoć przy kuchennym stole, nasłuchując dzwonka oznajmiającego, że właśnie ktoś wszedł do sklepu, wyłapywała niczym radar czy to aby nie Joseph, czy aby nie z nim rozmawia Maria, a jeśli tak – to o czym. Zazwyczaj zawiedziona i niespełniona schodziła tak czy owak na dół, żegnała się jak zwykle zbyt wylewnie i nikła za portalem drzwi. Jak na złość wówczas właśnie Joseph wychodził po cichu z niewielkiego składziku na tyłach sklepu, śmiejąc się nie za głośno i wpadając w objęcia Marii, do której niemal zawsze przychodził tuż z rana; szczęśliwy, nienaruszony lekiem, zwątpieniem i bólem, płynąc razem w nią po niewidzialnej żaglówce, na wzbierających powoli, aczkolwiek niedostrzeżenie falach upływających dni, tygodni i miesięcy.
I to właśnie wówczas, po niecałym roku ich znajomości, po raz pierwszy przyszedł do niej on:
„Nie był ani żółty, ani niższy, ani też nie rozpadał się na kawałki jak u Ciebie Joseph- mówiła- w zasadzie to i był jak i nie był. Kiedy otworzyła oczy, nad ranem, kiedy lipcowe słońce było już na tyle wysoko by irytować sklejone jeszcze snem oczy spojrzała nieco błędnie przed siebie. Zaciągnęła kołdrę po samą szyję, odczuwając irracjonalny chłód nie licujący zupełnie z rozpościerającą się za wąskim oknem aurą. Utkwiła wzrok w stojącej naprzeciw fotografii; byli na niej razem, obejmujący się w pół, z uśmiechami na twarzach, z rozmierzwionymi przez wiatr włosami. Joseph miał na sobie trochę jakby za dużą błękitną koszulkę polo, a ona zwiewną sukienkę w wielkie czerwone maki. Stali tam na szerokiej, skąpanej w słońcu ulicy, tej samej po której spacerowali tyle razy przecinając najstarszą część miasta, mknąc krótkimi acz żwawymi krokami w stronę rozległego, nieco opuszczonego parku. To tam przesiadywali najczęściej chłonąc siebie nawzajem.
Już miała odwrócić równie naturalnie, co obojętnie wzrok od zdjęcia, kiedy to fotografia, włożona w niewielką ramkę o hebanowym kolorze poruszyła się dość nienaturalnie w dół, opadając swym prawym rogiem. Marię przeniknął głęboki dreszcz, kołdra wydawała się być nieprzyjemną, metaliczną płachtą. Co do zasady nie byłoby w tym fakcie niczego aż tak nadzwyczajnego gdyby nie to, że dosłownie kilka sekund później fotografia, którą kilka tygodni wcześniej wkładała do ramki, smarując profilaktycznie drobnym palcem jej drugą stronę klejem do papieru poruszyła się jeszcze raz, tym razem jakby w wyczekiwanej odpowiedzi, tym razem do góry, zupełnie przecząc jakimkolwiek normom i prawidłom grawitacji. Po raz drugi przeniknął ja głęboki chłód i dreszcz. Czuła jak niewielkie i cieniutkie włosy na jej karku jeżą się przerażone, a zimny pot gromadzący się pomiędzy jej łopatkami zaczyna drobniutką stróżką spływać w dół. A potem zrobiło się jakby ciemniej i jeszcze chłodniej. Skuliła się jeszcze mocniej wydając z siebie ledwie słyszalny jęk.
Chyba zasnęła ponownie, przyklejona do wilgotniejącej pościeli. I wtedy pojawił się jakiś szum, jakby głos, który i był i nie był. I wówczas jakby zobaczyła kogoś kto jakby był i jakby nie był, cały i rozbity jakby na drobne cząstki. Słowa, przypominające na samym początku jakiś niezrozumiały bełkot pozbawiony sensu, tuż przed przekroczeniem bariery jawy zdawał się być logiczny i zwarty, obwieszczając coś, co wydawało się jakąś objawioną prawdą, będącą jakąś nieprawdopodobną kwintesencją treści i form. Kiedy wszak obudziła się po kilkunastu minutach ponownie, zapamiętała jedynie ów szum, chaos, irytujący szmer niedostrojonego, starego radia. Spojrzało odruchowo przez okno, zwracając uwagę na jakiś przelotny ruch, który mignął za szybą. Wstała gwałtownie, podeszła do parapetu, odsunęła cienką firankę i zobaczyła… senną jeszcze i pustawą ulicę, której widok rozpościerał się z pierwszego piętra budynku, w którym mieszkała. Ogarnęła ją absurdalna poniekąd pewność, że przed chwilą ktoś tutaj, tuż za płaszczyzną szyby stał, zaglądał do wnętrza z utkwionym w jej śpiące ciało wzrokiem. Po chwili jednak pewność ta zaczęła się kurczyć. Wszystko zaczęło jakby zatracać się w jej pamięci, rozbijane przez coraz mocniejsze promienie słońca, oplatające się wokół jej ciała. Dopiero w ciągu dnia, krok po kroku, zaczęły docierać do niej pojedyncze słowa, przywierające do jej budzącej się odruchowo pamięci. To co było najpierw, w ramach sennych majaków kwintesencją słów, treści i form, coś, co za progiem przebudzenia stawało się absurdem, teraz niepostrzeżenie przekształcało się w jej umyśle w zwarte, logiczne zdania. Zupełnie nie ogarniała ich sensu, nie rozumiała ich w ogóle. Jedyne, co wówczas czuła to trudny do odrzucenia niepokój. Dlatego też pierwszą rzeczą, jaką zrobiła po wstaniu z łóżka był telefon do Josepha.” (C.D.N)
Jarosław Sawiak
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS