A A+ A++

Trudno zadowolić wszystkich

W 2011 roku, po zadymach pierwszego naprawdę dużego Marszu Niepodległości organizowanego przez narodowców, ówczesny prezydent RP Bronisław Komorowskie postanowił stworzyć dla niego sensowną przeciwwagę. 11 listopada ulicami Warszawy po raz pierwszy ruszył „spacer” pod hasłem „Razem dla Niepodległości”. Przez trzy kolejne lata tysiące Warszawiaków i przyjezdnych gości wędrowało wraz z Prezydentem RP pomiędzy pomnikami faktycznych twórców i obrońców polskiej niepodległości – Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa, Daszyńskiego, Korfantego, Grota-Roweckiego… Była to jedyna udana próba odzyskania Święta Niepodległości w formie dostosowanej zarówno do czasów pokoju, jak też do wrażliwości nowego polskiego liberalnego mieszczaństwa, które nie lubi radykalizmu i zadym.

Inicjatywa Komorowskiego miała łączyć wszystkich Polaków, choć oczywiście nie znaczy to, że łączyć wszystkich potrafiła. Odrzucała ją zarówno radykalna prawica (bo była właśnie zbyt „cywilna” i zbyt inkluzywna), jak też radykalna lewica. Michał Karnowski z tygodnika „Sieci” do dziś potrafi publicznie kłamać (zrobił to raptem w ostatnią niedzielę w programie „Cztery strony prasy” Polsat News), że Komorowski nie szanował Święta Niepodległości, „sprowadził je do różowych baloników”. W rzeczywistości Komorowski szanował Święto Niepodległości nie mniej, niż szanuje je Michał Karnowski, natomiast płacił za swój szacunek więcej, niż Karnowski jest gotów zapłacić za cokolwiek. Późniejszy prezydent RP jeszcze jako młody człowiek został przez władze PRL aresztowany i skazany właśnie za zorganizowanie obchodów Święta Niepodległości 11 listopada 1979. Skazywał go zresztą wówczas sędzia Andrzej Kryże, później wiceminister sprawiedliwości w rządach PiS z 2006 i 2007 roku. To Kryże – będący Karnowskiego, Kaczyńskiego i Ziobry wzorem patrioty – ukarał wówczas Komorowskiego za „demonstracyjne okazanie lekceważenia dla narodu polskiego”.

Po drugiej strony Adrian Zandberg i inni działacze radykalnej lewicy atakowali Komorowskiego za to, że jego obchody „Razem dla Niepodległości” nie omijają pomnika Romana Dmowskiego, który ich zdaniem był po prostu „faszystą”, co miało oznaczać, że PO i jej prezydent są tolerancyjni dla „polskiego faszyzmu”.

Tak jak myli się Michał Karnowski, mylili się także skrajni polscy lewicowcy. To prawda, że Dmowski miał w swojej biografii momenty bardzo nieprzyjemne. Zaczynał co prawda swoją polityczną karierę jako młody radykalny pozytywista, marzący o modernizacji Polski, odważnie krytykujący patologie polskiej tradycji. Z czasem zaczął się jednak zmieniać. Coraz bardziej pogodzony z „polskim fatum” stawał się antysemitą, a także nie tyle nawet katolikiem, ile politykiem używającym katolicyzmu w sposób instrumentalny. Nie wierząc w Boga, twierdził, że naród powinien używać religii jako cywilizacyjnego uzbrojenia przeciwko narodom sąsiednim, co szczególnie kiepsko brzmiało w kontekście chrześcijaństwa, będącego religią uniwersalną, nieróżnicującą ludzi na narody czy rasy.

Jednak akurat w kontekście Święta Niepodległości przypominanie przez Komorowskiego pozytywnej roli Romana Dmowskiego było jak najbardziej na miejscu. To bardzo dobre kontakty Dmowskiego z zachodnimi politykami negocjującymi Pokój Wersalski, jego inteligentne i skuteczne wysiłki dyplomatyczne, tak samo przyczyniły się do odzyskania przez Polskę niepodległości, jak polityczne i organizacyjne wysiłki Piłsudskiego, Witosa czy Daszyńskiego w kraju.

Dyktatura PiS-owskiej bezideowości

Pierwszą decyzją Andrzeja Dudy po wygranych przez niego wyborach prezydenckich 2015 roku była likwidacja obchodów „Razem dla Niepodległości”. Ten były działacz młodzieżówki Unii Wolności (kiedy logo UW ułatwiało mu społeczny i zawodowy awans w Krakowie), a chwilę później członek PiS (kiedy Ziobro zatrudnił go w przejętym przez tę partię w 2006 roku Ministerstwie Sprawiedliwości), nie zlikwidował inicjatywy Komorowskiego ani dlatego, że jej uczestnicy szli pod pomnik endeka Dmowskiego, ani dlatego, że szli pod pomnik socjalisty Daszyńskiego. To było mu najzupełniej obojętne.

Duda likwidował inicjatywę Komorowskiego po pierwsze po to, aby przypodobać się narodowcom, ugruntowując ich monopol na obchody Święta Niepodległości w stolicy. W obozie PiS-owskiej władzy od lat trwa coraz bardziej cyniczny „wyścig o rękę narodowców” pomiędzy Ziobrą, Kaczyńskim, Morawieckim, Dudą… Dziś Duda już ten wyścig przegrał, jednak w 2015 roku miał jeszcze nadzieję, że będzie miał w nim choćby szansę.

Andrzej Duda zlikwidował inicjatywę Komorowskiego także dlatego, aby oczyścić nowemu obozowi władzy pole dla jakiejś własnej, PiS-owskiej formuły zbiorowego uczczenia Święta Niepodległości. To akurat okazało się niemożliwe. Kaczyński, Morawiecki, Duda czy Ziobro przez sześć lat swoich rządów, dysponując pełnią władzy, pełną kontrolą nad instytucjami państwa i budżetowymi pieniędzmi (których szczodrze używali dla potrzeb własnych partii), nigdy żadnej autorskiej formuły obchodów Święta Niepodległości nie stworzyli ani nawet nie zaproponowali. W ten jednak sposób Kaczyński po raz kolejny potwierdził, że jest instytucjonalnym i organizacyjnym impotentem. Potrafi niszczyć (lub zlecać swoim ludziom niszczenie) inicjatywy i instytucje stworzone przez innych, jednak budować w to miejsce czegoś własnego nie potrafi, a czasem nawet nie ma zamiaru.

Nie tylko narodowcy

Nie jest jednak prawdą, że Święto Niepodległości obchodzone jest w dzisiejszej Polsce wyłącznie na sposób plugawy (czyli przez Bąkiewicza i Rybaka) albo na sposób wąsko i jałowo partyjny (czyli przez Kaczyńskiego i Morawieckiego).

Łódź, Poznań, Gdańsk… wiele „liberalnych” i „centroprawicowych” metropolii i miast ma swoje – sensowne, cywilne, jednoczące Polaków – formuły obchodów Święta Niepodległości, czasem będące zresztą rozwinięciem i lokalną interpretacją dawnej inicjatywy Komorowskiego „Razem dla Niepodległości”. I tak np. Poznaniacy włączają w swoje obchody Święta Niepodległości lokalną dumę z Powstania Wielkopolskiego, jednej z nielicznych polskich insurekcji, która nie była jedynie ofiarą całopalną bezsilnych cywilów i dzieci, ale sensownym aktem politycznym.

Inne miasta także lokalnie rozwijają i interpretują inicjatywę, która najbardziej wyszła Bronisławowi Komorowskiemu. Czyli święto cywilne, radość z odzyskanego państwa, zamiast bojówkarskiego prężenia muskułów w imię paranoi przedstawiającej Polskę albo jako „wciąż okupowaną” (przez UE, Żydów, Niemców, Platformę Obywatelską…), albo „w przededniu nowej okupacji”. Warszawa nie ma takiej zbiorowej alternatywy dla Marszu Niepodległości i to jest, niestety, kamyczek do ogródka Rafała Trzaskowskiego.

Okazja do historycznej edukacji

Święto Niepodległości, w jakimś przyszłym odzyskanym demokratycznym i praworządnym państwie wszystkich obywateli, a nie tylko tych „lepszego sortu”, musi się też stać okazją do edukacji historycznej Polaków. Przypominającej, że wbrew historycznemu kłamstwu krzewionemu dzisiaj konsekwentnie przez Kaczyńskiego, Morawieckiego, Glińskiego czy IPN, odzyskanie niepodległości w 1918 roku i odbudowa demokratycznego państwa w roku 1989 to były dwa największe polityczne sukcesy Polaków na przestrzeni ostatnich 300 lat. Wbrew całej insurekcyjnej tradycji każącej kolejnym pokoleniom młodych Polaków pochylać się wyłącznie nad krwawymi powstaniami, zwykle przegranymi, oba te realne polskie tryumfy to – jak powiedział kiedyś profesor Andrzej Paczkowski – „zwycięstwa wynegocjowane”. Polegały na sensownym wykorzystaniu geopolitycznej koniunktury (w 1918 roku wojenne klęski, a następnie rewolucje unicestwiające wszystkie trzy zaborcze imperia; w 1989 roku przegrana ZSRR w politycznej i ekonomicznej konfrontacji z liberalnym Zachodem) przez zachowujące się wyjątkowo odpowiedzialnie polskie elity polityczne. Za każdym razem były to koalicje polityków spod bardzo różnych znaków. W 1918 roku socjaliści, endecy, ludowcy. A w 1989 roku szeroka polityczna reprezentacja solidarnościowego społeczeństwa negocjująca z tą częścią PRL-owskiej elity władzy, która pogodziła się już z koniecznością ustrojowej zmiany.

Wykorzystanie geopolitycznej koniunktury przez naród, który nie ma militarnego potencjału, by samodzielnie „wybić się na niepodległość” (co przetestowaliśmy w 1830, 1863 i najbardziej tragicznie w 1944 roku), to nie byłby żaden wstyd, dla żadnego innego narodu. Jednak w Polsce „wynegocjowane zwycięstwo” staje się okolicznością wstydliwą, którą trzeba wypierać, zakłamywać, ubierać w halloweenowy kostium insurekcji i martyrologii.

Dziś jesteśmy jednak chyba najdalej od takiego cywilnego, rozumnego i potrzebnego Polsce Święta Niepodległości. W huku odpalanych rac i w mamrotaniu Kaczyńskiego rozpływa się pamięć o faktycznych wydarzeniach 11 listopada 1918 roku.

Czytaj też: Świat_pl. „Kaczyński ma więcej władzy niż niektórzy sekretarze PZPR”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułFatalne powietrze w regionie. GIOŚ wydał ostrzeżenie
Następny artykułJak przeżyć za 118 złotych na miesiąc? Szlachetna Paczka 2021 rusza