Dzięki uprzejmości wyd. Muza SA poniżej publikujemy fragment książki Doroty Majewskiej i Aleksandry Prykowskiej “Łączniczka ‘Zośki’. Wspomnienia Danuty Rossman”, która ukaże się 25 sierpnia. Prawa do zdjęć wykorzystanych w artykule mają autorki książki. Fotografii nie można powielać bez ich zgody.
Dokładnie pamiętam tę datę – 7 października 1944 roku. Zobaczyłam wielki teren prostych zabudowań. Kobieca część została odseparowana. Baraki, w których miałyśmy zamieszkać, wcześniej były pomieszczeniami karnymi. Stały na podmokłym gruncie na drewnianych palach, otoczone podwójnymi drutami kolczastymi. Dowiedziałam się, że jesteśmy pierwszymi kobietami w męskim obozie jenieckim. Przed ogrodzeniem stali jeńcy, którzy trafili tu już w 39 roku. Wśród nas, sześciuset kobiet, było trzydzieści niepełnoletnich. Prawie wszystkie harcerki. Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata. Ja, ze stopniem wojskowym podporucznika, a harcerskim – drużynowa po próbie, zostałam komendantką grupy harcerskiej.
Warunki bytowe były gorsze niż fatalne. W naszym nieogrzewanym baraku znajdowało się jedno puste pomieszczenie. Dosłownie puste, wysypane jakimiś wiórami. Na tym bezpośrednio spałyśmy jedna przy drugiej. Prymitywne warunki sanitarne. Okropne umywalnie na korytarzu. O jedzeniu trudno mówić. Coś ciepłego do picia, kromka chleba z kawałkiem margaryny, wstrętna zupa z jarmużu. Tym karmiono nas trzy razy dziennie.
Mężczyźni byli pod tym względem w trochę lepszej sytuacji. Muszę powiedzieć, że dbali o nas. Ci, którzy akurat mieli dyżur przy odgradzających nas kolczastych drutach, byli gotowi pomagać. Podrzucali nam dodatkowe porcje jedzenia. U jednego z żołnierzy zauważyłam krzyż harcerski. Od razu poczułam się lepiej, uznałam go za swojego. To był nauczyciel z Poznania, oficer, który zdjął wszystkie odznaczenia, aby pójść do obozu ze swoimi.
Polscy żołnierze z jenieckiego stalagu stali się naszymi sprzymierzeńcami. Dostawali paczki z Czerwonego Krzyża. Pracowali w gospodarstwach wiejskich u kobiet, których mężowie poszli na wojnę lub polegli. Te prace nazywały się komenderówkami. Niektórzy jeńcy prowadzili handel wymienny z miejscowymi Niemcami. Szczególnie papierosy i kawa z paczek z Czerwonego Krzyża były w cenie. Dzięki naszym żołnierzom wiele z nas miało ciepłą odzież i buty na zimę.
Właśnie zimą niespodziewanie dopadła mnie poważna choroba – ostre zapalenie gardła i strun głosowych. Dostałam wysokiej gorączki. Nie mogłam jeść ani mówić. Nawet przełykanie śliny sprawiało mi trudność i ból. Zajmowała się mną jedna z harcerek, Hanka Czarnecka. Gdyby nie uczynny druh z Poznania, pewnie z każdym dniem byłoby tylko gorzej. To jemu zawdzięczam życie. Przynosił mi w termosie ciepłe mleko i kaszkę mannę.
W tym obozie po raz pierwszy zobaczyłam, co to jest kocówa. Moje podopieczne poprosiły, żebym wyszła z sali i zostawiła swój skórzany pas. Okazało się, że jedna z dziewczyn zabrała ze sobą do obozu żelazko. Było to dawne żelazko z duszą, bardzo ciężkie. Pobiła nim jedną z więźniarek. Dziewczyna odniosła silne obrażenia, więc koleżanki postanowiły wymierzyć sprawczyni sprawiedliwość. Narzuciły jej koc na głowę, żeby nic nie widziała, i tłukły ją tym moim pasem harcerskim. Na koniec pozwoliły mi wejść do środka. Dziewczyna zdarła z siebie koc. Cała dygotała. Nic dziwnego, po takim laniu!
Wkrótce, jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, podzielono nas. Jako oficer zostałam wysłana do obozu IX C Molsdorf w Turyngii. Tu zastałam lepsze warunki bytowe. W sumie 380 kobiet w randze oficerów i troje dzieci. Prawie wszystkie posiadały wyższe wykształcenie. Urządzałyśmy sobie pogadanki samokształceniowe. Z chęcią wygłosiłam kilka prelekcji na temat harcerstwa, nie pomijając, jak wielką rolę odegrało w okresie okupacji i w Powstaniu. W obozie Molsdorf życie było łatwiejsze, ale ja pod względem psychicznym cierpiałam. Ogarnęła mnie tęsknota za Jędrkiem.
Wiadomość o jego śmierci dostałam od Wieśka Krajewskiego, którego straciłam miesiąc później. Jędrek zginął jak bohater, broniąc Szpitala Jana Bożego przy Bonifraterskiej. Podczas natarcia Niemców 23 sierpnia razem z kapitanem Janem Andrzejewskim znaleźli punkt obronny obok kotłowni. Wybór miejsca okazał się niefortunny. Zauważył to Andrzej “Morro” i nawoływał, żeby dołączyli do grupy, ale oni już nie mieli drogi odwrotu. Zostali odcięci ogniem wroga. Nie mogłam uwierzyć. Dlaczego Jędrek? Przychodziły takie dni, że chciało mi się tylko płakać. Nie poznawałam siebie, zawsze byłam silna, opanowana. Musiałam coś zrobić ze swoim stanem ducha. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Przecież Tadeusz też miał okres kompletnego załamania i apatii po śmierci najlepszych przyjaciół. Chęć do dalszej walki przywróciło mu pisanie pamiętnika. Postanowiłam zrobić to samo. Mój obozowy pamiętnik zaczęłam pisać 12 marca 1945 roku.
Odczuwałam wielką samotność. Dziewczyny dostawały listy, paczki od bliskich, a ja czułam się jak wyrzucona na bruk, daleko od wszystkich, których kochałam. Wysłane listy powracały, nikt mnie nie szukał. Nie wiedziałam, co z mamą. Jak nigdy pragnęłam się wtulić w jej opiekuńcze ramiona albo usiąść tacie na kolanach. Nie wiedziałam, czy tato i Przemek żyją. Nic nie wiedziałam. Miałam obok siebie Jankę i Żanetę, byłyśmy obozową rodziną. Nic dla mnie nie znaczyły, tak jak ja dla nich. Nie rozumiałyśmy się. Żadnej osoby z tego obozu nie byłam w stanie pokochać, a miłość i poświęcenie były mi potrzebne. “Janka jest strasznie małostkowa, takie kaczątko, z którego nigdy nie wyrośnie orzeł. Dobra z natury, ale czegoś większego nigdy nie doświadczy”.
Brakowało mi tego, co w harcerstwie. Tam każdy chciał nieść pomoc drugiemu. Tu każda myślała wyłącznie o sobie. Nie pomogły moje opowiadania o harcerstwie, jacy byli wspaniali ludzie. Łączyła nas tylko zwykła więź Polek w obozie. Tęskniłam za Halą Glińską, moją najbliższą przyjaciółką, i za Baśką. Nic o nich nie wiedziałam. Pokładałam tylko nadzieję w chłopcach, a najbardziej w Jurku Kozłowskim, że w końcu mnie znajdzie. Oby jak najszybciej.
W obozie uczyłyśmy się angielskiego. Bardzo mnie to cieszyło. Chciałam choć jako tako władać obcym językiem. Uczyła nas pani Bociańska. Ją mogłam polubić. Była bardzo miła i wyrozumiała. Przykładałam się do lekcji. Miałam wrażenie, że angielski będzie mi kiedyś potrzebny. Czasem bywały też przyjemniejsze, spokojniejsze dni. Siadałyśmy w celi i rozmawiałyśmy, co będziemy robić po opuszczeniu tych zimnych ścian. Bo wierzyłyśmy, że nadejdzie taki dzień. Na przykład Hela mówiła, że trzeba szybko wyjść za mąż, bo potem to kobieta nabiera swoich przyzwyczajeń i trudno jej będzie z nich zrezygnować. Zastanowiłam się wtedy nad sobą. Byłam gotowa na miłość, na małżeństwo, na wszelkie rezygnacje z przyzwyczajeń tylko dla jednego mężczyzny. Dla Jędrka. Ale jego już nie było.
Pomyślałam o Wieśku Krajewskim. Był moim najlepszym przyjacielem. Zwariowany chłopak, bardzo radosny. Z nim można było konie kraść, szaleć, tańczyć, bawić się. Ale tylko tyle. To nie miało dla mnie większego znaczenia. O Jędrku myślałam inaczej: “Jędrek to pomoc, opieka i miłość na całe życie”. Bardzo mi go brakowało. Wierzyliśmy, że po wojnie się pobierzemy. Nie mogło być inaczej. Już nie słuchałam, jak Hela klepie trzy po trzy, a inne jej wtórują. Zamyśliłam się. “Bardzo zapragnęłam mieć dziecko. Bardziej niż męża. Jednak kolejność powinna być zachowana”. Kto więc zostanie moim mężem?
Pewnego wiosennego dnia bardziej niż zwykle myślałam o tych, którzy odeszli, których kochałam. Nikt nie wiedział, ile we mnie było tęsknoty za nimi. Minęły dwa lata, od kiedy zakatowali Jasia. Zginął Alek, Jacek i Tadeusz. Serce ściskało się z bólu. Jędrek… miałam iskierkę nadziei, że to pomyłka, że on żyje, że gdzieś w ukryciu czeka na mnie. Poleciłyśmy nasze miłości Matce Boskiej Harcerskiej. Baśka – Alka, Hala – Tadeusza, a ja… Może chociaż jego Matka Boska ocaliła. Żyłam nadzieją. Choć wśród swoich rzeczy miałam kartkę od Wieśka Krajewskiego o śmierci Jędrka, to łatwiej mi było myśleć, że to pomyłka.
W dalszym ciągu nic nie wiedziałam o mamie ani co się stało z ojcem i Przemkiem. Wysyłałam listy, a one wciąż wracały. Przykro mi było patrzeć, jak inne dziewczyny dostawały korespondencję i paczki od swoich bliskich. Czułam się zapomniana i odrzucona. Zżerała mnie nostalgia, często chorowałam. Gdybym miała kogoś kochającego obok siebie, mogłabym robić to, co innym wydawałoby się niemożliwe. Byłam przecież silna, odważna. Chłopcy bardzo cenili te moje cechy charakteru. W Molsdorf nic się nie działo. Nikt mnie nie rozumiał, a ja tęskniłam za tą bezinteresowną miłością, której mi tu tak bardzo brakowało. Żeby jakieś zadanie do wykonania. Poczułabym znów energię, która mnie dawno opuściła.
Dziwiłam się, ile jest podłości w ludziach. Te moje obecne towarzyszki, moja obozowa rodzina, mimo wykształcenia, które większość z nich miała, były małostkowe, myślące wyłącznie o sobie, czasem ordynarne i bezwzględne. Próbowałam je zrozumieć. Towarzyszyła nam bezsilność. Nie mogłyśmy realizować siebie, swoich marzeń. Wszędzie czaiła się beznadziejna pustka. Nie miałyśmy wpływu na to, co się działo. A właściwie na to, że nic się nie działo. Dwie kobiety w obozie zwariowały. Powodem był brak seksu.
Obozowe towarzyszki przeszukały moje rzeczy i nie znalazłszy żadnych dokumentów, uznały, że nie jestem oficerem. Zdegradowały mnie polskie kobiety. Denerwował je mój spokój i to, że nie włączam się do głupich pogaduszek, do robienia sobie na złość. Byłam inaczej wychowana. Moja mama nigdy nie wdawała się w kłótnie. Tatę podziwiałam za wesołe i spokojne usposobienie. Był autorytetem dla mnie i dla innych. Mam najlepszą rodzinę, tylko gdzie? Zamiast tracić czas na bezsensowne zatargi i spędzać go na niczym, realizowałam się w nauce angielskiego. To zaowocowało. Później pomagałam w lekcjach młodszym grupom dziewcząt.
Powyższy fragment pochodzi z książki Doroty Majewskiej i Aleksandry Prykowskiej “Łączniczka ‘Zośki’. Wspomnienia Danuty Rossman”, która ukaże się 25 sierpnia nakładem wyd. Muza SA.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS