A A+ A++

Ludzie uwielbiają, kiedy coś się dzieje i karmią się emocjami. Niekiedy znajdują szczególne upodobanie do wyszukiwania treści o wydźwięku negatywnym, a kiedy już uda się to zrobić, analizują ją z godną podziwu wytrwałością i sumiennością. Uściślając — chodzi tutaj o wszelkiego rodzaju awantury, przez ostrzegawcze szarpaniny po ciężkie pobicia. Eskalacja wszelkiego rodzaju napięć może wystąpić praktycznie wszędzie, a okolicznością, która wydatnie temu sprzyja jest sport. Oczywiście są dyscypliny z samej swojej definicji polegające na okładaniu rywala pięściami lub nogami, lecz raczej nie powinno oglądać się takich obrazków w NBA, a jednak… Mniejsza o zarabiane stawki i związaną z tym zazdrość, kiedy demony zła zostaną uwolnione, wtedy tak drugorzędny aspekt, jak pieniądze jest bez znaczenia, gracze oddają się prawdziwej, acz wątpliwej w słuszność pasji zrobienia krzywdy rywalowi, bez względu na konsekwencje. Okresem, kiedy temperatura skrajnie wzrasta, są play-offy i to właśnie podczas nich zaczął się spór niemający końca, a jego stronami są drużyny Miami Heat i New York Knicks. Kiedy zawodnicy tych zespołów brali się za łby, wydawało się, że w zależności od miejsca rozgrywania spotkania, zarówno Miami Arena, jak i Madison Square Garden rozlecą się w pył, nie zostanie kamień na kamieniu — taki poziom osiągnęły gniew, wściekłość i chęć destrukcji.

Ojciec chrzestny

Na początku lat dziewięćdziesiątych New York Knicks i Miami Heat były wobec siebie zespołami całkowicie neutralnymi z odmiennymi celami oraz oczekiwaniami. Jeśli chodzi o Heat, to raczej należało się spodziewać walki o wyjście z dolnych stref ligowej stawki, lecz nie bardzo im się to udawało, byli nowicjuszami w ligowym towarzystwie, przez co często płacili frycowe. Knicks byli już uznaną marką, jedną z najstarszych drużyn w NBA, tyle tylko, że to nie wystarczało do odnoszenia większych sukcesów. Wprawdzie udało im się zdobyć dwa tytuły mistrzowskie, lecz złośliwi i niecierpliwi mówili, że było to dawno. I mieli rację — miało to miejsce na początku lat 70., następowała zmiana pokoleniowa, nie chciano wracać do przeszłości. Teraźniejszość zaś nie była kolorowa, wprawdzie Knicks kwalifikowali się do play-off, ale to nie zadowalało w Nowym Jorku nikogo. W związku z tym góra zdecydowała się podjąć radykalne kroki. Uznała, że problem leży w osobie trenera, dotychczasowemu szkoleniowcowi podziękowano za pracę i przed startem sezonu 1991/1992 ogłoszono, że tę prestiżową funkcję będzie pełnił znany już fachowiec na giełdzie trenerskiej, Pat Riley.

Riley swoją osobą pasował do blichtru, prestiżu i oczekiwań nałożonych przez Nowy Jork. Maniery światowca, trenerski autorytet, niezłomna osobowość i twardy charakter w opinii zarządu Knicks były gwarantem tego, że zespół z Nowego Jorku będzie się co sezon bił o mistrzostwo NBA. Jego dotychczasowe osiągnięcia były wystarczającą rekomendacją — cztery tytuły mistrzowskie nie pozostawiają wątpliwości. Teraz, po objęciu sterów w Nowym Jorku, dziarsko wziął sprawy w swoje ręce i wyznaczył kurs prosto na szczyt. Miał pod swoją komendą pakę budzącą postrach: Patrick Ewing, Charles Oakley, Anthony Mason, XavierMc Daniel, Greg Anthony i John Starks szykowali się do przejęcia władzy w lidze. A sam trener mówił:

Wychodzę z przekonania, że świetna praca zespołowa jest jedynym sposobem, żeby osiągnąć cel, dokonać takich rzeczy, które definiują nasze kariery (…). Praca zespołowa nie pojawia się znikąd. Nie jest wynikiem tylko wypowiadanych słów czy talentu lub ambicji. W zespole powinno być jak w rodzinie.

Niewątpliwie piękne słowa, lecz trącące nieco fałszywą nutą i demagogią, jeżeli weźmie się pod uwagę późniejszy rozwój wypadków z udziałem New York Knicks. Riley, o czym wielu się przekonało. Znany był z tego, że lubił podpuszczać swoich podopiecznych, prowokować ich do nieodpowiedzialnych zachowań generujących poważną awanturę. Poza tym, w jego kodeksie obowiązywała prosta zasada — jeśli przeciwnik padnie na parkiet, zawodnik nie ma prawa pomóc mu w żaden sposób, pod groźbą drakońskiej kary pieniężnej. Zżymał się także, jeśli widział grymas bólu na twarzy swojego podwładnego, u Rileya trzeba było harować non stop. Pokrywka nałożona na garnek z napisem „frustracja” podskakiwała coraz bardziej, aż w końcu po niecałych dwóch latach wszystko wykipiało. Po raz pierwszy miało to miejsce w marcu 1993 r., w trakcie meczu pomiędzy Knicks a Phoenix Suns. Doszło wtedy do dantejskich scen. Riley skończył z porwanym garniturem, parkiet był oblegany przez lejących się między sobą zawodników, a Greg Anthony, zawodnik z Nowego Jorku niewystępujący w tym spotkaniu, latał w tę i z powrotem po trybunach i boisku. Zachowywał się tak, jak obłąkany.

Knicks wdawali się w kolejne awantury, punkt kulminacyjny tychże przypadł na play-offy 1993. Najpierw ofiarą nowojorczyków padł Reggie Miller i jego Indiana Pacers, którym John Starks niemalże wytarł podłogę, a później Chicago Bulls, kiedy ponownie spiritus movens całej afery okazał się ponownie Starks. Tym razem było naprawdę ostro, bili się m.in. Ewing, Mason, Tony Campbell i Scottie Pippen. Jednak najbardziej elektryzujące było starcie Jordana ze Starksem — ten ostatni trafił piłką w głowę MJ-a i wyzywał go w niewybrednych słowach na pojedynek, co zakończyło się wyrzuceniem Starksa z boiska. A to i tak była przygrywka — niecofający się przed niczym rozgrywający Knicks Derek Harper i Jojo English podczas play-offów w 1994 r., tłukli się tak straszliwie, że wpadli na stolik, przy którym siedział ówczesny komisarz NBA David Stern, patrzący z niesmakiem na te wątpliwej jakości dla widowiska sceny.

Problem polegał na tym, że Knicks pomimo tych wszystkich drak i bójek, nie zdołali zdobyć tytułu mistrzowskiego. Wprawdzie wygrali swoją konferencję pokonując New Jersey Nets, Chicago Bulls oraz Indiana Pacers, ale zostali ograni przez Houston Rockets w wielkim finale. Włodarze w Nowym Jorku zaczęli coraz bardziej tracić cierpliwość, podobnie jak fani. Tam obowiązuje proste prawo — nie ma litości dla przegranych, a za takich zaczęto uważać Rileya i jego Knicks. Riley zaczął się orientować, że jego czas dobiegał końca, że stosunek do jego osoby uległ drastycznemu pogorszeniu i doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zmienić otoczenie. Swój zamiar wprowadził w życie — po zakończonych playoffach 1995 wypowiedział umowę swoim pracodawcom w niespotykany sposób, za pomocą faksu. Rezygnację z prowadzenia drużyny tłumaczył precyzyjnie, nie siląc się na eufemizmy i owijanie w bawełnę:

Byłem oszukiwany, zwodzony i okłamywany na rozmaite sposoby. Miałem już tego dosyć, nie mogłem sobie pozwolić na współpracę z ludźmi, którzy myślą jedno, mówią drugie i robią trzecie.

Zupełnie inne zdanie na ten temat miał zarząd Knicks:

Pat wymagał i żądał czegoś, czego nie mogliśmy mu dać. Zaczynaliśmy rozumieć, że on dąży do posiadania całkowitej władzy w klubie, mieliśmy wrażenie, jakby był tym zaślepiony. Nie mogliśmy do tego dopuścić.

Po tym wszystkim Riley stał się w Nowym Jorku wrogiem publicznym numer jeden, a kiedy media ogłosiły, że Pat będzie od sezonu 1995/1996 pełnił obowiązki szkoleniowca Miami Heat, zrozumiano, że nienawiść nowojorskich fanów skupi się nie tylko na osobie trenera, ale również na organizacji z Florydy. Nie dość, że w porównaniu z Knicks Heat byli żółtodziobami bez jakichkolwiek osiągnięć, to do tego ten zespół będzie prowadził ten, który miał zapewnić mistrzowskie pierścienie zespołowi z Big Apple. Z tego powodu Riley jest do dziś uznawany w Nowym Jorku za persona non grata, podobnie jak Miami Heat.

Gniazdo Szerszeni

Wszyscy fani NBA wiedzą, że w tej lidze występuje zespół Chicago Bulls. I wiedzą również, zwłaszcza ci wychowani w latach dziewięćdziesiątych, że do ligowego towarzystwa należy drużyna Charlotte Hornets. Kiedy przychodzi na myśl pierwsze skojarzenie związane z tą ekipą, oczami wyobraźni widzi się charakterystyczną czapkę z daszkiem, na której przodzie znajduje się jedyny w swoim rodzaju szerszeń kozłujący piłką do koszykówki. Niemniej, logo nie było jedynym powodem, dla którego utrzymywało się zainteresowanie drużyną z Północnej Karoliny, w tym zespole występowali istotni bohaterowie niniejszej opowieści, czyli Alonzo Mourning i Larry Johnson. Obaj byli serdecznymi przyjaciółmi, Hornets jak na stosunkowo młodą drużynę, grali bardzo dobrze i istniały solidne podstawy ku temu, żeby w niedługim czasie zacząć ich uważać za faworytów swojej konferencji.

Życie zweryfikowało te plany. Relacje pomiędzy panami Mourning, a Johnson opanowała gangrena, będąca skutkiem jasnego postawienia sprawy przez Mourninga, który żądał 15 mln dol. rocznie, niemal kopiując postępowanie Johnsona. Przy czym w dyplomatycznych słowach utrzymywał, że może więcej dać zespołowi niż Larry. Alonzo został oskarżony o pazerność, nawet przez Johnsona, a kres obecności Zo w Charlotte położył prezes Hornets George Shinn, który stwierdził krótko:

15 milionów? Nikt nie jest wart aż tyle.

Riposta Alonzo była natychmiastowa — spakował manatki i zaczął szukać dla siebie klubu. Był bardzo poważnie zainteresowany Nowym Jorkiem, gdzie grał jego inny przyjaciel, jeszcze z czasów Georgetown, Patrick Ewing. Ten jednak odradził Mourningowi przenosiny:

Słuchaj, ja bym się bardzo cieszył, gdybyśmy zagrali razem, ale powiem tak — ten zespół jest ustawiony pode mnie. Jesteś taki jak ja, musisz mieć drużynę skrojoną pod siebie.

Ewing pomógł Alonzo w wyborze kolejnego pracodawcy. Poradził mu, żeby szedł do Miami. Ten się trochę przeląkł, gdyż słyszał o Rileyu i obawiał się, czy da sobie radę na treningach. Patrick odparł, że jeżeli przeżyli treningi u Johna Thompsona w Hoyas to u Pata też da radę. Tym samym nieświadomie przyczynił się do zapoczątkowania jednej z największych rywalizacji w dziejach NBA, a niektórzy mogą sądzić, że wiedział, co robi. Alonzo rozpoczął sezon 1995/1996 już na Florydzie, a rok później do Nowego Jorku przyszedł… Larry Johnson. Ewing chyba wiedział, czym pachnie obecność poróżnionych o finanse samców alfa i chyba wyczuwał, że przyjdzie mu gasić pożary w klubie. Tym bardziej że Charles Oakley, Anthony Mason (wytransferowany za Johnsona do Charlotte) byli potworami o sile wołu, a i charaktery mieli nieustępliwe i zawzięte. Można się tylko domyślać, co by się działo w tak zwanej kuchni, a niewykluczone, że awantury przeniosłyby się na mecze. Niemniej, został wilk syty i owca cała. Johnson na północy Wschodniego Wybrzeża a Mourning na południu i w obu ekipach był zagwarantowany jako taki spokój. Na Florydzie byli zachwyceni przybyszem, zwłaszcza po tym, co pokazał w rozegranym 29 marca 1996 r. meczu, kiedy nowy center Heat ustanowił rekord kariery, rzucając Washington Bullets 50 punktów.

Uczeń naprzeciw mistrza

Ładne cyferki to jedno, ale implikują jedno pytanie — jak to się przekłada na korzyść drużyny? Tutaj aż tak gorąco nie było, Heat byli zaledwie o krok wyżej nad kreską. Do play-offów weszli z ostatniego, ósmego miejsca, notując bilans 42-40 i nie mieli argumentów, żeby postawić się Chicago Bulls. Gładka przegrana 0:3 nie była źle odebrana — ot, tak musiało być, przyszłość należy do nas. Szerszenie natomiast nie pojawiły się w playoffach, Johnson w końcu wyfrunął z gniazda w kierunku NY. Knicks musieli się pogodzić z utratą Masona, lecz zyskali gracza o podobnych rozmiarach i sposobie gry. W międzyczasie, kiedy zarówno Johnson, jak i Mourning grali jeszcze w Charlotte, mocno dawali się we znaki nowojorczykom, szczególnie Charlesowi Oakleyowi.

Dla obu drużyn nadchodzący sezon 1996/1997 był tym, w którym mieli coś do udowodnienia, zarówno sobie, jak i światu. Poza tym, na ich trenerskich ławkach zasiedli trenerzy, których do niedawna łączyła zależność służbowa. Riley był pierwszym trenerem Knicks, a Jeff Van Gundy jego asystentem. Zatem było pewne, że kiedy przyjdzie im się spotkać, emocji nie zabraknie. Iskry szły już w trakcie sezonu regularnego, w trakcie rozgrywania meczu w Miami Larry Johnson zdzielił łokciem nacierającego na kosz Keitha Askinsa i został niezwłocznie wyrzucony z parkietu. Swoje trzy grosze dołożył także Oakley, w tym samym spotkaniu dusząc Jamala Mashburna, a to była zaledwie przystawka do dania głównego, jakie Knicks i Heat mieli zaserwować w play-offach. Knicks bez kłopotu wygrali z Charlotte, a Miami musieli męczyć się z Orlando Magic w pięciu spotkaniach. Rywalizacja była na żyletki, wyniki były bardzo niskie i jeżeli już ktoś wygrywał to raczej niewielką różnicą. Mecz otwierający serię zakończył się zwycięstwem bandy Van Gundyego 88:79, a bój numer 4 Knicks zwyciężyli aż 89:76. Następnie, w bardzo dobrych nastrojach udali się na półwysep, licząc, że dopełnią formalności na terenie przeciwnika. Byli w olbrzymim błędzie, ulegli aż 81:96.

Najciekawiej było w kolejnym meczu — pod koniec czwartej kwarty. Gdy Tim Hardaway z Miami wykonywał rzut osobisty, silny skrzydłowy Heat P.J. Brown w walce o zbiórkę chwycił wpół Charliego Warda z Nowego Jorku i cisnął nim o ziemię jak workiem z kartoflami. To wywołało lawinę, na Browna rzucili się wszyscy, w kłębowisku ciał niejeden stracił orientację, czy trzyma swojego kompana, czy rywala. Kiedy kurz opadł, władze zdecydowały się zawiesić aż pięciu zawodników Knicks: Ewinga, Allana Houstona, Starksa, Johnsona i Warda. Na ten werdykt pusty śmiech i niedowierzanie ogarnęło wszystkich w Nowym Jorku. Sprawca tego zamieszania — Brown — otrzymał karę dwóch spotkań. Chodziło o proporcje, ponieważ cała piątka New York nie mogła wziąć udziału w mogącym przesądzić o losach rywalizacji spotkaniu. Ewing nie szczędził gorzkich słów:

To jakieś nieporozumienie, zawieszają połowę naszego zespołu, a u nich mimo ewidentnej prowokacji tylko jeden zawodnik i to sprawca ma zakaz gry w dwóch spotkaniach? Opanujcie się, dostaje się nam za opuszczenie ławki, a ja się pytam — co zrobili tamci, siedzieli na swoich miejscach? Nie, bili się z nami i jakoś dziwnym trafem to umknęło uwadze osób decyzyjnych, nam wylatuje pół składu na decydujące mecze, a oni będą grali niemal bez strat!

Już abstrahując od różnicy pomiędzy rozmiarami Browna i Warda, to Brown zaczął tę rozróbę, depcząc po stopach Warda, na co ten nie pozostał dłużny, uderzając go w kolana. Co było dalej wiadomo, a sam Ward oznajmił, że nawet przez myśl mu nie przeszedł taki rozwój wypadków, przy czym zaznaczył, że nie jest kukłą do bicia:

Mój wzrost nie ma znaczenia. Nie pozwolę nikomu się znieważać.

Można było odnieść wrażenie, że sprawiedliwość jest, delikatnie mówiąc, nieobiektywna. Jak się to przełożyło na wyniki sportowe? Ewing był pełen złych przeczuć przed kolejnymi meczami i sprawdziło się to co do joty. Heat wygrali trzy mecze z rzędu i awansowali do finałów Konferencji Wschodniej. W meczu ostatniej szansy dla obu drużyn Ewing wypruwał sobie żyły, zdobywając 37 punktów, lecz przebił go Tim Hardaway, autor 38 oczek prowadząc Heat do zwycięstwa 101:90.

Hardaway nazwał zakończoną serię świetną zabawą, nie ukrywał radości z pokonania Knicks. Pat Riley lakonicznie odniósł się do tego, co działo się w trakcie zakończonej batalii:

Zgadza się, Eric Murdock od nas i Chris Childs od nich pokazywali sobie gesty imitujące podrzynanie gardła, ale w zasadzie to wszystko. A że się później poszarpali, zresztą nie tylko oni — nic wielkiego. Nie rozumiecie jaka adrenalina się wyzwala podczas spotkań o taką stawkę. Na koniec. Zapamiętajcie, że ja jestem trenerem koszykówki, a nie ludzkich uczuć.

Z perspektywy Rileya faktycznie nic się nie stało, jego było na wierzchu. Nowojorczycy mieli prawo się czuć jak oszukani i przegrani jednocześnie — można zastanawiać się, jaki byłby ostateczny rezultat, jeśli Knicks zagraliby w pełnym składzie. Można częściowo zgodzić się z sympatykami nowojorczyków, że decyzja o wykluczeniu pięciu graczy wypaczyła końcowy wynik tej konfrontacji, ale nic już nie dało się z tym zrobić, należało oczekiwać rychłej okazji do zemsty.

Oko za oko

Kibice zwaśnionych stron, jak i ci neutralni, lecz lubiący twardą, bezwzględną grę mieli rychło okazję do radości. Traf chciał, że w pierwszej rundzie play-offów 1998 Knicks i Heat stanęli do pojedynku mającego wyłonić półfinalistę Konferencji Wschodniej. W nieco bardziej uprzywilejowanej sytuacji była drużyna z Florydy, gdyż lidera nowojorskiej drużyny Patricka Ewinga trapiła nie do końca wyleczona kontuzja nadgarstka, co bardzo wyraźnie rzutowało na postawę Knicks. Miami po trzech meczach prowadziło 2:1, po wygranych 94:79 oraz 91:85 i było już jedną nogą w następnej fazie.

W Madison Square Garden wystarczyło postawić ten ostatni krok, a Riley już zacierał ręce na myśl o triumfie w sercu National Basketball Association. Jednak im dalej las tym u Rileya narastała irytacja. Knicks prowadzili i mieli wygraną w kieszeni. Na zegarze odmierzającym czas widniało zaledwie kilka sekund do końcowej syreny, zawodnicy przepychali się w walce o pozycję i właśnie wtedy doszło do erupcji — Mourning i Johnson, niegdyś kumple a dziś wrogowie na śmierć i życie, zaczęli okładać się pięściami.

Koszykarze walczyli ze sobą z taką zajadłością, jakiej nie widziano ani przedtem, ani potem. Zdawało się, że napięcie sięgnęło zenitu, że będzie potrzeba szwadronu karetek i radiowozów, żeby ogarnąć krajobraz po bitwie. Jeszcze, żeby tylko zawodnicy byli w to zamieszani to pół biedy — na jednej z klatek zarejestrowanych nagrań oraz na fotografiach z trybun widać wyraźnie, że wśród kipiących agresją olbrzymów znalazł się niepozorny Jeff Van Gundy, starający się powstrzymać Mourninga.

W tej sytuacji należy wysłuchać obydwu stron tego konfliktu, na pierwszy ogień poszedł Alonzo:

To był spontaniczne, miałem czas na refleksję. Popełniłem błąd. Zaszkodziłem kolegom. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale wszystko ma swoje granice przyzwoitości. Johnson je przekroczył, uderzył jako pierwszy. Musiałem zająć jakieś stanowisko.

Larry uderzał w podobne tony co jego do niedawna przyjaciel:

Powinienem zachować spokój i być mądrzejszy.

Szkoleniowcy w swoich wypowiedziach nie starali się załagodzić sprawy. Van Gundy nazwał Mourninga mazgajem, który lubi faulować, lecz kiedy jemu samemu dzieje się krzywda natychmiast zwraca się w kierunku arbitrów. Groteskowa była odpowiedź Rileya, gdyż oskarżył swojego byłego asystenta, że uczy swoich zawodników brutalnej gry i wyraził dezaprobatę z faktu, że cios Mourninga nie doszedł twarzy Johnsona. Na zakończenie tej kwestii, z kronikarskiego obowiązku należy dodać, że Knicks wyrównali stan serii, zwyciężając 90:85.

Johnson i Mourning za swoje zachowanie udali się na przymusowy urlop. Knicks i Heat musieli sobie radzić bez tych zawodników. Lepiej na tym wyszli nowojorczycy, którzy dokonali srogiej pomsty nad gośćmi z Florydy — w spotkaniu które decydowało o awansie, pokonali Miami 98:81. Skrucha Mourninga pomogła tyle, co umarłemu kadzidło, jego brak w pomalowanym po obydwu stronach był potężną wyrwą, z czego skwapliwie korzystali Ewing i spółka. Można powiedzieć, że sprawiedliwości stało się zadość, Van Gundy triumfował nad swoim autorytetem z Miami, a Allan Houston został ojcem tego zwycięstwa, notując 30 punktów. O ile Van Gundy nie bawił się w dyplomację kilka dni wcześniej, tak teraz popisywał się kurtuazją i krasomówstwem:

Bez względu na to, co się mówi o Rileyu wciąż cenię go bardzo wysoko. Kiedy byłem na stażu w Nowym Jorku, mogłem sporo się od niego nauczyć. Bardzo mi też pomógł w sprawach prywatnych. Przypuszczam, że zmienił zdanie na mój temat, ale ja pozostaję stały w swoich poglądach — jest on najlepszym trenerem w historii koszykówki.

Zrozumiała zmiana w wypowiedziach szkoleniowca Knicks — w końcu przerósł swojego mistrza. Długo czekał na ten moment. Zawodnicy zawsze byli po jego stronie, ale po wygranej w decydującej odsłonie zakończonej serii uwierzyli, że pod jego wodzą mogą zajść daleko i wygrywać w efektownym stylu.

Ciąg dalszy nastąpi

Tak się złożyło, że Knicks i Heat spotkali się ze sobą w play-offach jeszcze dwa lata z rzędu, w edycjach 1999 i 2000. Zawodnicy jakby się uspokoili, nie zarejestrowano nawet prób prowokacji, towarzyszące temu wszystkiemu emocje były wywołane czystą koszykówką. Play-offy 1999 były bardzo udane dla nowojorczyków — najpierw rozprawili się właśnie z Miami, a Allan Houston znowu załatwił przepustkę do dalszej fazy, zdobywając punkty w szczęśliwy sposób w meczu numer pięć.

To nie wszystko — zatrzymali się aż na Finałach NBA, w których zostali pokonani przez San Antonio Spurs. Sezon później znowu utarli nosa Brylantynowemu Patowi, lecz potrzebowali na to siedmiu spotkań. Na ponowne spotkanie w postseason obie ekipy musiały czekać aż 12 lat. Drabinka nie układała się w ten sposób, aby skrzyżować ich drogi, ale kiedy to się już stało, Heat posłali swoich przeciwników na deski.

Dotychczas New York Knicks i Miami Heat zagrali ze sobą 156 spotkań. Pierwszy mecz pomiędzy nimi odbył się 2 marca 1989 r. i wygrali go Knicks, ostatni 29 marca 2021 r. – wtedy górą byli Heat. Przez te 30 lat z okładem szala przechyla się nieznacznie na korzyść zawodników z Miami, którzy odnieśli 79 wygranych, natomiast Knicks zdołali zwyciężyć 77 razy. Jeśli chodzi o rozstrzygnięcia pięściarskie — spektakularnych nokautów nie było więc i tutaj należy uznać, iż rachunek jest wyrównany.

Być może w przyszłości któraś z drużyn wyjdzie na prowadzenie w tej niepisanej rywalizacji, lecz takich zawodników jak Mourning, Johnson, Ewing, Oakley czy Hardaway nie zobaczy się już nigdy. To oni nadali temu wszystkiemu niespotykanej pikanterii. Tim Hardaway swego czasu oświadczył: „oni nie lubią nas, my nie lubimy ich”to było widać. W dzisiejszej NBA próżno jest szukać takiej zawziętości, a kiedy patrzy się na to, jak walczyli między sobą Knicks i Heat niejeden wychowany na koszykówce z kaset wideo, programie NBA Action oraz na komentarzu Włodzimierza Szaranowicza i Ryszarda Łabędzia powie sam do siebie — kiedyś to było.

Autor: Marek Niewiadomy

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWiwat król kurkowy!
Następny artykułMieszkaniec Katowic chciał skoczyć z wiaduktu