– Dlaczego pomagam? Bo nadal jestem człowiekiem – mówi Robert.
– Bo jak zimą będę chodzić po lesie, to nie chcę się potykać o trupy – dodaje Iga.
– Bo nikt inny tego nie robi – dorzuca Paweł. – Jesteśmy tutaj sami. Mogą Polacy robić zrzutki, zasypywać nas ubraniami i kaloszami dla uchodźców, ale ktoś musi to jeszcze tym ludziom zanieść, pomóc założyć. A nas jest garstka – tłumaczy.
Nazwisk nie chcą podawać, lepiej, żeby sąsiedzi nie wiedzieli, co robią. Mieszkają w strefie stanu wyjątkowego na Podlasiu i codziennie wychodzą na akcje. Akcji jest tak dużo, że nie wiadomo, kiedy dzień się zaczyna i kiedy kończy, cały czas coś się dzieje. Ostatnio skończyli o trzeciej nad ranem, a od dziewiątej znowu trzeba było być w lesie.
Ktoś umrze
Zaczyna się od pinezki na mapie Google. To sygnał od ludzi, którzy przekroczyli nielegalnie polsko-białoruską granicę i potrzebują pomocy. A potem jest wyścig z czasem, żeby dotrzeć do nich, zanim przyjedzie Straż Graniczna i ich zgarnie. Żeby chociaż nakarmić, dać ciepłe skarpety.
Ostatnio to była cała rodzina. – Dwóch naszych poszło do nich z noszami. Ta rodzina się rozdzieliła: ojciec z córką poszedł dalej, a pozostała trójka nie mogła. Podnosili się i upadali, nie mieli sił. Matka z synem i malutką córką. Siedzieli na bagnach, pół kilometra od najbliższej drogi. Wiedzieliśmy, że sami nie damy rady ich wyciągnąć. Jeden z nimi został, owinął ich kocem, próbował rozmawiać, a drugi poszedł prosić o pomoc Straż Graniczną. Ale w miejscu, gdzie powinni być pogranicznicy, nikogo nie było – opowiada Paweł. – W tym czasie my dotarliśmy do tej kobiety z dziećmi. Żeby wyciągnąć ją z bagna i przenieść na noszach, potrzeba było sześciu chłopa. A my mieliśmy dwie pary noszy i trójkę ludzi. Dzwoniliśmy na straż, ale powiedzieli, żebyśmy wynieśli ich na drogę, to wtedy dojadą i ich zabiorą. A czas płynął.
Czytaj również: Co się dzieje na granicy z Białorusią? „Być może mieszkańcy Podlasia będą znajdować kolejne ciała w lesie”
Wyciągnęli w końcu całą trójkę, po kolei. To był straszny wysiłek. Karetka pogotowia odmówiła przyjęcia zgłoszenia, dopóki Straż Graniczna nie przyjedzie. W końcu udało się ściągnąć karetkę do wsi. – A tam czekały już dwie policyjne suki i policjanci, którzy nie wiedzieli, co z nami zrobić. Spisać? Ukarać? Kazali nam w końcu zabrać tych ludzi naszymi samochodami na SOR, więc poprosiliśmy, by dali nam policyjną obstawę, dzięki której przejedziemy przez ustawiony na drodze posterunek. Obiecali, że zadzwonią, ale na checkpoincie nas zatrzymali i nie pozwolili wyjechać ze strefy. Przyjechali zamaskowani pogranicznicy, pod bronią. Ale zamiast sprawdzić, jaki jest stan tych ludzi, próbowali się gdzieś dodzwonić, by dostać zgodę na nasz przejazd. Następnym razem ktoś umrze. Albo na tym bagnie, albo na tym checkpoincie – martwi się Paweł.
W końcu pozwolili im jechać do szpitala powiatowego w Hajnówce.
Dr Tomasz Musiuk, zastępca dyrektora ds. lecznictwa szpitala w Hajnówce: Pogarszanie się kryzysu migracyjnego grozi niewydolnością naszego szpitala
Fot.: Adam Tuchliński
Pustka humanitarna
Takich pacjentów – głównie z Iraku, Syrii, Afganistanu – jest w Hajnówce z dnia na dzień coraz więcej. Przywozi ich Straż Graniczna, Medycy na Granicy, aktywiści z Grupy Granica i zwykli ludzie. Uchodźcy są w coraz gorszym stanie, bo przez wiele dni byli przepychani przez polskich i białoruskich pograniczników na drugą stronę.
– Kiedy zaczęli do nas trafiać w sierpniu, zwykle potrzebowali jedynie przebrać się w suche ubranie, zjeść ciepły posiłek i się napić. Potem zabierała ich Staż Graniczna. Teraz większość musi zostać w szpitalu, bo wyziębienie wchodzi w etap hipotermii klinicznej, a odwodnienie prowadzi do zaburzeń elektrolitowych, kwasowo-zasadowych. To stany zagrażające życiu, wymagają leczenia. O ile dawniej mieli drobne urazy, teraz są to często głębokie odmrożenia kończyn. Sporo pacjentów ma choroby przewlekłe, na przykład cukrzycę, a warunki, w jakich przebywają, tylko pogarszają ich stan. SOR nie radzi sobie z taką liczbą pacjentów. Poza tym trwa pandemia, potrzeba coraz więcej łóżek covidowych. Pogarszanie się kryzysu migracyjnego grozi niewydolnością naszego szpitala – mówi dr Tomasz Musiuk, zastępca dyrektora ds. lecznictwa.
Jest anestezjologiem, więc na SOR-ze bywa rzadko, ale kiedy przywiozą naraz wielu ludzi, jest wołany do pomocy. – Kiedy stwierdzamy, że ktoś nie musi być hospitalizowany, Straż Graniczna go zabiera. Gdzie? Nie wiemy, nie pytamy, to już nie są nasze kompetencje – tłumaczy.
Wojskowy konwój przejeżdża przez Hajnówkę, 27 października 2021 r.
Fot.: Adam Tuchliński
Kiedy o tym myśli, czuje niemoc. – To nie powinno się dziać. Nie powinno być kryzysu migracyjnego i nie powinno być tych pacjentów w naszym szpitalu. Oni nie są chorzy na coś, co jest nieuleczalne, tylko znaleźli się w humanitarnej pustce, a my nie jesteśmy w stanie rozwiązać tego problemu. Trudno się z tym pogodzić, przecież chcemy się zachowywać jak porządni ludzie – tłumaczy lekarz.
Najtrudniejsze jest patrzenie na dzieci. – Niektóre są zupełnie malutkie, nie mogły sobie zdawać sprawy, co je czeka. Mamy czasami wrażenie, że dorośli też nie zdawali sobie sprawy, że tak ich życie się potoczy i że będą musieli uprawiać survival na granicy. Spodziewali się, że jakiś bus z Mińska podwiezie ich pod bramy Europy i sobie pójdą – mówi dr Musiuk.
Kolejna rzecz, z którą musi się borykać, to zbiórki. – Przywożą do nas kupę rzeczy w błyskach fleszy, rozładowują i pracownicy szpitala muszą to segregować. Większość wyrzucają, bo są to na przykład zabłocone buty, skarpetki, jakieś stare, zniszczone ciuchy. A tak naprawdę, do czego te zbiórki są potrzebne? Jak tym ludziom to wszystko przekazać? Mamy im postawić kioski? Nasz kraj nie ma pojęcia, co się dzieje na granicy – wzdycha.
Jak nie płakać?
W 20-tysięcznej Hajnówce, która leży tuż przy granicy stanu wyjątkowego, wszyscy wiedzą, co się dzieje. Widzą pograniczników przed szpitalem, którzy pilnują, by żaden cudzoziemski pacjent nie wyszedł, widzą wojskowe kolumny: ktoś wypatrzył lawety wiozące polowe kuchnie, inny widział materiały do budowy szpitala polowego. Po ulicach jeżdżą policyjne patrole, a na drogach wylotowych stoją checkpointy: trzeba się zatrzymać, pokazać dowód, otworzyć bagażnik, by policjanci sprawdzili, czy nie ma w nim nielegalnych migrantów. Miejscowi, zwłaszcza ci bardziej życzliwie nastawieni, mówią o nich „ludzie z granicy”. Często ich widzą. – Siedzą gdzieś za garażem lub w miejscu, gdzie mogą się ochronić od wiatru i deszczu. Wyziębieni, przemoczeni, wygłodzeni – mówi Barbara Sienkiewicz-Surel, wicedyrektorka hajnowskiego MOPS.
Zdjęcia uchodźców wyprowadzonych z puszczy przez mieszkańców Białowieży
Fot.: Adam Tuchliński
Pod koniec października starosta powiatu Andrzej Skiepko i burmistrz Jerzy Sirak zaapelowali o pomoc dla migrantów. „Musimy pamiętać, iż niezależnie od naszej oceny powstałego problemu wiąże się on z cierpieniem niewinnych osób, w tym kobiet i dzieci” – napisali na stronie internetowej urzędu miasta. Następnego dnia ludzie zaczęli przynosić do magazynu MOPS koce, kurtki, spodnie, buty, rękawice i szaliki.
Czytaj też: Dzieci rysowały uchodźców przed siedzibą PiS. Policja zarekwirowała im kredę
– Odzew był przeogromny, z całej Polski. Pewien pan przyniósł foliowe reklamówki z ubrankami dla dzieci, wszystko pięknie poskładane. Bardzo skrupulatnie je opisał, podał rozmiary. Przyniósł też buty w pudełeczku, noszone tylko przez jeden sezon. Ludzie wpłacają darowizny na konto Stowarzyszenia Hajnowskiego „Sami Sobie”, pieniądze zostaną przeznaczone na potrzeby Straży Granicznej, na nasz szpital i stowarzyszenie „Łączy nas granica”. Więc to nie jest tak, że chcemy tylko pomagać Polakom, widzimy człowieka w potrzebie – mówi Barbara Sienkiewicz-Surel. Przyznaje jednak, że nie wszyscy są zbiórką zachwyceni, ludzie pisali różne nieprzychylne komentarze, narzekali.
– Zdaję sobie sprawę, że mogą być głosy sprzeciwu, ale ja się nimi przejmować nie zamierzam. My się kierujemy głosem serca. Łatwo nie jest, wyczuwa się napięcie i obawy. Ale ludzie Podlasia zawsze byli szczerzy, otwarci i wrażliwi, jestem przekonany, że u większości jest teraz wewnętrzna potrzeba, żeby tym ludziom w nieszczęściu pomóc – mówi burmistrz Sirak.
Na pytanie, czy mieszkańcy próbują w ten sposób zmienić wizerunek miasta, które dotąd kojarzyło się głównie z marszami narodowców ku czci żołnierzy wyklętych, burmistrz protestuje. – Przecież to nie hajnowianie organizują ten marsz! On jest przeciwko hajnowianom. Kiedy był organizowany po raz pierwszy, strasznie to przeżywałem. Próbowałem zablokować, ale w naszym systemie prawnym jest to niemożliwe. Dlatego tak ważna jest inicjatywa mieszkańców Hajnówki, którzy w tym samym czasie, kiedy naszymi ulicami maszerują narodowcy, modlą się i przypominają z imienia i z nazwiska wszystkie ofiary Burego. Ludzie tutaj wiedzą, czym jest nieszczęście, a los tych cudzoziemców jest nie do pozazdroszczenia.
– Jak był kryzys uchodźczy w Grecji, to nas nie dotyczył. Był daleko. A tutaj ja po prostu płaczę. A kiedy widzę na filmie dziecko, które ma na twarzy okruszki od suchej bułki, myślę o moich wnukach. Nigdy bym im nie dała suchej bułki, to jak nie płakać? – Alina Miszczuk z hajnowskiego oddziału Polskiego Czerwonego Krzyża ma łzy w oczach.
Mają w PCK telefon, na który można zadzwonić, poprosić o pomoc. – No i dzwonią w nocy, bo na przykład kogoś poszukują. Ale co ja mogę zrobić, jak ten człowiek jest na granicy? PCK też nie może wjeżdżać do strefy stanu wyjątkowego. Jeśli przejdzie przez strefę, to mu pomogę, ale tam nie. A potem często jest tak, że zabierają mu telefon i już nie może zadzwonić. Wtedy też płaczę – mówi wolontariuszka.
Właśnie sortowała dary: osobno ubrania, osobno koce i żywność. W malutkim pomieszczeniu wszędzie stoją worki z gotowymi pakietami. – Jeśli Straż Graniczna w Białowieży daje sygnał, że czegoś potrzebuje, my to przygotowujemy. Ale muszą to odebrać tutaj, my nie możemy naruszać prawa – tłumaczy Alina Miszczuk.
Mieszka koło Połowców, w strefie, ma działkę 400 metrów od kordonu, dalej stoi wojsko. – Tragedią nie jest dla nas to, że jest stan wyjątkowy. Tragedią jest to, że ci ludzie siedzą na granicy. Codziennie jest przymrozek. Widzimy, jak idą kobiety w klapkach, mężczyźni w krótkich spodenkach i trampkach. Ci, którzy im zgotowali taki los, nie mają serca. Bardzo bym chciała, żeby nas ktoś wpuścił za kordon. Albo inne organizacje, kogokolwiek, chociaż lekarzy.
Magazyn MOPS w Hajnówce, gdzie sortowane są ubrania z darów dla uchodźców. Na zdjęciu Małgorzata Nazaruk i Dorota Grynczuk, październik 2021 r..
Fot.: Adam Tuchliński
Tu chodzi o życie
Bartek jeszcze kilka tygodni temu nie wiedział, że tak się zaangażuje w pomaganie. – Mam wielu znajomych, którzy są aktywistami. Przeszedłem szkolenie z pierwszej pomocy, żeby wiedzieć, jak się zachować, kiedy spotkam taką osobę, a że mieszkam w strefie i codziennie jestem w lesie, więc wiedziałem, że prędzej czy później po prostu kogoś spotkam. Chciałem być na to przygotowany, na przykład mam przy sobie pakunek, który mogę im przekazać. Folia NRC, batoniki, woda, podstawowy zestaw. I rzeczywiście była taka sytuacja, że musiałem pomóc dwóm chłopakom. Szliśmy z moją dziewczyną i w samej Białowieży ich spotkaliśmy. W miejscu, w którym mogli zostać złapani przez straż i odesłani na granicę – opowiada.
Coraz więcej jest takich osób. Niektórzy są przerażeni, inni sprawiają wrażenie beztroskich. Idą prosto na checkpoint. Bartek daje im ciepłą herbatę, zostawia okrytych folią i wraca do domu. – Jak się z tym czuję? Źle – mówi.
Bardzo trudno się teraz tutaj żyje. – Sąsiadka, megasilna osoba, zaangażowana społecznie, od trzech tygodni nie może spać, bo ma świadomość, że kilka kilometrów od jej domu są ludzie, którzy w strasznych warunkach próbują przetrwać kolejną noc. Ja siedzę w pracy, ale cały czas myślę, co się dzieje w lesie. Mam poczucie totalnej beznadziei tej sytuacji, bo nie jesteśmy sobie w stanie z nią poradzić. Ani my, jako mieszkańcy Podlasia, ani Polska. To wymaga decyzji na poziomie europejskim albo nawet światowym. Staramy się pomóc jak największej liczbie osób, ale to jest kropla w morzu potrzeb – opowiada.
Czasem zadaje sobie pytanie, czy to, co robi, jest zgodne z prawem, ale zaraz sam sobie odpowiada, że to jest zgodne z jego sumieniem. – Wystarczy – mówi. A potem prosi, by podkreślić, że to dziewczyny trzymają wszystko w garści. – One najbardziej ryzykują. Chłopaki są bardziej ostrożni, sprawdzają przepisy, a one kierują się przede wszystkim empatią.
– Na pewno dźwigamy to wszystko organizacyjnie, ale na akcje też chodzimy – przyznaje Magda.
Sama nie chodzi, jest w ciąży, stara się być wsparciem dla innych. Na swoim podwórku zrobili z mężem punkt z zieloną lampką, sygnałem dla migrantów, że tu dostaną pomoc.
– Kilka tygodni temu mąż pojechał na pierwszą akcję, a potem właściwie już nie było dnia, żeby nie szedł do lasu. Wraca w różnym stanie: czasem jeździ do ludzi, którzy czują się nieźle, jak im da jedzenie, mogą dalej iść. Ale zdarzają się akcje bardzo trudne, wyczerpujące, po których adrenalina nie chce z niego zejść. Ale ma poczucie sprawczości, widzi, że ci ludzie się napili, zjedli i to mu daje siłę, żeby iść do kolejnej grupy – mówi Magda.
Nie wyobraża sobie, że można się nie włączyć w pomaganie. – Tu chodzi o ludzkie życie, nie ma większej wartości. Nie można ludzi zostawić na śmierć, nie mówiąc już o tym, że tam są dzieci. Jestem matką i myśl, że te dzieci są w lesie, który jest piękny, ale najbardziej dziki w Europie, rozwala mnie.
Miała w oczach strach
– Wracam po akcji do pracy, siedzę przed komputerem i cały czas myślę o tym, że wieczorem będę szła przez las i usłyszę płaczące dzieci. Nie myślę o niczym innym, nie mogę czytać książek, bo się nie mogę skupić. Jest praca, a potem obowiązek, który trzeba spełnić. I ten obowiązek jest… – Zosia nie jest w stanie skończyć zdania.
Dzień wcześniej znaleźli w lesie starszą kobietę, która leżała pod drzewem i zawodziła. Kiedy do niej podeszli, błagała, by ją tam zostawić, bo już nie ma siły iść. – Nic nie rozumiałam, bo mówiła po kurdyjsku. Powtarzała: Irak, Irak. Była brudna, wyziębiona i miała strach w oczach. W XXI wieku – mówi Zosia.
Mieszka kilka kilometrów od Hajnówki i odkąd zaczął się kryzys na granicy, stara się pomagać. Teraz ma w domu dwójkę mieszkających w Niemczech Syryjczyków, którzy przyjechali do Polski po dorosłą córkę. Wylądowała w Mińsku, przekroczyła nielegalnie granicę, przez wiele dni błąkała się po bagnach i lasach. Aktywiści znaleźli ją nieprzytomną w lesie, leży teraz na OIOM-ie w Hajnówce.
Zosia nie wie, ile jeszcze wytrzyma. Młodzi aktywiści mają więcej siły, poza tym oni często przyjeżdżają i wyjeżdżają, mogą choć trochę odetchnąć. A ona tu mieszka, chodzi po tym lesie i spotyka tych udręczonych ludzi. – Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Szymborska napisała, że tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono. Nie wiem, czym to się dla nas skończy. Kurwa, ktoś powinien też o nas pomyśleć. Jak patrzę na to wojsko, na ich samochody, na checkpointy, na tych aroganckich policjantów, to czuję złość i bezsilność – tłumaczy.
Dlaczego pomaga? – No a jak inaczej? Tak po prostu trzeba. Ludzie są w potrzebie – mówi.
Uważa, że większość osób tu mieszkających po prostu nie wie, co się dzieje. Ale jak raz spotkają kogoś, kto potrzebuje pomocy, popatrzą mu w oczy, to już potem pomagają.
W lesie, obok nas
– To, co się dzieje od kilku dni, to jest armagedon. Dziesiątki ludzi idą przez las. Odwadniają się, wychładzają. Wzywamy do nich Straż Graniczną, bo sami już nie dajemy rady. To, że jeszcze nie znaleźliśmy żadnego ciała, znaczy tylko tyle, że ten człowiek nie miał już siły lub baterii w telefonie, żeby wysłać pinezkę. Albo mieliśmy farta. Ale to się zdarzy jutro, pojutrze – przewiduje Paweł.
Martwi go także to, że ich własne bezpieczeństwo będzie któregoś dnia zagrożone. – Mamy telefony, idziemy w zespole, jesteśmy dobrze ubrani, w pobliżu mamy samochód, ale coraz częściej spotykamy duże grupy. Na razie nam dziękują i mówią, że są wdzięczni za pomoc, ale to tylko kwestia czasu, kiedy będą tak zdesperowani, że sami sobie wezmą nasze czekolady, ciuchy i samochód.
Magda czuje ogromny lęk o to, jak będzie wyglądać dalsze życie. Bo ten kryzys nie zakończy się szybko. – Nie wyobrażam sobie, jak będziemy tu wychowywać dzieci. W strefie wojny. Nasze okolice przypominają koszary, ostatnio przyjechały także Wojska Obrony Terytorialnej, chodzą po ulicach z karabinami – opowiada. – My nie jesteśmy na to wszystko przygotowani, ani praktycznie, ani emocjonalnie. Nie przeszliśmy kursów niesienia pomocy humanitarnej. I o ile środków finansowych i pomocy rzeczowej jest mnóstwo, magazyny są przepełnione, to nie ma ludzi, którzy by mogli tutaj przyjechać i nam pomóc. Sami tego nie uniesiemy, nie uratujemy wszystkich. A ci ludzie umierają w lesie, obok nas.
Współpraca Natalia Fabisiak
Imiona niektórych bohaterów zostały na ich prośbę zmienione
Czytaj też: Z Białorusi przez Polskę do Niemiec. „Nie mieliśmy co jeść”. „Bałem się, że dzieci zamarzną”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS