Wrześniowy ranek, rok 1939. Czołowe oddziały francuskiej 21. Dywizji Piechoty przekraczają niemiecką granicę. Czas nerwowego oczekiwania, zdobywania informacji, wysyłania patroli dobiegał właśnie końca – 7 września Francuzi ruszali z ofensywą na III Rzeszę, wypełniając sojusznicze zobowiązania wobec walczącej na wschodzie Polski.
Ofensywa była dobrze przygotowana, planowano ją już od maja 1939 roku. Jako obszar natarcia, ze względu na dogodne ukształtowanie terenu, francuski głównodowodzący, gen. Maurice Gustave Gamelin, wyznaczył przemysłowy rejon Saary.
Właśnie tam od 2 września – gdy Francja, zgodnie z podjętymi wobec Polski zobowiązaniami – rozpoczęła mobilizację, spływały kolejne jednostki. I choć mobilizacja była daleka od ukończenia, w planowanym punkcie przełamania francuskie siły uznano za wystarczające, aby zaatakować.
Francuzi ruszyli na froncie długości około 35 km – bezpośrednio na Rejon Saary, a także na wcinający się we francuskie terytorium, położony nieco na zachód, Las Warndt.
We wrześniu 1939 roku atak nie dla wszystkich oznaczał dokładnie to samo. Niemcy – testując koncepcję Blitzkriegu – postawili na manewr wielkich jednostek, ponoszących ryzyko działań z odsłoniętymi skrzydłami w imię szybkości, utrudniającej przeciwnikowi budowanie skutecznej obrony.
Francuzi mentalnie ciągle tkwili w okopach Verdun – stawiali na ciągłość własnych linii, bezpieczeństwo skrzydeł i metodyczne zdobywanie terenu. Do tego przygotowana, wyekwipowana i szkolona była ich armia, uznawana wówczas za najpotężniejszą armię świata. I w taki właśnie sposób działali w Saarze – nacierali tak, jak umieli.
Czyli bardzo, bardzo wolno. Jednostki poruszały się w gotowości do odparcia spodziewanego, niemieckiego kontruderzenia. Choć wszystkie niemieckie jednostki pancerne były wówczas w Polsce, Francuzi wyjątkowo bali się ataku czołgów, co wymuszało poruszanie się pod osłoną rozstawianych co kawałek stanowisk armatek przeciwpancernych.
Niemcy wiedzieli, gdzie uderzy Francja – podobnie jak Gamelin, potrafili czytać mapy. Dlatego wzdłuż swojej zachodniej granicy zbudowali Linię Zygfryda. Był to długi łańcuch nowoczesnych umocnień, mający budzić skojarzenia ze słynną, wzniesioną ogromnym kosztem, francuską Linią Maginota.
To prawda, że w 1939 roku Linia Zygfryda była gotowa zaledwie w 30 proc. Prawdą jest jednak także to, że w rejonie Saary jej gotowość była znacznie wyższa, a bunkry i stalowe kopuły w tym akurat rejonie obsadzały tzw. pierwszorzutowe jednostki. Określenie to dotyczy dywizji, które istniały przed wojną i nie musiały być tworzone z mobilizowanych rezerw, jak dywizje drugiego rzutu.
Niemcy dobrze przygotowali się na francuskie uderzenie. Francuzi ugrzęźli na rozbudowanych polach minowych, po raz pierwszy w historii mierząc się z bardzo niemiłym wynalazkiem – trudną do wykrycia miną Schrapnellmine 35.
Ta po aktywacji nie wybuchała od razu, ale wyskakiwała kilkadziesiąt centymetrów w górę, by razić więcej osób jednocześnie. Zaprojektowano ją tak, by stosunkowo niewielki ładunek raczej nie zabijał, ale ciężko ranił, zmuszając przeciwnika do angażowania zasobów w ewakuację i udzielanie pomocy rannym.
Poza skaczącymi minami Niemcy mieli jeszcze jedną, paskudną niespodziankę: zęby smoka.
Tę obrazową nazwę nosiły charakterystyczne, betonowe graniastosłupy, z których Niemcy ułożyli ciągłe linię, budując tym samym zapory, chroniące przed niespodziewanymi atakami czołgów. Użyte na tym odcinku, nowoczesne francuskie Renault R-35 nie miały jednak okazji pokazania swoich zalet. Już pierwszego dnia cztery wyleciały w powietrze na minach.
Cała nadzieja pozostawała w lotnictwie. Bo przecież w 1939 roku Francja miała potężne lotnictwo.
Na papierze – owszem.
Praktyka była jednak bardziej skomplikowana, bo w 1939 roku Francja miała niewiele nowoczesnych myśliwców (te zaczęły trafiać do jednostek dopiero kilka miesięcy później) i nie dysponowała nowoczesnymi bombowcami. O cudach techniki choćby zbliżonych do polskiego Łosia francuscy lotnicy mogli jedynie marzyć – ich wyposażeniem były anachroniczne maszyny takie jak Amiot 143 czy Bloch MB.210.
Gdy nad Saarą zostały użyte zgodnie z przeznaczeniem, spotkała je masakra. Zostały zestrzelone. Wszystkie. Po tej klęsce Francja w ogóle wycofała Amioty 143 z misji bombowych.
Mimo tych problemów 12 września Francuzi osiągnęli pozycje wyjściowe do ataku na Linię Zygfryda. Zdobycie kilkunastu kilometrów terenu sporo ich kosztowało: przez kilka dni stracili około 2 tys. żołnierzy.
Nie wydaje się to ogromną liczbą, ale – jeśli uwzględnimy proporcje i czas walk – Francuzi tracili każdego dnia mniej więcej tylu ludzi, co podczas gigantycznej klęski Francji wiosną 1940 roku. A przecież front liczył tylko 35, a nie setki czy tysiące kilometrów.
Mimo tego podciągnęli czołgi i artylerię, kierowali w rejon walk kolejne dywizje i nadal prowadzili mobilizację. Byli gotowi do natarcia na niemieckie umocnienia.
I wtedy zepsuła się pogoda.
Zgodnie z przyjętą praktyką dalsza ofensywa musiała być poprzedzona szczegółowym zwiadem lotniczym, ale nisko zalegające chmury uniemożliwiały działania samolotów. Więc Francuzi czekali.
W międzyczasie doszło do konferencji w Abbeville, gdzie – wobec opinii o rozbiciu głównych sił Polski (w tamtym dniu była to opinia błędna) – Anglia i Francja zdecydowały o wstrzymaniu wielkiego ataku na Niemcy. Z punktu widzenia wielu Polaków: decyzja zdradziecka. Z punktu widzenia polskich sojuszników: logiczna.
Choć polskie oddziały stawiały jeszcze opór przez wiele tygodni, nie wiązały już głównych sił niemieckich. Te – luzowane – mogły zostać przerzucone na Zachód. I były: 12 września Niemcy przerzucili na zachód pierwszą ze zluzowanych w Polsce dywizji, 3. Dywizję Strzelców Górskich.
W takim kontekście wykrwawianie się w atakach na Linię Zygfryda nie miało sensu. Zwłaszcza, że jej potęgę mocno przejaskrawiała niemiecka propaganda, zakorzeniając we Francji obawę przed – rzekomo potężnym – łańcuchem umocnień. Bardziej zasadne było wycofanie się za własną Linię Maginota i pozwolenie Niemcom na wykrwawienie się w bezowocnych atakach.
Dzisiaj wiemy, że były to złudne kalkulacje, ale francuskie dowództwo w 1939 roku wierzyło w potęgę swoich umocnień. A gdy po 17 września pogoda się poprawiła i możliwe stało się zweryfikowanie wcześniejszych założeń, na Polskę ruszyli Sowieci. Na bezpośrednią pomoc dla ginącego na wschodzie sojusznika było już za późno.
Kto zdradził Polaków w 1939 roku? Narracja o klęsce, będącej wynikiem zdrady sojuszników jest mocno ugruntowana w społecznej świadomości. Jeśli jednak zestawimy ja z faktami i zapisami dokumentów, nie będzie łatwo wykazać, że Anglia i Francja faktycznie porzuciły walczącą Polskę.
Dlatego, jeśli już podczas każdej z tragicznych rocznic musi paść zarzut zdrady, być może warto umieścić go nie w kontekście międzynarodowej polityki, ale przejścia granicznego w Zaleszczykach. To właśnie nim 18 września polskie władze opuszczały walczący kraj.
Wśród uciekających nie brakowało postaci osobiście odpowiedzialnych za kształt polskiej polityki zagranicznej, jak minister Józef Beck, czy plan wojny obronnej, nakreślony – wbrew głosom doradców – przez marszałka Śmigłego-Rydza.
Naczelny Wódz, o czym warto pamiętać, opuścił Warszawę już 7 września, tracąc wiarę w podległą sobie armię znacznie szybciej, niż zrobili to nasi sojusznicy.
Korzystałem m.in. z książek “Sowieci nie wchodzą“ Tymoteusza Pawłowskiego, “Mity polskiego września“ Sławomira Kopra i artykułu Norberta Bączyka “Sojusznicza iluzja“ z magazynu “Technika Wojskowa Historia“.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS