A A+ A++

Pan się z nim zgadza? Jest pan Brytyjczykiem – dwór jest dla pana ważny?

– Dwór to instytucja, która istnieje od setek lat. Postrzegam monarchię jako mieszankę demokracji ze starożytną historią. Uważam, że to wspaniałe, że królowa, która jest głową państwa, nie ma władzy wykonawczej. Parlament, który jest samo-stanowiący, musi informować królową o tym, co się dzieje. Premier rządu ma obowiązek zawiadamiać ją raz w tygodniu o nowych działaniach członków parlamentu. I to pomimo to, że królowa tak naprawdę nie może mieć na ten temat żadnego zdania ani powiedzieć: „Zróbcie to i tamto”.

Kiedy królowa idzie do parlamentu na cotygodniowe spotkanie, to anonsuje ją mężczyzna, który nazywany jest Black Rod. Jest ubrany na czarno i wyposażony w długi pręt, którym puka do drzwi na znak, że królowa życzy sobie wejść do parlamentu.

Brzmi jak scena z teatru, a nie z życia politycznego.

– Tak, ale to taka tradycja. Królowa wchodzi, siada na krześle w Izbie Gmin i wygłasza przemówienie napisane dla niej wcześniej przez rząd. Ma ze sobą swoją koronę i torebkę. W tej koronie jest rubin, który był też w koronie Henryka V podczas bitwy pod Azincourt. Myślę, że to mówi nam wszystko na ten temat: to jest tysiąc lat tradycji połączonej z demokracją. Wielka Brytania ma długą historię demokracji, która w naszym kraju jest dość złożona. Niby wciąż jesteśmy monarchią, ale z politycznego punktu widzenia chyba nikt nie jest pewny, co to oznacza. Pewne są natomiast niektóre stałe porządki: w rządzie pojawiają się reprezentanci lewej i prawej strony politycznej barykady, a królowa jest wśród nich niezmienna. W czasie pandemii politycy mówili jedno, później prasa ich za te słowa rozliczała, toczyły się wielkie społeczne spory i kłótnie. Ale jak tylko królowa pojawiła się w telewizji i wygłosiła swoją przemowę, to wszyscy ją zaakceptowali.

Dlaczego tak było?

– Bo była neutralna i uspakajająca. Jej słowa trafiły więc do ludzi bez względu na to, na jaką opcję polityczną głosowali. Uważam, że we współczesnym świecie ktoś neutralny politycznie na tak wysokim stanowisku to rzecz całkiem osobliwa i naprawdę ciekawa. Trzeba pamiętać, że rodzina królewska jest zarówno filią ministerstwa spraw wewnętrznych, jak i ministerstwa spraw zagranicznych. Pełni rolę promocyjną na zewnątrz Wielkiej Brytanii. Reprezentuje taką neutralną, niepolityczną władzę, którą nie do końca da się zdefiniować.

,,Spencer"


,,Spencer”

Fot.: Neon / BACKGRID / Backgrid UK / Forum

Mówi pan o tradycji, którą podtrzymywano przez setki lat, a która dzisiaj wydaje się ulegać erozji. Młodzi reprezentanci dworu chyba mają jej dość…

– W dzisiejszym świecie z królewskiego życia robi się telenowelę, głównie za sprawą mediów społecznościowych i kolorowej prasy. Cóż, nie można tego uniknąć. Mnie pikantne plotki zupełnie nie interesują, ale dostrzegam, że rodzina królewska się rozdziela i zaczyna reprezentować w większej mierze nowoczesny świat, który napędzany jest właśnie przez media społecznościowe. Mówi się też, że czas rodziny królewskiej dobiega powoli końca, ale nie przywiązywałbym się za bardzo do tych słów. Sam uważam monarchię za intrygującą. Szczególnie pod postacią anachronicznej tradycji, która współgra z dość zdrowo działającą demokracją.

Dziwi się pan młodym, że mają dość skostniałej etykiety? Przecież w „Spencer” też pokazujecie, jak bardzo wyniszczała ona Dianę już 30 lat temu.

– Jest w tym pewna prawda. Królowa nigdy nie narzeka, nie mówi za wiele o sobie, ani o tym, co czuje. Spędziła całe swoje życie, pełniąc rolę królowej i tyle. Nie wiemy w zasadzie nic o jej prywatnym życiu. Oddaje się swoim obowiązkom, co jest z pewnością staromodne. Ale na litość boską, królowa jest głową kościoła w Anglii! A to przecież ją zobowiązuje! Dlatego mój bohater w „Spencer” rozumie, że sprawne działanie monarchii jest ważniejsze od osobistych namiętności. Albo inaczej: on rozumie, że tożsamość narodowa jest ważniejsza od tej osobistej.

Pan się z nim zgadza?

– Cóż, mam oczy wciąż otwarte – lubię poznawać racje różnych stron. Wywodzę się z robotniczej rodziny. Od jedenastego roku życia mieszkałem w proletariackim miasteczku. Rozumiem obie strony, bo wiem, jak to jest pochodzić ze zwykłego miejsca, ale też zasmakowałem życia w Hollywood – w tym sensie jestem uprzywilejowany. Miałem szczęście, że poszedłem do szkoły teatralnej w okresie, gdy można było dostać dobre stypendium, co pozwoliło mi się wyrwać z mojej prowincji. Wielka Brytania się od tamtego czasu zmieniła. Niektórzy potrafią to zaakceptować, a niektórzy nie. Mnie też z wieloma rzeczami trudno jest się pogodzić – choćby z tym, jak bardzo naszą codziennością zaczęły rządzić media społecznościowe. Przywiązanie do nich to moim zdaniem prosta droga do piekła. Oddając się im, doprowadzimy świat do jakiejś katastrofy.

Dlaczego pan tak twierdzi?

– Czy wie pan, że wskaźnik zabójstw na świecie w ostatnich 200 latach spadł o 90 procent? Potworności na świecie jest o wiele mniej, niż nam się zdaje. 99 procent rasy ludzkiej chce po prostu żyć swoim życiem. A przez media społecznościowe atakujące nas kolejnymi negatywnymi doniesieniami jesteśmy zachęcani, by zakładać, że sprawy mają się fatalnie. Oczywiście, dzieje się wiele okropnych rzeczy, ale rzeczywistość jest dla mnie zupełnie inna, niż mówią nam social media. Myślę, że pandemia pokazała nam, jak jest naprawdę, bo większość społeczeństw chciała pomagać innym. Oferowano pomoc sąsiadom w zakupach, szyto maseczki… To była o wiele częstsza postawa, niż właśnie ta negatywna w stylu „walić innych i ich potrzeby”. Oczywiście nie można żyć z pełnym przekonaniem, że wszystko jest w życiu kolorowe, ale myślę, że dziś jest znacznie lepiej, niż było, kiedy ja byłem młody.

Timothy Spall, Londyn, 2021 r.


Timothy Spall, Londyn, 2021 r.

Fot.: Tom Pilston / Panos Pictures / Forum

To, co się przez ten czas na pewno nie zmieniło, to fakt, że od 40 lat tworzy pan związek małżeński z tą samą partnerką. Jak pan to robi?

– Bycie długi czas w małżeństwie daje możliwość jego lepszego zrozumienia. Ale nie uważam, żeby to było konieczne, żeby wiarygodnie odgrywać małżeństwa z długim stażem. Znam wielu aktorów, którzy nie są po ślubie i pewnie nigdy nie będą, a są wspaniałymi aktorami, którzy wciąż grają małżonków na ekranie. Dobry scenariusz to dobry scenariusz, a ciekawy bohater to ciekawy bohater. Myślę, że kluczem do relacji jest pogodzenie się ze swoją przeszłością, bo przecież i tak nie możemy jej zmienić. Jest takie stare powiedzenie: „Boże, daj mi siłę, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. I daj mi siłę, bym zmieniał to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego”. To genialny cytat, wydaje mi się, że autor jest nieznany.

Pan ma łatwość w godzeniu się z przeszłością? Nie żałuje pan ról, które ugruntowały pański wizerunek? Peter Pettigrew, pańska postać z „Harry’ego Pottera” przylgnęła do pana na dwie dekady…

– Dla mnie to była po prostu bardzo ciekawa praca, którą mogłem wykonać. Uważam, że to fantastyczne, że ludzie tak bardzo lubią tę serię. Jestem też zdania, że wszystko, co sprawia, że dzieci czytają i sięgają po książkę, jest czymś wspaniałym. Jestem dumny, że dzięki naszym adaptacjom zainteresowaliśmy ludzi literaturą i słowami.

Czytał pan „Harrego Pottera” swoim dzieciom?

– Nie, bo to one odkryły tę sagę znacznie wcześniej niż ja. I to one powiedziały mi, że muszę koniecznie przyjąć propozycję zagrania w adaptacji. Na serię natknęła się moja najmłodsza córka, która przeczytała książkę jako pierwsza, bo reszta moich dzieci była już wtedy dorosła. Kiedy powiedziałem jej o roli, to stwierdziła, że mam to wziąć. Mój brat, który wtedy był po pięćdziesiątce zapytał: „Kogo chcą żebyś zagrał?”, i gdy się dowiedział, to też był za.

Ale to właśnie moja córka była moją artystyczną doradczynią w sprawie „Harrego Pottera”. To jej zawdzięczam, że miałem okazję zagrać ze świetnymi aktorami. Gary Oldman, Alan Rickman i David Thewlis to nie tylko trójka wspaniałych zawodowców, ale też trio moich ulubieńców! Do tego Alfonso Cuaron był reżyserem. Jak mógłbym odrzucić taką propozycję? Wcześniej odrzuciłem pewną rolę związaną z filmem o Spice Girls i moi bliscy do dzisiaj mi tego nie wybaczyli, więc na propozycję grania w „Harrym Potterze” musiałem się zgodzić. I nie żałuję! A że moja postać jest przez większość czasu szczurem? Lubię myśleć, że w pewnym sensie mój bohater był w stanie się odkupić i oprzytomnieć. Bo miał on w sobie wiele słabości.

Woli pan negatywne postacie?

– Są one po prostu dla mnie o wiele bardziej zajmujące. Robienie filmów to opowiadanie historii, a my, ludzie mamy obsesję na ich punkcie. One sprawiają, że czujemy się ludzcy. Jest taki film „M – Morderca” Fritza Langa, w którym Peter Lorre gra tytułowego mordercę. W finale jest mocna scena, w której jest on już kompletnie osaczony i przestraszony. To spojrzenie na twarzy Lorre pokazuje jego słabość i rozpacz wywołane strachem i byciem zaszczutym. Jego zachowanie diametralnie się zmienia. Moja postać z „Harry’ego Pottera” była czarodziejem, sługą Czarnego Pana. Ale zanim nim się stała, była tylko małym szczurem, który zawsze widziany był jako tchórz. Mnie właśnie o wiele bardziej interesuje wnętrze ludzi, którzy nie są typowymi bohaterami opowieści. 99,9 procent rasy ludzkiej nie jest heroiczna. Jeśli wcielasz się w postać, która jest słaba, dziwaczna, nieatrakcyjna i nieprzyjemna, to w sumie wcielasz się w reprezentanta znakomitej większości ludzkości. Grasz ludzi takich, jakimi w rzeczywistości są, a nie takich, jakimi chcielibyśmy, żeby byli.

Czytaj też: Sensacyjność, narkotyki, broń, bijatyki. To właśnie lubię w „Furiozie”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„Sprzątaczka”. Ten serial idealnie pokazuje, jak to jest być biedną w Ameryce
Następny artykułNieporęt: Jest pozwolenie na budowę tężni solankowej w Porcie Pilawa