– Stan dzieci, na które się natykaliśmy, był pochodną troski, jaką otaczali je starsi ludzie. Gdy brakuje wody, to dla nich trzyma się ostatnie krople. To samo dotyczy jedzenia – o swych doświadczeniach spod granicy polsko-białoruskiej opowiada Kają Filaczyńska. Z legnicką lekarką z grupy Medycy na Granicy rozmawia Piotr Kanikowski.
Co Pani widziała na granicy?
– Odbyliśmy 39 dyżurów w strefie przygranicznej. Widzieliśmy sytuacje, których nie spodziewaliśmy się zobaczyć na własne oczy w XXI wieku na terenie cywilizowanego kraju. Bardzo trudno będzie mi przełożyć tamte obrazy i emocje na słowa, bo dla lekarza to było doznanie ekstremalne, szokujące. Spotykaliśmy zarówno małe dzieci, jak i osoby starsze w bardzo różnych stanach medycznych. Przebywały w zimnie, w lesie. Opowiadały nam, że od kilku dni nie mają dostępu do wody pitnej ani jedzenia. Ich samopoczucie i stan zdrowia poprawiały się niejednokrotnie w momencie, kiedy dostali nie tyle nawet medyczną, co humanitarną pomoc: koce, koce grzewcze, czystą i ciepłą wodę, jedzenie. Wszystko to są bardzo podstawowe rzeczy, bytowe minimum w sposób oczywisty przynależne każdej osobie w kraju należącym do Unii Europejskiej. Na granicy ta oczywistość zaczęła być kwestionowana. W naszej grupie było wielu ratowników z bardzo dużym doświadczeniem. Widzieli w życiu niejedną straszną rzecz: ciężkie wypadki, urazy, ludzi z bardzo poważnym zagrożeniem zdrowia. Tutaj wyzwanie polegało na czymś innym, bo medycznie radziliśmy sobie ze wszystkim. To okoliczności udzielania pomocy były czymś, z czym dotąd w swej zawodowej karierze nikt z nas się nie spotkał.
Na przykład?
– Mieliśmy dyżur, podczas którego dwukrotnie wyjeżdżaliśmy do pacjentek w zaawansowanej ciąży. Jedna z nich, w trzydziestym szóstym tygodniu, brodziła przez las z bólem brzucha, który – jak początkowo podejrzewaliśmy – mógł być bólami porodowymi, choć na szczęście było to tylko zapalenie układu moczowego. Na miejscu zrobiliśmy badanie przenośnym USG, które upewniło nas, że akcja serca płodu jest prawidłowa, łożysko właściwie ułożone. Szokujące, że dla tej pacjentki było to pierwsze badanie USG od początku ciąży. W dodatku w momencie, kiedy dziecko ma przyjść na świat, oni utknęli w środku lasu, gdzie zawiodło ich pragnienie zapewnienia maleństwu lepszej przyszłości. Po kolegach wracających z takich wyjazdów widziałam, jak trudno im mówić o tym, co zobaczyli, bo jest w nas wszystkich dużo złości i niezgody na to, że dopuszcza się do takich sytuacji.
Do powolnego umierania ludzi, którzy nie musieliby umierać?
– Dla nas jako medyków jest to nieakceptowalne. Domagamy się, aby niezależnie od decyzji politycznych, polskie państwo respektowało podstawowe prawa człowieka, to znaczy, żeby nie dopuszczało do sytuacji, w której ludzie bez schronienia przed zimnem, bez wody i jedzenia, zamarzają w lesie. Oczekujemy, że wszystkie osoby, które znajdą się na terytorium Polski, otrzymają tego rodzaju pomoc.
Porozmawiajmy jeszcze chwilę o Waszych pacjentach z lasu. Jak długo błąkali się zanim na Was trafili?
– Różnie, czasem kilka dni, czasem kilkanaście. Wśród naszych pacjentów były osoby, które od dwóch tygodni żyły w takich warunkach, wypychane raz na białoruską, raz na polską stronę. Pokończyły się im zapasy picia i jedzenia, więc pili z kałuż i jeziorek, czasem przesączając wodę przez liście. Dlatego powszechną dolegliwością wśród ludzi na granicy są bóle brzucha i wymioty.
Czy wśród osób, które ratowaliście, były też małe dzieci?
– Tak, bardzo dużo. Podróżują często całe rodziny. Największa grupa, którą badaliśmy, składała się z trzydziestu osób, w tym z szesnaściorga dzieci. Spotykane podczas naszych dyżurów dzieci były przemarznięte, wymiotowały, miały zatrucia i różne infekcje, jednak na szczęście nie spotkaliśmy się z chorobą, która zagrażałaby ich życiu. Podczas jednego z pierwszych dyżurów zostaliśmy wezwani do grupy, w której była pięćdziesięcioletnia kobieta w zaawansowanej hipotermii, młody mężczyzna i dwuletnia dziewczynka. Ta dziewczynka była w najlepszym stanie, bo dorośli spali bezpośrednio na ziemi, a ona – sucha i dobrze ubrana – leżała na nich. Stan dzieci, na które się natykaliśmy, był pochodną troski, jaką otaczali je starsi ludzie. Gdy trzeba iść przez bagno, torfowisko, to dzieci są niesione w górze, nie mają więc tak przemoczonych ubrań ani poranionych nóg jak ich rodzice czy dziadkowie. Dorośli pilnują, by nie zgubiły butów. Gdy brakuje wody, to dla nich trzyma się ostatnie krople. To samo dotyczy jedzenia.
Mówi Pani o macierzyńskiej i ojcowskiej trosce. Ja jednak częściej spotkam się z opiniami, że narażanie dzieci na tak niebezpieczną podróż świadczy o nieodpowiedzialności. Do świadomości Polaków z trudem przebija się fakt, że nikt z ludzi zamarzających dziś przy granicy, nie spodziewał się takiej sytuacji. Łukaszenka zwabił ich obietnicą łatwego przejścia do Europy.
– Dodatkowo jestem przekonana, że żaden rodzic nie wyruszyłby w niebezpieczną podróż, gdyby nie zmusiły go do tego nie mniej dramatyczne okoliczności. W czasie kryzysu na morzu Śródziemnym ktoś napisał, że nie wsiada się na ponton, jeśli na lądzie jest bezpiecznie. Ludzie, którzy szukają dla swoich rodzin lepszej przyszłości w Europie, pochodzą z miejsc aktualnych konfliktów albo z terenów, gdzie akty agresji nie ustały, choć wojna formalnie się zakończyła. Czasem wygania ich z domów brak dostępu do wody czy brak perspektyw na godną, bezpieczną przyszłość. Nie tylko w PRL-u, ale także po transformacji ustrojowej masowo wyjeżdżaliśmy na Zachód, choć w odróżnieniu od Syrii, Afganistanu, Iraku czy Konga w Polsce nie toczyła się żadna wojna i niczyje życie nie było zagrożone. Wydaje się, że z tym doświadczeniem powinniśmy być jako społeczeństwo bardziej empatyczni.
Jak wobec ludzi przy granicy zachowują się strażnicy graniczni, wojskowi i okoliczni mieszkańcy?
– My mieliśmy bardzo dużo pozytywnych doświadczeń, jeśli chodzi o zachowanie mieszkańców. Przy interwencjach bardzo często byli lokalni mieszkańcy oraz wolontariusze organizacji, świadczących pomoc humanitarną w tamtym rejonie. Opowiadali nam, że dla nich to też bardzo trudna sytuacja. Szczególnie pełna podziwu jestem dla mieszkańców zamkniętej strefy, którzy wobec dramatów rozgrywających się w ich sąsiedztwie, wzięli na siebie odpowiedzialność za przybyszy, do których ani my, ani inne organizacje pomocowe nie mogą dojechać. Mogłabym powiedzieć, że ze strony służb nie spotkały nas żadne negatywne interakcje, gdyby nie ostatnie dyżury. Kilka dni temu wracając z lasu z interwencji zastaliśmy naszą karetkę ze spuszczonym powietrzem we wszystkich kołach. Obok stały trzy osoby w wojskowych mundurach, ale bez żadnych insygniów czy oznaczeń. Nie wiemy, kto to był. Ministerstwo Obrony Narodowej zaprzeczyło, że chodzi o żołnierzy, choć nieznajomi poruszali się samochodem z tablicami rozpoczynającymi się od liter UA, jak wojskowe pojazdy. Poza tym w obawie o bezpieczeństwo musieliśmy o dzień wcześniej skończyć naszą misję, bo ktoś zniszczył nasze prywatne samochody. Tą sprawą zajmuje się lokalna policja. Co do zasady ze strażą i wojskiem nie wchodziliśmy sobie w drogę: my ratowaliśmy ludzi, a służby wykonywały swoje obowiązki.
Czy ci ludzie mają szansę przetrwać zimę w tym miejscu?
– To będzie trudne. Już teraz część naszych pacjentów stanowiły osoby, które transportowaliśmy do szpitala w ciężkim stanie. O niektórych wiemy, że są w procedurze azylowej, zakwaterowani w ośrodkach, bezpieczni. Innych Straż Graniczna wypisała ze szpitala i wywiozła do strefy stanu wyjątkowego, gdzie ślady się urywają. Są tam uwięzieni między jednymi a drugimi pogranicznikami, bez pomocy humanitarnej, bez pomocy medycznej, a jest coraz zimniej. Ratowaliśmy dwójkę pacjentów w głębokiej hipotermii, z kwasicą, w krytycznym stanie. Gdybyśmy nie zostali w porę wezwani lub gdyby nasza pomoc przyszła chwilę później, to oni by tego nie przeżyli. Obawiam się, że wkrótce ludzi w tak krytycznej sytuacji będzie więcej. W tych dniach docierają do nas nowe informacje o kolejnych śmiertelnych ofiarach strefy przygranicznej. Oficjalnych danych brak, ale media donoszą, że przyczyną śmierci jest wychłodzenie.
Czy z Pani perspektywy, można coś zrobić dla tych ludzi tu, kilkaset kilometrów od granicy?
– Wydaje mi się, że szczególną wagę w obecnej sytuacje, mają deklaracje samorządowców, że chcą przyjąć rodziny uchodźcze. Takie sygnały zgłaszali już m.in. burmistrz Michałowa i burmistrz warszawskiej dzielnicy Bielany. Legnica szczyci się mieszanką kultur, dużą diasporą ukraińską oraz szacunkiem dla mniejszości narodowych i etnicznych. Poza tym zwłaszcza wśród starszych pokoleń mieszkańców Dolnego Śląska istotna jest świadomość, że wszyscy skądś tutaj przyjechaliśmy. Myślę, że mamy doświadczenie, które powinno przełożyć się na większą empatię i solidarność wobec uchodźców.
FOT. MATERIAŁY UDOSTĘPNIONE PRZEZ KAJĘ FILACZYŃSKĄ
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS