Z prezesem Polskiego Związku Piłki Siatkowej, Sebastianem Świderskim rozmawiamy o ważnych decyzjach: zabiegu kręgosłupa, któremu poddał się tuż po objęciu nowej roli, odrzuceniu zaproszenia dla ZAKSY Kędzierzyn-Koźle na Klubowe Mistrzostwa Świata, oddaniu klubu w ręce nowego prezesa i wyborze trenerów dla reprezentacji Polski siatkarek i siatkarzy.
Jakub Balcerski: Zacznę od pytania o zdrowie. Jak czuje się pan po operacji?
Sebastian Świderski, prezes PZPS: Dziękuję, powoli wracam do zdrowia. Aczkolwiek nie jest łatwo. Bóle jeszcze występują, lekarz kazał mi się oszczędzać, ale wróciłem już do pracy, bo nie lubię bezczynności. Bardzo cenię sobie bezpośrednie kontakty z ludźmi.
Czyli można powiedzieć, że się pan nie oszczędza.
– Nie o to chodzi, bo tam, gdzie mogę, staram się oszczędzać, mniej męczyć. Akurat w moim przypadku głównie chodzi o unikanie długich podróży, zwłaszcza siedzenia za kierownicą, a latania samolotami to już w ogóle. Mogę i powinienem za to dużo chodzić, spacerować i bardzo często to robię. Nawet w biurze, gdy z kimś rozmawiam.
Teraz chyba łamie pan zalecenia lekarza, bo rozmawiamy, gdy wraca pan samochodem z Warszawy do Kędzierzyna-Koźla. Choć wydaje mi się, że przy jednoczesnym prowadzeniu ZAKSY i Polskiego Związku Piłki Siatkowej, tego nie da się uniknąć.
– To prawda. Taka jest specyfika pracy w sporcie. W żadnej z dyscyplin nie sposób rywalizować, działać stacjonarnie. Nie da się połączyć zastosowania do zaleceń z tymi niezbędnymi podróżami, bo nadal prowadzę i będę prowadził część swojego życia w Kędzierzynie, teraz jeszcze zawodowego i rodzinnego, a potem rodzinnego. Teraz dzięki uprzejmości dyrektora operacyjnego Janusza Uznańskiego jestem jednak pasażerem.
Co ostatnio bardziej pana obciążało – myślenie o zdrowiu, czy bardziej o tym, ile ma pan do zrobienia w najbliższym czasie?
– Przy łączeniu funkcji w Kędzierzynie i Warszawie tych obowiązków faktycznie zrobiło się sporo, natomiast ostatnio musiałem się zająć przede wszystkim zdrowiem. Mam za sobą kilka nieprzespanych nocy i pewnie gdyby tego snu było więcej, to też zupełnie inaczej bym funkcjonował przez cały dzień. To najbardziej uciążliwe, ale nie ma też co szarżować z ilością środków przeciwbólowych, żeby nie stworzyć sobie kolejnych problemów zdrowotnych.
Decyzja o odrzuceniu zaproszenia dla ZAKSY na Klubowe Mistrzostwa Świata w Betimie też spędzała sen z powiek?
– To był duży problem i trudna decyzja, ale nie tak, że zastanawiałem się nie wiadomo jak długo. Całe nasze środowisko – w tym drużyna i właściciel – było jednomyślne: fajnie byłoby zagrać w tym turnieju, bo dla niektórych okazji do walki o miano najlepszej drużyny na świecie może już nie być, ale wszyscy uznali, że najważniejsze jest zdrowie i zdrowy rozsądek. Wyjazd na ten turniej, mając w perspektywie długi lot do Brazylii, a potem na Ligę Mistrzów do Nowosybirska, to mógłby być koszmar. Kilka przesiadek, ponad dwadzieścia godzin podróży w jedną stronę, w drugą jeszcze dłuższy transfer do Rosji, a wiadomo, że po takim maratonie organizmy sportowców są wyjałowione. Nietrudno o poważne urazy. Trzeba też pamiętać o rozpędzającej się ponownie pandemii koronawirusa, ewentualnych kwarantannach, czy obostrzeniach w trakcie podróży. Mogę przytoczyć przykład naszego zawodnika, który miał zapalenie mięśnia sercowego. Trzeba brać pod uwagę także bezpieczeństwo i dlatego decyzja taka zapadła. Nikt nie miał z nią problemu.
A sprawa tego gracza z problemami z sercem jest już zakończona?
– Tak, miał je dwa lata temu, jeszcze przed rozpoczęciem pandemii. Ale to nie zwalnia nas z zachowania rozsądku i wyciągania wniosków z doświadczeń. Obecna zaraza sieje spustoszenie w organizmie, a nie znamy jeszcze pełnych konsekwencji COVID-u. Musimy to brać pod uwagę. Szkoda, że międzynarodowa i europejska federacja przy ustalaniu kalendarza nie myślą o takich przypadkach.
Od jak dawna wiedział pan, że trudno będzie pogodzić mistrzostwa świata z grą w lidze i Ligą Mistrzów? Grudniowa data była znana już od jakiegoś czasu, zresztą ta impreza zawsze jest organizowana w takim nieprzyjaznym terminie.
– Data mniej więcej była znana, choć nikt nie precyzował, że to będzie dokładnie 7-11 grudnia. Mnie bardziej chodzi tutaj o miejsce rozgrywania turnieju. O Betimie w Brazylii poinformowano późno, choć z tego, co wiem, było kilka możliwości. Nawet taka, w której to ZAKSA byłaby gospodarzem KMŚ. Tyle tylko, że z nami nikt takiego rozwiązania nie ustalał. Potem pojawiła się informacja o Modenie we Włoszech. I gdyby tam trafiły mistrzostwa, to dzisiaj byśmy nie rozmawiali o rezygnacji, a o przygotowaniach do turnieju.
Lot do Brazylii na chwilę przed tym, gdy gramy w Lidze Mistrzów na drugim końcu Rosji i to w meczu, który na początku był wyznaczony na 15 grudnia, a potem zmieniono go na dzień wcześniej, to za duże ryzyko. Nie było za to żadnej propozycji zmiany gospodarza meczu w Lidze Mistrzów, choć to przecież mogłoby pomóc.
CEV wiedział, że mecze KMŚ i Ligi Mistrzów są blisko siebie, ale współpraca central międzynarodowej i europejskiej to temat na długą opowieść. To nagłe pojawienie się Betimu wszystko zmieniło i stało się największym problemiem. Skład turnieju też jest specyficzny, są tam dwie drużyny brazylijskie, jedna argentyńska. To też było dla nas zaskoczeniem. Dostaliśmy tylko trzy dni na podjęcie decyzji, czy wybieramy się do Brazylii. I trzeci dzień był świętem, to był 1 listopada. Wtedy praktycznie nikt nie pracuje, więc nawet logistycznie trudno byłoby o rezerwacje lotów i dogranie szczegółów logistycznych. Kiedy usłyszeliśmy też kwotę za wyczarterowanie samolotu, to się przeżegnaliśmy. Do końca walczyliśmy, żeby znaleźć lepsze połączenia, ale się nie dało. Więc tak naprawdę decyzję podjęliśmy głównie ze względu na miejsce, a nie datę rozgrywania mistrzostw.
Dlaczego KMŚ to zawsze turniej organizowany sztucznie i właśnie w ten sposób: w słabym terminie dla klubów, w często dziwnym składzie i przy braku porozumienia pomiędzy federacjami FIVB i CEV, co wydaje się kluczowe przy imprezie w środku sezonu? Boli pana, że trochę uniemożliwiono wam osiągnięcie sporego sukcesu i to jako zwycięzcy Ligi Mistrzów?
– Nawet już się nie dziwię. Nie dostrzegam żadnej współpracy pomiędzy federacją europejską i międzynarodową. Od zawsze ustala się kiepski termin mistrzostw. Nawet patrząc na inne rozgrywki zwycięzca Ligi Mistrzów nie jest rozstawiony do kolejnego sezonu rozgrywek, tylko umieszczony przez CEV w drugim koszyku. To niewytłumaczalne. Jednak proszę pytać federacje, które są za to odpowiedzialne. To one mogłyby się na ten temat wypowiedzieć.
Panu mogę jednak zadać pytanie, które, jak ostatnio dostrzegłem, nurtuje wielu kibiców: czy przez dzielenie obowiązków między ZAKSĘ i PZPS nie zaczyna panu brakować czasu?
– Zapewniam, że wykonuję swoją pracę i w związku, i w klubie jak najbardziej solidnie. Naturalnie wielkie wsparcie otrzymuję od współpracowników – zarówno w Warszawie, jak i Kędzierzynie, za co serdecznie im dziękuję. Będę łączył obowiązki jeszcze przez chwilę. Odpowiedzialność wymaga, bym przekazał następcy klub w jak najlepszej kondycji sportowej, finansowej i formalnej. To nie jest proces, który można przeprowadzić w jeden dzień. Nie można zmarnować wieloletniego dorobku, wysiłku wielu, wielu fantastycznych ludzi związanych z kędzierzyńską siatkówką. ZAKSA to za dobry klub, to międzynarodowa marka, której nie wolno roztrwonić wskutek pośpiechu.
Stawia sobie pan datę, kiedy chciałby to wszystko domknąć?
– W przypadku ZAKSY procedura wyłaniania prezesa klubu jest nieco bardziej złożona. Właściciele muszą ogłosić konkurs na to stanowisko zgodnie z ustawami o spółkach skarbu państwa. Tutaj należy zrozumieć właścicieli. Trzeba wyłonić kandydatów, którzy są gotowi wziąć odpowiedzialność za klub ze wspaniałą tradycją, ale przede wszystkim z wielkimi ambicjami. Wbrew pozorom nie każdy jest gotów podjąć takie wyzwanie. Moja kadencja kończy się za chwilę, 15 listopada i potem przechodzi w tzw. mandat. Nie chcę zostawić klubu na lodzie, bez “głowy”. Czuję się zobowiązany wobec właścicieli i środowiska, by pomóc w sprawnym przekazaniu zarządzania klubem nowemu prezesowi. Zależy mi na tym.
Padło słowo “konkurs”. W pana przypadku ono pojawia się ostatnio bardzo często, ale chodzi o konkursy, które pan przeprowadza. Te na trenerów siatkarzy i siatkarek. Po co one panu? Tylko po to, żeby nie było takich opinii jak ta Andrei Gardiniego: że nie miał gdzie wysłać CV i nie wiedział, jakich potrzeba dokumentów? Długo się pan przecież przed tym wzbraniał.
– To dla mnie kwestie formalne. Kandydaci zgłaszali się sami, czy czasem przez menedżera do mnie czy związku. Tak było, jest i pewnie będzie, doświadczyłem tego w swojej karierze prezesa. Nawet w PZPS-ie. Pewien menedżer sam przekazał mi cztery nazwiska, mówiąc “ten, ten, ten i ten trener jest zainteresowany objęciem polskiej reprezentacji”. W taki sposób stworzył się konkurs, automatycznie. A to, że ogłosiliśmy zbieranie zgłoszeń na jedną i drugą kadrę faktycznie było tego uporządkowaniem, czymś stricte formalnym. To dopiero wczesny etap. Potem wybierzemy dwóch-trzech najlepszych według nas kandydatów i zaczniemy z nimi konkretne, merytoryczne rozmowy. To będzie kolejny etap.
Mówił pan w jednej z rozmów, że do tych kandydatur zajrzy dopiero 20 listopada, kiedy zakończy się zbieranie zgłoszeń od trenerów. Nic się nie zmieniło?
– To prawda. Przyznaję się, że nie zaglądam do tych kont, choć mam już hasła. Czekają na odpowiedni moment, żeby zostały użyte.
Rozpatruje pan tylko kandydatury z konkursu? Czy może jest miejsce na to, żeby rozmawiał pan i negocjował z tymi, których w zgłoszeniach nie będzie?
– Nie zastanawiałem się nad tym, bo jeżeli ktoś chce być trenerem reprezentacji, to raczej się zgłasza, a jeżeli nie, to znaczy, że nie jest zainteresowany, daje jasny sygnał. To byłoby dziwne z mojej strony, że wybieram osobę spoza konkursu. Natomiast: czy mogłoby do tego dojść? Musiałbym zobaczyć obie listy. Wtedy postanowię z zarządem, w którym kierunku idziemy i z kim rozmawiamy. Raczej będziemy się skupiać na kandydaturach konkursowych, a nie poszukiwaniu kandydatów na własną rękę. Nie wykluczamy, że jeśli nie będziemy zadowoleni z osób, które przesłały swoje kandydatury, to wówczas w gronie zarządu przedyskutujemy inną formułę.
Wspominał pan wielokrotnie o Nikoli Grbiciu jako o swoim faworycie. On jeszcze nie wysłał swojego zgłoszenia, co potwierdzał i trener i jego otoczenie. Martwi to pana także w kontekście sytuacji, gdyby się nie zgłosił, skoro widział go pan w tej roli?
– Rozmawiałem z Waldemarem Wspaniałym o takiej sytuacji sprzed kilkunastu lat, gdy faktycznie wybór trenera był utrudniony przez niewielką liczbę ofert , ale na razie w naszym przypadku nie ma co się zamartwiać. Zazwyczaj ostatnie dni trwania konkursów “zwiększają frekwencję”. Nie ma sensu teraz analizować złożonych aplikacji, bo za kilka dni trzeba byłoby tę pracę wykonać ponownie.
Jego sytuacja nie wygląda zbyt pozytywnie, odkąd prezes Perugii wskazał, że nie jest przekonany, żeby Grbić łączył role. Rozmawiał z nim pan po tych słowach?
– Na ten temat bezpośrednio z Nikolą nie rozmawiałem, ale jestem w kontakcie z jego otoczeniem, ludźmi także w klubie, którzy współpracują z nim. To trudna sytuacja, ale tu potrzebny jest czas. Wiem, że ma dojść do kolejnych rozmów pomiędzy trenerem i prezesem.
O kandydaturze Grbicia mówiło się tak: Nikola chce, prezes Świderski chce, prezes Sirci nie chce. Wygląda na to, że do tego wszystkiego potrzeba zatem albo jego zgody, albo drastycznej zmiany sytuacji Grbicia.
– Odwrócę to pytanie i sytuację. Nie tak dawno było tak: Nikola chciał, prezes Sirci chciał, ale Świderski nie chciał. Wtedy Nikola odchodził z ZAKSY. I to ja zostałem sam, a wedle tej teorii teraz sam zostaje Gino Sirci. To co, teraz czas na przepychanki, kto jest silniejszy, prawda? Ha, ha. A już na poważnie: w tym wszystkim najważniejszy jest człowiek. Wychodzę z założenia, że gdybym wówczas zatrzymał Nikolę, to zrobiłbym mu w pewnym sensie krzywdę i zadziałał wbrew jego potrzebom i decyzjom wynikającym z sytuacji prywatnej, rodzinnej. Zostawiam sprawę do wyjaśnienia prezesowi Perugii i trenerowi Grbiciowi. Żeby znaleźli kompromis, który będzie zadowalał wszystkie strony.
Co pana najbardziej przekonuje po tych latach pracy Serba w Kędzierzynie poza listą jego sukcesów?
– Każdy trener, który pracował w ZAKSIE zostawiał coś po sobie. Nie tylko Nikola, choć on miał największe sukcesy i to nie tylko tu, a w całej polskiej siatkówce klubowej. To już jest jego znak firmowy, ale największym pod względem pracy w reprezentacji jest zaufanie zawodników. Zwłaszcza tych, którzy wtedy i teraz grają w klubie, a mają stanowić o sile kadry w bliskiej i dalszej przyszłości.
Jak przekonać do Grbicia? Trzeba zobaczyć każdy zwycięski mecz w Lidze Mistrzów, ale też wiele z PlusLigi, kiedy Nikola potrafił zebrać wokół siebie zawodników, przeanalizować, w jaki sposób z nimi rozmawiał, jak ich traktował i przede wszystkim jak oni traktowali Nikolę i to, co mówił. To jest bardzo ważne. Mowa ciała, zachowania na ławce pokazują bardzo wiele. Są trenerzy, którzy mówią do zawodników na czasach, ale to do nich nie trafia. Oni w zasadzie z nimi nie rozmawiają, nie przekazują żadnej informacji. Zawodnik tego nie słucha i nie przyswaja. Nie wie, o czym mówi trener. To zawsze pokazuje, jakie są relacje wewnątrz zespołu i jak jest ten budowany. Nie da się bez tego funkcjonować w kontekście przygotowywania drużyny do gry i ciężkiej pracy na treningach.
Zawsze pan podkreśla przy temacie kadry męskiej, że nie wolno zapominać o siatkarkach, więc szybko do nich przejdę. Pan nie otwiera maila ze zgłoszeniami trenerów. A Ola Jagieło, która kieruje zespołem żeńskiej reprezentacji?
– Zespół Oli ma już przygotowane i wersje mailowe, i papierowe wielu zgłoszeń. Wszystko jest, nie chcę mówić, że dopięte, ale poukładane. Na ostatnim zarządzie Ola przyniosła dosyć grubą teczkę z kandydaturami. Propozycje spływały chyba dużo wcześniej i wszystko zadziało się szybciej niż w przypadku męskiej kadry. Liczba kandydatów cieszy, ale też dłuższa i cięższa będzie praca zespołu wyłaniającego nowego selekcjonera.
Pan ma swojego faworyta Nikolę Grbicia. Ola Jagieło chyba tak jasno nie wskazuje swojego, ale ma własne preferencje?
– Rozmawialiśmy o tym i ma swoich faworytów, ale nie każdy z trenerów wyraził zgodę na to, żeby ogłoszono jego nazwisko przed wyborem i wynikami selekcji. Niemalże wszyscy ci trenerzy pracują teraz w swoich klubach i nie chcą ujawniać, że zgłosili się do konkursu. Casus Nikoli Grbicia i zamieszania, jakie wokół powstało wokół niego, pokazuje, że inni też musieliby porozmawiać o tym ze swoimi klubami i być może z nich zrezygnować. Nie chcemy też wskazywać ludzi, którzy zgłosili się “nieoficjalnie” – wysłali dokumenty, ale nikomu o tym nie mówią. Nie znam nawet wszystkich, którzy wyrazili na to zgodę.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS