A A+ A++

Wielkimi krokami zbliża się premiera nowego albumu Cormegi, który będzie kontynuacją jego klasycznego debiutu z 2001 roku. Jeszcze nie wiadomo, kiedy płyta dokładnie się ukaże, ale z racji na to, że może to mieć miejsce również w tym roku i także dlatego, że kilka miesięcy temu minęło 20 lat od trafienia “The Realness” na półki sklepowe, postanowiłem napisać parę słów o pierwszym oficjalnym krążku legendy z Queens.

“The Realness” wyszło w czasie dla hip-hopu ze wschodniego wybrzeża szczególnym. Druga połowa i końcówka lat 90. to triumf mainstreamowej, wskrzeszającej stare popowe hity, wizji rapowego brzmienia spod znaku Bad Boy Records, ale też mocnego zaznaczania swojego miejsca na scenie stajni takich jak Roc-A-Fella, Ruff Ryders czy Murder Inc. Praktycznie wszyscy chcieli być obrzydliwie bogaci, kręcili teledyski na jachtach, jak Jay-Z w “Big Pimpin'”, albo posuwali się do kiczowatości, robiąc klipy ze scenami rapowania w… tarce do sera, jak Mase i Puffy w “Mo Money, Mo Problems” trzy lata wcześniej. Po śmierci Biggiego gwiazdy sceny Wielkiego Jabłka rościły sobie prawo do tytułu króla Nowego Jorku, a wszystko i tak sprowadzało się do legendarnego beefu między Jiggą a Nasem, który na dobre rozgrzał słuchaczy w 2001 roku. Wtedy, jeszcze przed 11 września, 24 lipca, na scenę oficjalnie wjechał Cormega ze swoim debiutem.

Przed ukazaniem się albumu kariera Megi nabierała rozpędu, by ostatecznie nic z szumnych zapowiedzi się nie spełniło. “Wokół mnie był mocny hałas, duże labele chciały mnie podpisać” – powiedział Cormega podczas swojej rozmowy w Drink Champs. Kontrakt z Bad Boy Records był jedną z opcji. “Byłem w biurze Puffy’ego i był naprawdę podekscytowany [podpisaniem umowy – przyp. red.], ale moja lojalność leżała po stronie The Firm” – dodał. Umowa z labelem Diddy’ego mogła zniszczyć, to co leżało na stole dla supergrupy, w skład której wchodzili, obok Megi, Nas, AZ i Foxy Brown. W końcu poszedł tam, gdzie było więcej pieniędzy, do Def Jam, co dziś uważa za swój błąd. Z udziału w The Firm nic nie wyszło, miejsce rapera zajął inny Nowojorczyk, Nature. Debiutem miało być gotowe do wydania w 1998 roku “The Testament”, jednak wypuszczenie krążka wstrzymano, a oficjalnie ukazał się niezależnie dopiero w 2005 roku.

Wszystkie te wydarzenia w jakiś sposób odcisnęły swoje piętno na “The Realness”. Mimo tego, że płyta trafiła na 111. miejsce listy Billboard 200, 24. miejsce Top R&B/Hip-Hop Albums i 4. miejsce listy albumów niezależnych, Mega był trochę jakby z boku sceny. Kiedy wszyscy w kawałkach szczycili się drogimi łańcuchami i szli w mainstream, on kierował się w drugą stronę. Jeśli Bruce Willis był ostatnim sprawiedliwym w filmie z 1996 roku, przeróbce “Straży Przybocznej” Akiry Kurosawy, to Cormega był trochę jak ostatni prawdziwy w rap grze: z dala od dużych kontraktów, wielkich wytwórni i całego zgiełku, który się z tym wiąże.

“The Realness” jest tak naprawdę jednym wielkim hołdem dla przeszłości, ulicznego życia w czasach, kiedy zasady jeszcze coś znaczyły, do “starego” Nowego Jorku. Nostalgię słychać, chociażby w “Glory Days” czy “Fallen Soldiers”, utworze wspominającym zmarłych bliskich przyjaciół Megi. Temat przejawia się na tyle silnie, że kawałek pod koniec płyty doczekał się remiksu z nowymi wersami. Przywiązanie do kodeksu ulicy dobrze pokazuje np. klasyczny już numer “R U My N*gga” z wersami takimi, jak: “Can you accept the consequences of life/of livin trife/And take yours with honor, if a real n*gga strike/Or would you fall weak and help a courtroom indict/And live with dishonor for the rest of your life”.

To także płyta, na której wyraźnie zaznaczony jest sentyment do starego, dobrego rapu. Takiego, w którym skillsy, autentyczność i przesłanie zawsze są na pierwszym miejscu. To słychać, chociażby w “American Beauty”, kawałku podobnym do “I Used To Love H.E.R.” Commona, przedstawiającym hip-hop jako kobietę, gdzie Cormega nawija: Then along came the R, remindin’, her of her essence/RZA said she like a sister blessin’ her with lessons/She was stressed because she missed Pac/She still crying after B.I.G. died askin’ “When will this shit stop?” Przy tym nie brakuje oczywiście soczystego bragga np. w “Get Out My Way”: Legal Hustle, Infamous affiliated/Last rapper to test me I humiliated/And for your information the jewels ain’t rented from Jacob”.

Na “The Realness” swoje piętno odcisnął też beef z Nasem. Cory McKay [prawdziwe imię i nazwisko Megi – przyp. red.] i Nasir znają się od dziecka, jednak m.in. różnice zdań sprawiły, że Cormega nie znalazł się ostatecznie na płycie The Firm. Także dlatego uważało się powszechnie, że zwrotka McKaya w “Thun & Kicko”, to atak na Nasa. Żadne ksywki nie padają, a dzisiaj, kiedy beef jest już pieśnią przeszłości, gdy grupa w oryginalnym składzie oficjalnie zaliczyła powrót na “King’s Disease”, można ten kawałek potraktować po prostu, jak diss na fejkowych MC’s, tych co o jednym rapują, a drugie robią.

Cechą charakterystyczną płyt Cormegi było zawsze idealne dopasowanie warstwy dźwiękowej do przekazywanych emocji. Najlepiej chyba udało się to na “The True Meaning”, ale tutaj bity Havoca, Ayatollaha czy Alchemista również robią robotę, nadając albumowi charakterystyczny, trochę surowy i często nostalgiczny klimat. Jednak nie możemy mówić o jakimś rzewnym nudziarstwie. Wszystko buja, jak trzeba, a taki numer, jak wspomniane już “Glory Days”, oparty o sampel z piosenki Eddie’ego Kendricksa “Each Day I Cry A Little”, doskonale to pokazuje i stanowi esencję brzmienia Cormegi w tamtym okresie.

“The Realness” to już dzisiaj klasyk nowojorskiego rapu. Dla amerykańskich słuchaczy dźwiękowy zapis minionych czasów, a dla nas wszystkich dawka konkretnego rapu z Queens, pełnego świetnych tekstów i dobrych bitów. Warto sobie odświeżyć przed premierą drugiej części.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułOficjalnie. Ole Gunnar Solskjaer nie jest już menedżerem Manchesteru United
Następny artykułXbox Game Pass zapełni Wam długie miesiące. Najdłuższe gry dostępne w bibliotece