Chciałbym przenieść się 60 lat w przeszłość (artykuł pisano w 1982r. – przypis Admin_Olecko.info), do czerwca 1921 roku. W tym czasie nastąpiła nasza wielka przeprowadzka (miałem wówczas 6 lat) z Puszczy Rominckiej do Sedrank. Tam też mój ojciec, który był urzędnikiem leśnym, przejął jako swój rewir pruskie leśnictwo.
Wracając do przeprowadzki, muszę stwierdzić, że była ona wielkim przeżyciem i jako taka wyryła mi się w pamięci. Ze względu na jej przebieg, spektakl ten mógłbym porównać do przegrupowania małej jednostki wojskowej. Zebraliśmy całe nasze mienie z 50 morgowego gospodarstwa. Dobytek nasz składał się z: 2 koni, 6 krów, 8 świń, kilku cieląt, owiec, kur, gęsi, kaczek, gołębi, psów, a do tego wielu sprzętów rolniczych, wozu, sań, młocarni, czyszczarek oraz różnorakich przedmiotów. Transport miał się odbyć koleją, nic więc dziwnego, że do tego potrzebnych było kilku wagonów towarowych.
Przybycie ładunku na dworzec do Olecka wypadło w deszczowy dzień. Najpierw wyładowano konie i furmankę. Mniejsze zwierzęta domowe, jak również ważniejsze naczynia upakowano na wóz i wszyscy ruszyliśmy z tym do sedraneckiej leśniczówki. Nam dzieciom przypadła w pewnym stopniu rola kwatermistrzów.
Po przybyciu na miejsce natychmiast zostały poczynione przygotowania do rozmieszczenia głównej części napływającego dobra. Sporządzono stajnie dla bydła, gdzie też nałożono do żłobów pierwsze racje paszowe, aby zwierzęta mogły się szybciej przyzwyczaić do nowego otoczenia. Ponieważ nie było zbyt dużo miejsca, umieściliśmy owce i na razie zbędne przedmioty w sąsiedniej zagrodzie w Pieńkach (Stobbenort) u pana Kihna.
Na potrzeby pierwszego noclegu została położona w dwóch pokojach podściółka ze słomy. Ulokowanie się na niej było dla mnie i mojego brata Siegfrieda wymarzoną sprawą, ponieważ wreszcie choć raz mogliśmy bezkarnie przespać się z psami i kotami pod jedną kołdrą. Zresztą, sam już nie wiem, czy w ogóle spaliśmy tamtej nocy.
Następnego dnia przywieziono z dworca meble oraz inne sprzęty. Podczas gdy rodzice sprzątali z niemałym nakładem sił dom i zagrodę, ja z bratem spenetrowałem ogród, w którym były wspaniałe wiśnie. Również przebadaliśmy pod względem możliwości zabawy bliższą okolicę, w tym znajdujący się po drugiej stronie niewielki staw.
Mój o cztery lata starszy brat został wkrótce wcielony do szóstej klasy szkoły średniej, ja, ponieważ urodziłem się w czerwcu, mogłem jeszcze do kwietnia przyszłego roku w pełni używać wolności.
Do szkoły powszechnej oraz do gimnazjum uczęszczałem w Olecku, dokąd w zimie dojeżdżaliśmy kolejką wąskotorową, na którą mówiono w kręgach szkolnych prosto aczkolwiek serdecznie „kulej”. Do Olecka wyruszaliśmy z przystanku w Pieńkach lub w Dworku Mazurskim, zaś kiedy nie było śniegu dojeżdżaliśmy rowerami. Jeśli zdarzały się bardzo srogie zimy, jak na przykład na przełomie 1928 i 1929 roku, wówczas byłem oddawany na pensję do znajomych w Olecku. Dużą radość sprawiła nam „kulej”, gdy pewnego razu stanęła, w głębokim śniegu, w szczerym polu gdzieś na trasie przy Dąbrowskich, Lenartach czy też innej miejscowości. My zaś mając w pogardzie, szlachetną zresztą sentencję „non scolae sed vitae discimus” – uczymy się nie dla szkoły lecz dla życia – powzięliśmy natychmiast powrót piechotą do domu, chociaż nasi rodzice nie do końca podzielali radość wypływającą z decyzji swoich latorośli. Aby wykluczyć w przyszłości powtórzenie tego rodzaju sytuacji, byliśmy zaraz, przy niepewnych warunkach komunikacyjnych, dostawiani saniami pod samą szkołę.
W zimie, gdy zamarzało oleckie jezioro, szliśmy często ze szkoły po lodzie do Dworku Mazurskiego lub dalej przez las do domu. Życzliwi chłopi, pamiętam jeszcze ich nazwiska: Nowosadko, Drewello, Skowronnek, Nicolovius, Schafer, którzy skracając sobie drogę saniami przez lód do Szczecinek, Borawskich, Dąbrowskich, Przytułówczy Raczek Małych podwozili nas często do domu.
Ten kto uczęszczał do szkoły spoza terenu miasta, cieszył się wątpliwym statusem ucznia dojeżdżającego. W oczach woźnych, personelu kolejowego i niektórych podróżnych uchodziliśmy ryczałtowo, jak leci za awanturników. Na szczęście dla nas, że w tamtych czasach nie istniały jeszcze partyzantki miejskie, gdyż nasz szanowny dyrektor Dr. W. (zwany Jambusem) zaliczyłby nasz pewnością w te kryminogenne kręgi.
Chciałbym jeszcze dołączyć kilka słów na temat ówczesnego spędzania wolnego czasu. Nasza ukochana Ojczyzna oferowała jedną możliwość, którąmało co mogłoby przebić. Uprawialiśmy mianowicie sporty różnego rodzaju: lekkoatletykę, piłkę nożną, pływanie, jak również kajakarstwo i żeglarstwo. Ponadto jeździliśmy na łyżwach oraz nartach, graliśmy w hokeja, jeździliśmy konno, polowaliśmy i wędkowaliśmy. Pod tym względem było to istne Eldorado, prawdziwy raj. Tutaj młodzież mogła używać na całego.
Rusałeczka
Było to w roku 1944, kiedy to musieliśmy opuścić naszą leśniczówkę w Sedrankach. Dla mnie wyrosłej w lesie, było szczególnie ciężko, rozstać się ze swoimi zwierzętami. Przede wszystkim z moimi jamnikami, które wykarmiłam butelką i do których szczególnie byłam przywiązana. Najstarsza suczka Rusałka była moim oczkiem w głowie.
Żołnierze, którzy zajęli naszą leśniczówkę, obiecali na nią szczególnie uważać. Zwierzę wyczuło po naszym zaaferowaniu i podenerwowaniu, że coś ma się wydarzyć, nie ruszało się więc ze swojego miejsca lecz obserwowało smutnie całe zajście. Ja, zaś aby sobie nie czynić pożegnania jeszcze bardziej nieznośnego, nie spojrzałam więcej do tyłu.
Razem z kolumną wyszliśmy naprzeciw nieznanej przyszłości. Nasze pierwsze schronienie było oddalone o 40 km od domu. Po trzech miesiącach mogliśmy jeszcze raz powrócić, aby wziąć kilka rzeczy. Tego dnia nigdy nie zapomnę! Kiedy minęłam werandę i przeszłam przez korytarz do kuchni ujrzałam ukochaną Rusałeczkę leżącą w swoim kącie. Miała głowę ułożoną na łapach
i nie dostrzegała niczego co się wokół niej działo. W tym momencie musiałam się opanować aby nie wybuchnąć płaczem. Tylko po cichu zawołałam ja po imieniu. Wtedy podniosła głowę i próbowała się podnieść, chcąc wybiec mi naprzeciw. Ale mimo wysiłków opadała wciąż na ziemię, była jak sparaliżowana. Wydawała z siebie żałosne dźwięki a z oczu płynęły jej łzy. Teraz już nic nie mogło mnie powstrzymać! Podbiegłam do niej i chwyciłam w objęcia. Ona zaś bez przerwy lizała moje ręce, aż w końcu i mi pociekły łzy. Cały dzień zajmowałam się moim psem.
A później nastąpiło rozstanie, tym razem na zawsze.
Christem Wischmeyer, z domu Geldermann, Osnanbriick
Na podstawie: „Treuburger Heimatbrief” nr 3/1982
Tłumaczenie: Koło Miłośników Ziemi Oleckiej przy Stowarzyszeniu “Przypisani Północy” w Olecku
Fotografie: „Treuburger Heimatbrief”, J. Kunicki
Mapa: Topographische Karte Kreises Treuburg, “Google Earth”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS