Bernard Newman (1897-1968) był angielskim historykiem i autorem ponad 150 książek. Pisał beletrystykę i reportaże, książki dla dzieci i science fiction. Interesowała go historia i polityka nie mniej niż podróże. “Był badaczem jedynym w swoim rodzaju. Zbierał fakty i opinie wyrażane zarówno przez robotników i chłopów, jak i przez ministrów, urzędników oraz głównych polityków epoki” – czytamy we wstępie jego niezwykłej książki, którą napisał po odbyciu rowerowej wyprawy po Polsce w 1934 r.
Dzięki uprzejmości wyd. Znak Horyzont publikujemy fragment książki Bernarda Newmana “Rowerem przez II RP. Niezwykła podróż po kraju, którego już nie ma”.
Polskie Lourdes
Miasto mnie rozczarowało – czy to naprawdę miało być polskie Lourdes? Opowieści o jego sławie towarzyszyły mi w podróży przez Polskę – jak to dzięki boskiemu pośrednictwu cudownego obrazu Madonny klasztor na Jasnej Górze oparł się wszelkim atakom Szwedów, którzy w 1655 roku najechali kraj. Gdy wreszcie wytrząsłem się dostatecznie na nieszczególnych częstochowskich ulicach i podjechałem pod klasztor, pomyślałem sobie, że mówiąc o skutecznej obronie, należałoby chyba docenić również inżyniera, który zaprojektował i wzniósł potężne dwudziestostopowe mury.
Miejsce to miało niewątpliwie swoją atmosferę. Zapomniałem o deszczu i dołączyłem do pielgrzymów. Nie był to świąteczny dzień, lecz zwykła poranna msza niedzielna, tak więc na ogromnym terenie pod gołym niebem stało jedynie 30 000 ludzi. Gdybym przyjechał tydzień lub dwa później – ósmego września – byłbym jednym z trzystutysięcznego tłumu. Widok rzeczywiście przypominał Lourdes, modlitwy były długie i żarliwe, wysoko nad nami, na szczycie murów, kapłan we wspaniałych szatach odprawiał mszę.
W kulminacyjnym momencie odsłonił obraz cudownej Madonny w głębi czegoś, co przypominało szklaną gablotę. Dwadzieścia dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć osób runęło na ziemię w uwielbieniu, a ja usiłowałem nie rzucać się w oczy. Te symbole niewiele dla mnie znaczą, ale nie lubię ranić czyichś uczuć. W Częstochowie podobnie jak w Lourdes nie liczy się, w co wierzymy, ty czy ja, ważna jest wiara pielgrzymów.
Obraz Madonny nie wyróżnia się pod względem artystycznym. Zgodnie z tradycją namalował go Święty Łukasz. Zawsze sądziłem, że był on raczej lekarzem niż artystą, w każdym razie źle zmieszał farby – co widać zwłaszcza w kolorycie ciała. Madonna jest śniada jak Hinduska, a złota oprawa służąca za jej strój tylko podkreśla tę karnację. W Polsce znana jest jako “Czarna Madonna”, a jej sława sięga zenitu. Co ciekawe, klasztor stanowił węgierską fundację, a osadzono w nim zakon Świętego Pawła Pustelnika. Do dzisiaj niektórzy mnisi są Węgrami.
Klasztor jest imponujący architektonicznie. Zewsząd otaczają go wspomniane dwudziestostopowe mury, klasztorne budynki zaś piętrzą się na podobieństwo piramidy. Nad całością góruje wieża kościelna z najwyższą w Polsce iglicą. Przepchnąłem się przez ciżbę do szczytu murów; wszędzie klęczeli pielgrzymi, całując święte mury lub błogosławioną ziemię. Po ubraniu niektórych z nich widać było, że przebyli setki mil, zmierzając do świętego miejsca; byli nieprzytomni ze zmęczenia.
Przy jednej ze stacji drogi krzyżowej zobaczyłem grupkę, która nie była w stanie iść dalej. To nie serca w nich osłabły, jak mnie zapewnili, lecz buty zawiodły – buty, do których byli nieprzyzwyczajeni, bo po raz pierwszy w życiu przez kilka godzin z rzędu mieli je na nogach. Nic więc dziwnego, że krzepkie, przyzwyczajone do swobody stopy się zbuntowały. Trzy lata oszczędzali na tę podróż – przyjechali z wioski za Lublinem.
Czy to było tego warte? Trzyletnie oszczędności stracone na boleśnie niewygodną podróż zakończoną kilkoma chwilami religijnej ekstazy i rzutem oka na święty obraz? Czy było to tego warte? Wiedziałem, jak ja bym odpowiedział – w takich miejscach czułem tylko smutek. A jednak ci pokorni wieśniacy wiedzieli swoje – gdy tylko wrócą do domu, zaczną oszczędzać przez kolejne trzy lata. Otrzymali łaskę, teraz przepełniało ich dobro. Czy nie było to warte wszelkich niewygód tego świata?
W kościele trwała msza. Powiedziano mi, że przy odpowiednim rozmieszczeniu wejdzie do niego 12 000 osób. Albo zgromadziło się w nim 15 000 ludzi, albo też byli oni nieodpowiednio rozmieszczeni. W życiu nie widziałem – i nie czułem – takiego ścisku. Nie jestem chuchrem, ale myślałem, że lada moment pękną mi żebra. Przede mną stała drobna dziewczyna, z najwyższym trudem uniosła dłoń, chcąc się przeżegnać, jednak tłum niespodzianie zafalował, zaskoczył ją – głośno krzyknęła z bólu. Gdy minutę później spojrzałem w dół, dostrzegłem bladość jej twarzy, oczy bez wyrazu. Zemdlała.
Jak ją stamtąd wyciągnąć? Utorowanie sobie drogi przez tłum było niemożliwe. Wykorzystując swoją znaczną wagę, oparłem się na stojących za mną ludziach, nie bacząc na ich protesty. Uzyskawszy w ten sposób kilkucalowy prześwit, chwyciłem dziewczynę wpół – całe szczęście, że była tak drobna – i uniosłem wysoko nad głowę. Ludzie podawali ją sobie nad głowami z rąk do rąk, tak samo jak przekazuje się ofiary sanitariuszom na meczach piłkarskich w Anglii.
Niewiele widziałem z mszy przed olśniewającym ołtarzem, wspaniałych strojów kapłana i ministrantów, słyszałem za to wspaniałe śpiewy ukrytego chóru. Głównie jednak niepokoiłem się o ludzi wokół mnie, przepełniony nietypowym dla mnie współczuciem, a jednocześnie przejęty podziwem dla nich, których wiara znajdowała się na tak odmiennej płaszczyźnie.
Dla nich ołtarz był obiektem cudownej piękności, dla mnie niemal karykaturą – żeby zwykły drewniany krzyż zamienić w łunę diamentów! Straszliwy ścisk, odór spoconych ciał, bezustanne jęki bólu – jak można w takich warunkach zachować religijny nastrój? A przecież tam panował, byłem bodaj jedyną osobą, której myśli zaprzątały tak przyziemne sprawy. Miałem dosyć, zatrzymywała mnie jedynie piękna muzyka, ale poza tym tylko wypatrywałem pretekstu, żeby przebić się przez stłoczonych za mną ludzi. I wreszcie takowy się pojawił. Jard ode mnie po prawej stronie stała jakaś bezmyślna kobieta z niemowlęciem! Dobiegł mnie zdławiony okrzyk, gdy tłum na nią naparł. Przepchnąwszy się do niej, chwyciłem dziecko i dosłownie wywalczyłem sobie drogę do drzwi. Kobieta podążała za mną.
– Nie powinna pani tam wchodzić z tym maleństwem – napomniałem ją, gdy siedziała już zdyszana na schodach; mówiła trochę po niemiecku.
– Skądże znowu, dałabym radę – zaprotestowała. – To nie przez nie, to przez to drugie.
– Przez to drugie?
– Tak, niebawem spodziewam się kolejnego dziecka. Dlatego chciałam uzyskać błogosławieństwo naszej Pani Częstochowskiej. Przyjechałam ze Lwowa.
Taka wiara zasługiwała na nagrodę. Miałem ze sobą list polecający do przeora klasztoru. Nie zamierzałem go wykorzystać, ale teraz odszukałem duchownego – dystyngowany, łaskawy, siwowłosy zakonnik. Przyjął mnie uprzejmie, rozmawialiśmy przez chwilę. Następnie zapytał, czy mógłby coś dla mnie zrobić – pośle jednego z braci, by oprowadził mnie po klasztorze.
– Jeśli można, wolałbym poprosić o coś innego – odparłem. – Jest tu kobieta, która przebyła długą drogę, by otrzymać błogosławieństwo dla swego nienarodzonego dziecka. Gdyby mogła je dostać bezpośrednio od ojca, byłaby w siódmym niebie. Zechciałby ojciec?
– Ależ oczywiście!
Tak więc owa kobieta wróciła do Lwowa jako najdumniejsza i najszczęśliwsza z przyszłych matek w całej Europie. Jej dziecko przyszło już zapewne na świat, mam nadzieję, że spełniło wszystkie jej nadzieje.
Pewna cecha ośrodków pielgrzymkowych zawsze mnie potwornie denerwuje – hordy szakali czyhających na naiwnych pątników. Wokół klasztoru rozłożył się prawdziwy jarmark; stragany z jedzeniem są niezbędne, ale większość pozostałych to rozbój w biały dzień. “Pamiątki”, czyli bezwartościową tandetę, sprzedawano dziesięć lub sto razy drożej, niż były tego warte, bo były święte. Koszmarne reprodukcje Madonny wyciągały połowę rocznych oszczędności z kieszeni uczciwego człowieka. Zgadzam się, że wieśniaczy umysł przepada za takimi obrazkami, ale jeśli już trzeba nimi handlować, to czy nie mógłby się tym zająć sam klasztor? Dlaczego ci niewinni chrześcijanie mają być łupieni przez grzeszników, a nawet przez Żydów?
Niedobrze mi się zrobiło, gdy zobaczyłem tych szalbierzy sprzedających “srebrne” świeczniki prostaczkom, którym nawet przez myśl nie przeszło, by zwątpić w uczciwość bliźnich – szczególnie w świętym miejscu. Inni łajdacy nieproszeni wtykali nam tandetne kwiatki w płaszcze, po czym żądali zapłaty. Większość ludzi płaciła, uważając najwidoczniej, że należy to do miejscowych obyczajów. Ufam tylko, że ci szachraje zrozumieli wszystko, co do nich wrzeszczałem! Normalnie uwielbiam rozmawiać z nieznajomymi – jestem zachwycony, gdy widzę, że ktoś do mnie podchodzi. Ale jeśli wybieracie się do Częstochowy, nauczcie się najpierw jednego słowa po polsku: Nie (po angielsku wymawia się je “nee-ay” i oznacza przeczenie), a potem wykrzykujcie je złowrogo w stronę każdego, kogo zobaczycie.
Powyższy fragment pochodzi z książki Bernarda Newmana “Rowerem przez II RP. Niezwykła podróż po kraju, którego już nie ma”, która ukazała się nakładem wyd. Znak Horyzont. Tekst ukazał się pierwotnie na łamach WP w lutym 2021 roku.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS