A A+ A++

W tamtych miesiącach życie od nowa rozpoczęły miliony ludzi. Z dnia na dzień upadały banki i fabryki. Nawet uniwersytety przestały być bezpieczną przystanią. W USA zbankrutowało 1,5 tys. wyższych uczelni. Spadek wpływów z podatków spowodował zapaść finansów zarówno państw, jak i samorządów lokalnych. W Nowym Jorku zawieszono działalność szkół publicznych, a miasto było winne nauczycielom miliony dolarów niezapłaconych pensji. W Polsce, jak zapisał w dzienniku zastępca dyrektora Banku Gospodarstwa Krajowego Wacław Konderski, „doszło do tego, że np. prezydent Lublina nosił zasoby kasowe miasta przy sobie w obawie zajęcia ich przez komornika”.

Po kilku latach stabilizacji oraz dobrobytu ludzie nagle stracili poczucie bezpieczeństwa. Jeśli bankrutował bank, w którym trzymali oszczędności, państwo nie gwarantowało im ich zwrotu. Gdy tracili pracę, nie mieli wielkich szans na znalezienie innej, skoro w krajach uprzemysłowionych w ciągu roku na bruk trafiły 34 miliony osób.

Zacisnąć pasa musieli prawie wszyscy, nawet ludzie bardzo bogaci. W Europie gazety z lubością informowały, że szef upadłego banku Kreditanstalt, baron Louis Rothschild, musiał wyprowadzić się z pałacu przy Prinz Eugen Strasse i zamieszkać kątem u brata Afonsa Rothschilda w willi przy Theresiannum Strasse. W Polsce podobnymi problemami największego właściciela ziemskiego Albrechta Radziwiłła ekscytował się „Ilustrowany Kurier Codzienny” (IKC). Książę z 300 zatrudnianych przez siebie służących i urzędników zwolnił 240, a w pałacu liczącym 168 pokoi ogrzewał zimą jedynie 28,bo brakowało mu pieniędzy na opał.

Nieco inny wymiar miały kłopoty mniej zamożnych obywateli. „Oszczędzamy masła, mięsa, pijemy rzadziutką, okropną kawę. Nosimy stare ubrania” – zanotowała w dzienniku w lipcu 1931 r. pisarka Zofia Nałkowska, po czym dodawała: „żyjemy za pożyczone pieniądze w trwodze i zgryzocie i wydajemy na życie niecałe cztery złote dziennie”. Przetrwanie tak trudnych czasów stawało się prawdziwą sztuką, bo ci, którzy raz stracili grunt pod nogami, łatwo spadali na samo dno. „Po wykorzystaniu wszystkich oszczędności, sprzedaży wszystkich cennych rzeczy, skredytowaniu do granic możliwości w lokalnym sklepie, pozostawali bezradni, bez jakichkolwiek środków do życia” – opisuje Renata Nowaczewska w pracy „Dobroczynna Ameryka”.

Idący na dno ludzie, niegdyś z klasy średniej, jesienią 1930 r. zapełnili ulice miast USA jako sprzedawcy jabłek. Bezrobotni dostawali od sadowników do dyspozycji skrzynkę owoców. Sprzedawszy wszystkie po 5 centów za sztukę, otrzymywali 10 centów zapłaty. Tylko w centrum Nowego Jorku koczowało 6 tys. osób handlujących jabłkami. Ich nagłe pojawienie się w takiej liczbie dało prezydentowi Herbertowi Hooverowi dobry pretekst do wytłumaczenia dziennikarzom nagłego wzrostu wskaźników bezrobocia. „Wiele osób opuściło stanowiska pracy, ażeby podjąć lepiej płatne zajęcia, sprzedając jabłka” – wyjaśniał podczas konferencji prasowych. Amerykanie mu tego nie zapomnieli i dwa lata później z kretesem przegrał wybory.

Tymczasem życie tych, którzy spadli na dno, stawało się wegetacją. Dziennikarz „New York Evening Post” Herbert Knickerbocker, który objechał w 1932 r. samochodem ogarniętą kryzysem Europę, w Berlinie zwiedził dzielnice zamieszkane przez bezrobotnych. Jedną z jego rozmówczyń była matka pięciorga dzieci, otrzymująca co tydzień zasiłek w wysokości 8 marek. Na pytanie, jak udaje się jej wraz z mężem Maksem i dziećmi przeżyć za taką kwotę, odpowiedziała: „Jemy chleb i kartofle” i uściśliła: „Przeważnie chleb. W dniu, w którym dostajemy pieniądze, kupuję kiełbasę. Człowiek przecież chce mieć kawałek mięsa raz na tydzień. Za to przez ostatnie dwa dni głodzimy się. To jest głodzi się przede wszystkim Maks”.

Z kolei w Warszawie około 22 tys. bezdomnych ściągało każdej nocy do otwartych dla nich schronisk. „W korytarzach, przy ubikacjach, wśród okropnych wyziewów leżą ludzie ubrani w łachmany – relacjonował reporter „IKC” Konrad Wrzos wrażenia z wizyty w schronisku przy ul. Dzikiej. – Wśród nich możemy znaleźć b. pułkownika kozackiego, b. oficera lejbgwardii, aktora teatralnego i filmowego, nauczycieli, urzędników, tragarzy. Pełno tu wykolejeńców – często o dobrych nazwiskach” – dodawał.

Jako że większość państw mogła wypłacać zapomogi o symbolicznej wysokości lub w końcu zaprzestawała wypłat, prawdziwą zagadkę stanowiło to, jak mimo stałego braku pracy oraz środków do życia masom wegetujących ludzi udawało się przetrwać wiele lat. Kiedy Herbert Knickerbocker zagadnął w wiedeńskim hotelu pokojówkę: „Co się dzieje z pracownikami, którzy stracili posady, a zapomóg już nie otrzymują?”, ta odparła: „Ano, jeżeli żony zarabiają, to żyją z ich pracy albo też żebrzą lub kradną. Umierać nie umierają. Twarde życie jest w tych ludziach”. Faktycznie, śmierć głodowa zdarzała się rzadko. Za to żebractwo stało się plagą społeczną i ulice dużych miast niemal przestały się różnić od tego, jak wyglądały w średniowieczu. „Co roku w okresie świąt Wielkiej Nocy, Bożego Narodzenia, zwłaszcza zaś Zaduszek, wskutek inwazji żebraków z prowincji, przybywających niejednokrotnie z najdalszych zakątków Rzplitej, ulice Warszawy roją się od żebraków i wszelkiego rodzaju włóczęgów” – donosiła „Gazeta Polska”.

Gwałtowne zmiany w poziomie życia wywróciły do góry nogami hierarchię rzeczy istotnych dla społeczeństw krajów uprzemysłowionych. Już zmiany w wyglądzie ludzi sugerowały, że dokonuje się rewolucja obyczajowa. W latach 20., gdy trwała prosperity, kobiece spódnice z roku na rok stawały się coraz krótsze i zaczęły sięgać ledwie do kolan. Wystarczyło, by od początku krachu minął rok, a spódnice – pomimo protestów większości projektantów mody – sięgały znów do kostek. Z kolei mężczyźni chętnie ubierali się we fraki, zakładali białe rękawiczki, nosili kapelusze, a nawet cylindry.

Zupełnie zmienił się też sposób przedstawiania kobiety w reklamach. Jak opisuje Frederick Lewis Allen w książce „Historia Ameryki lat dwudziestych”, do kryzysu ikoną reklamy był podlotek w krótkiej sukience, radosny i wesoły. Nagle kobiety stały się poważne i wyniosłe. Reklamodawcy sądzili, że takiego przekazu oczekują konsumenci.

W atmosferze powrotu do konserwatywnych wartości znikło przyzwolenie na swobodę obyczajową. Po dekadzie fascynacji seksem w latach 20., kiedy w Ameryce i Europie stał się on jednym z najpopularniejszych tematów dla autorów sztuk teatralnych, scenarzystów filmowych czy redaktorów plotkarskich czasopism, publiczne wspominanie o erotycznych aspektach życia człowieka uznano za rzecz co najmniej niestosowną.

„Mogę już z całym przekonaniem oświadczyć, że seks przywłaszczony przez teatry stał się nudny jak hipoteka i nie chcę o nim więcej słyszeć – ogłosił w gazecie „New Yorker” pod koniec 1930 r. wpływowy krytyk teatralny Robert Benchley. – Mam całkowicie dość buntowniczej młodości i wiktoriańskich rodziców i nie obchodzi mnie, czy wszystkie dziewczęta amerykańskie schodzą na złą drogę lub chcą zejść na złą drogę bądź utrzymywać się z tego. Proszę tylko o jedno: nie piszcie już o tym sztuk i nie oczekujcie, że wysiedzę na nich”. W następnych latach Broadway zalała fala przedstawień o romantycznej miłości, zaś kwestie seksualne zepchnięto na dalszy plan.

Pod koniec 1930 r. korporacje zarządzające Hollywood ustanowiły kodeks produkcyjny (Production Code). Odtąd cenzorzy dbali, by nikt nie śmiał naruszyć ustanowionych zakazów. Zabroniono więc pokazywania w filmach scen erotycznych (nawet długich pocałunków), a o goliźnie na ekranie nie było w ogóle mowy. Takie zdarzenia jak gwałt, uwiedzenie czy cudzołóstwo pozwalano jedynie zasugerować, ale pod warunkiem że sprawcę zbrodni spotka surowa kara, najlepiej rychły zgon. Różne aspekty Wielkiego Kryzysu, np. nędza, masowa przestępczość i narkomania, nie miały prawa się pojawić na ekranie. Na kręcenie filmów o życiu biedoty, takich jak „Dzisiejsze czasy”, mógł sobie pozwolić jedynie wielki i niezależny Charlie Chaplin. Jeśli reżyser chciał zaprezentować mroczną stronę życia, miał obowiązek przykładnie ukarać wszystkie czarne charaktery.

Jednak bajki serwowane widzom przez Hollywood, choć bardzo popularne, nie mogły rozładować narastającej frustracji. Wielki Kryzys podważył w społeczeństwach Zachodu zaufanie do demokracji oraz idei liberalnego, wolnorynkowego kapitalizmu. Knickerbocker, prorokując na łamach „New York Evening Post” w 1932 r., że w Niemczech władzę wkrótce zdobędą faszyści, uzasadniał swoje przeczucie tym, iż w 12 odwiedzonych przez niego berlińskich knajpach jedynie co 10. klient miał przed sobą kufel piwa. „Jeśli Niemiec jest tak biedny, że nie stać go na piwo, to bliski jest rozpaczy” – zauważał. Brak nadziei sprawiał, że ludzie, zwłaszcza młodzi, negowali stary porządek, poszukując nowych idei oraz charyzmatycznych przywódców. To zjawisko wyniosło na szczyty wielu outsiderów, niemających szans na zdobycie władzy, wpływów lub sławy w normalnych czasach. Jednym z wielkich wygranych był Adolf Hitler, który dzięki kryzysowi został kanclerzem Niemiec.

Z drugiej strony szansę zrewolucjonizowania światowej gospodarki w pełni wykorzystał John M. Keynes. Jego dzieło „Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza” stało się w następnych dziesięcioleciach biblią dla ekonomistów – wedle jej wskazówek po II wojnie światowej budowano dobrobyt Europy Zachodniej. Za jego sprawą kraje kapitalistyczne odrzuciły idee leseferyzmu na rzecz państwa opiekuńczego.

Nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie wszystko, co kojarzyło się z socjalizmem, było z miejsca negowane, w nowych czasach wyborcy uczynili przywódcą Franklina D. Roosevelta. „Cały kraj jest z nim, właśnie dlatego, że on coś robi. Gdyby spalił Kapitol, wszyscy wiwatowalibyśmy, mówiąc: cóż, przynajmniej udało nam się jakoś wywołać pożar” – zanotował w marcu 1933 r., po zaprzysiężeniu prezydenta, humorysta Will Rogers. Przeciętni Amerykanie pokochali Roosevelta nie tylko za program New Deal, walkę z kryzysem czy rozbudowanie opieki socjalnej. Wielką popularność zjednała mu brutalność, z jaką traktował bogatych kapitalistów. W 1929 r. ludzie zarabiający powyżej 100 tys. dol. rocznie płacili w USA podatek dochodowy w wysokości 24 proc., jednak w połowie lat 30. Roosevelt wyśrubował stawkę do 90 proc.

Podczas kampanii wyborczej w 1936 r. prezydent obiecał w przemówieniu: „Nigdy więcej [Ameryka – przyp. red.] nie podda się filozofii ery boomu, czyli dziko panoszącemu się indywidualizmowi, kłamliwej obietnicy, że biznes jest wspaniały, gdyż został zbudowany na podwalinach finansowej kontroli środków i cyklu produkcyjnego, skupionej w nielicznych rękach”. Takie obietnice kilka lat wcześniej przekreśliłyby karierę polityka. Po Wielkim Kryzysie Roosevelt dzięki nim wygrywał wybory.

Tak oto krach, który zaczął się w październiku 1929 r., odmienił cały świat. Za kilka lat się przekonamy, czy i dziś zaczęły się równie ciekawe czasy.

„Dr Andrzej Krajewski jest historykiem i publicystą”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułAngielski sen – 3
Następny artykułKsiężyc first minute