A A+ A++
ANNETTE


ANNETTE

Fot.: materiały prasowe/Gutek Film

Operowo-musicalowa konwencja z głosami Adama Drivera i Marion Cotillard

Możemy zaczynać – usłyszeliśmy zatem od Caraxa, francuskiego mistrza filmowego neobaroku, jednego z naczelnych ekscentryków kina, który – przynajmniej takie było założenie – postanowił jeszcze raz udowodnić, jakiej klasy jest wizjonerem i przed żadną ekstrawagancją się nie cofnie. Stąd operowo-musicalowa konwencja „Anette”, która sprawia, że aktorzy nie mówią, tylko śpiewają. Śpiewają w każdej sytuacji, z sekwencją erotyczną włącznie. Problem w tym jednak, że to, co wydaje się niewinną osobliwością, szybko okazuje się narzuconym z góry, wysilonym konceptem, który zabija filmową opowieść.

Cotillard i Driver są jak primadonny z bardzo starego operowego teatru, w nieskończoność celebrujące swe arie. Efekt jest taki, że zabieg, który z początku wywołuje przynajmniej cień uśmiechu szybko pożera cały film, pozostawiając widza w odrętwieniu i zażenowaniu. Czyni bowiem historię jeszcze bardziej nieznośną niż zakłada to przypominający wątłe libretto scenariusz. Sprawia, że pozornie brawurowe sceny w istocie są niemożliwie statyczne i ciągną się w nieskończoność, a wyśpiewywane wielkimi literami uczucia stają się własną karykaturą.

To zresztą problem tego filmu. Carax pozuje na wielkiego prestidigitatora, bezczelnie igrającego z konwencjami i przyzwyczajeniami widzów. Co i rusz gubi jednak azymut, sekwencje w założeniu upiornie śmieszne i anarchistycznie łamiące stereotypy, zamienia w wypisy z bezpiecznej i poprawnej do bólu czytanki – znów jak w kiepskiej operze sprzed dekad. Płaci za to najwyższą cenę, bo film, który miał być pokazem jego reżyserskiej siły i udowadniać nieustannie, że zainscenizować umie wszystko, zamienia się w składankę patetycznych popisów pary głównych bohaterów.

ANNETTE


ANNETTE

Fot.: materiały prasowe/Gutek Film

Nawet Adam Driver i Marion Cotillard nie uratują naskórkowyego scenariusza

Prawdziwego życia w nich tyle, co w genialnej baby Anette, córce Ann i Henry’ego, granej aż do ostatniego fragmentu (to nie spoiler, bo rzecz wyjaśnia się szybko) przez drewnianą jak Pinokio figurkę. Nie pomaga naskórkowy scenariusz, nieumiejętnie nakładający kliszę na kliszę. Ann grana przez Cotillard jest operową diwą, w życiu cierpiącą jak jej bohaterki na scenie. Laureatka Oscara za rolę Edith Piaf tym razem używa dwóch min, rozwleka frazy, patrzy przeszywająco i wcale nie obezwładnia partiami wokalnymi. Henry McHenry w interpretacji Adama Drivera miał szansę być intrygujący, bo to doktor Jekyll i pan Hyde tego filmu.

Driver próbuje wypełniać sobą cały ekran, gra kubłami, bawi się w niepoprawną dezynwolturę. Tyle że hollywoodzki gwiazdor pokazuje to jednowymiarowo, jakby kompletnie nie znał klucza do swego bohatera. Jego rozbuchany Henry nie budzi żadnych emocji, poza dystansem wobec umiejętności aktorskich Drivera. Cóż zrobię, skoro jedyną jego spełnioną rolą wydaje mi się dziś tytułowy Paterson z pięknego filmu Jima Jarmuscha? Marion Cotillard i Adam Driver – mimo że był jednym z producentów filmu – są tylko marionetkami w rękach Leosa Caraxa.

ANNETTE


ANNETTE

Fot.: materiały prasowe/Gutek Film

Autor wspaniałych „Kochanków z Pont-Neuf” i intrygujących „Holy Motors” opowiada, że „Anette” wzięła się z potrzeby zadośćuczynienia wobec jego zmarłej żony, która, przyćmiona przez twórcę, długie lata cierpiała na depresję. To jego motywacja i interpretacja. Cóż jednak biorę z niej ja, nie mając do autorskiego przesłania dostępu? Nic poza feerią wątpliwych atrakcji serwowanych przez zachwyconego sobą reżysera. Carax bazuje na wypracowanej przed laty marce mistrza filmowego neobaroku, ale tym razem gra znaczonymi kartami. Mnoży efekty, dociska pedał gazu, jakby chciał podkreślić, że dla jego wizji nie ma żadnych granic.

Niektórzy najwyraźniej – jak canneńscy jurorzy, którzy przyznali mu nagrodę za reżyserię – dali się przekonać lub – jak kto woli – nabrać. Innym pozostaje poczucie obcowania z najbardziej przereklamowanym filmem ostatnich miesięcy, chęć powrotu do „La La Land” i filmowego „Chicago” albo spotkania z polskim kinem z muzyką, które czeka nas w najbliższych miesiącach – „Bo we mnie jest seks” Katarzyny Klimkiewicz o Kalinie Jędrusik oraz „Innymi ludźmi” Aleksandry Terpińskiej według hip hopowego arcydzieła Doroty Masłowskiej.

Czytaj też: Serial o procesie sprzed lat zmienił jej życie. Chce udowodnić, że jej działania przedstawiono fałszywie

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułStrzelcy Kaniowscy wracają na pozycje. Rekonstrukcja w Beleniu odbędzie się 4 września
Następny artykułApel Wojewody Mazowieckiego z dnia 19.08.2021 r.