Gerry Fenn kiedyś był sławnym dziennikarzem dostarczającym niesamowitych historii. Po tym, jak wyszło na jaw, że je fabrykował, ledwo wiąże koniec z końcem, imając się wszystkich, nawet najgłupszych zleceń. Pewnego dnia jedzie do Banfield, a na miejscu okazuje się, że znalazł coś zupełnie innego, niż się spodziewał. Do tej pory głuchoniema dziewczyna nagle odzyskuje zmysły, a do tego zaczyna uzdrawiać innych ludzi.
Sanktuarium (2021) – recenzja filmu (UIP). Kicz i nuda
Lubię horrory, naprawdę. Bardzo cieszę się więc, że ostatnie lata to zdecydowanie renesans tego gatunku, pojawia się coraz więcej twórców, którzy robią ciekawe – i przede wszystkim straszne – produkcje, zarówno pod kątem formalnym, jak i fabularnym. Na wielkim ekranie wciąż jednak pojawiają się rzeczy takie, jak Sanktuarium, które nie mają ani jednego, ani drugiego na odpowiednim poziomie.
Przypadek Sanktuarium jest o tyle dziwny, że w jakimś stopniu jest to niewykorzystana szansa. Zdolniejsi scenarzysta i reżyser zrobiliby z tego coś naprawdę intrygującego i trzymającego w napięciu. Mała mieścina, lokalna społeczność, celowo zapomniana historia, dookoła lasy – wszystko to mogło być polem do stworzenia dusznej i tajemniczej atmosfery, w której niebezpieczeństwo czyhałoby na każdym kroku, tym bardziej, że nie wiadomo byłoby, co albo kto jest większym zagrożeniem. Również niektóre wątki można by w interesujący sposób wpleść w ten horror. Jest tu coś o tym, jak działają pędzące za klikalnością media, jest o tym, w jaki sposób zarówno one, jak i religia mogą być narzędziem do manipulowania i rządzenia ludźmi. Jest o starciu pierwotnej, nieco plemiennej wiary z religią zinstytucjonalizowaną, pod pozorami kryjącą wstydliwe praktyki i żądzę zysków. Jest i o nawróceniu, naprawianiu błędów przeszłości, powolnym rozumieniu, jak ważna jest prawda i co jest w życiu tak naprawdę istotne.
Brzmi ciekawie? Przyznam, że trochę ubarwiam, bowiem Sanktuarium idzie niestety w dobrze znane rejony banału (typu, że tam gdzie dobro, zawsze jest zło, bla bla bla), absurdu i przewidywalności. Od samego początku, dosłownie pierwszej sceny, wiadomo, w którym kierunku cała rzecz się potoczy. Mnóstwo tu dziur logicznych i głupich zachowań postaci. A przede wszystkim nie ma napięcia i strachu. Okazjonalnie pojawiające się jump scare’y są oczywiste i słabo zrobione, efekty specjalne kiczowate, wręcz zabawne. Wszystko to powoduje, że cały seans siedziałem niesamowicie wprost znudzony.
Sanktuarium (2021) – recenzja filmu (UIP). Cricket Brown i Jeffrey Dean Morgan na plus
Jeśli za cokolwiek można pochwalić Sanktuarium, to za dwie, ale niestety tylko dwie, osoby z obsady. Pierwszą jest Cricket Brown, która wciela się w Alice, dokonującą cudów dziewczynę, twierdzącą, że rozmawia z samą Maryją. Dobrze pokazuje pewną dziecięcą naiwność i radość, że może zrobić coś dobrego dla innych, w jej wiarę da się uwierzyć. Jest też wiarygodna, gdy Alice staje się nieco bardziej demoniczna. Partneruje jej – znany z roli Negana w The Walking Dead – Jeffrey Dean Morgan, który chociaż bohatera ma sztampowego i średnio skonstruowanego, ma jednocześnie na tyle dużo charyzmy, że jednak idzie się za Fennem i kibicuje mu.
Reszta obsady niestety dostosowuje się do marnej jakości całej produkcji, zwłaszcza Cary Elwes (tego można kojarzyć z serii Piła) bardzo stara się być cyniczny, ale wychodzi raczej śmiesznie. Reszta jest po prostu nijaka. Jak całe Sanktuarium. To film, który nie daje niestety żadnej rozrywki, a już na pewno nie takiej, której można by oczekiwać od horroru. To produkcja nie tyle do obejrzenia i zapomnienia, co po prostu do zapomnienia.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS