Dzisiaj, 5 lipca (08:50)
“Egzotyczny kraj, który powstał niedawno, ale ma spore ambicje” to Polska. Oglądamy ją oczami angielskiego dżentelmena, który II RP przemierza na rowerze. Bernard Newman poznaje ludzi i odwiedza miejsca, które wprawią go w osłupienie, zachwyt, czasem wzbudzą śmiech lub litość. Tamta Polska już nie istnieje, ale po niemal 90 latach możemy ją znowu oglądać oczami angielskiego pisarza, podróżnika i… szpiega.
“Gdy mój język uporał się z takimi miastami jak Bydgoszcz, Częstochowa i Przemyśl, niczego się już w Polsce nie bałem” – pisze Bernard Newman. Publikujemy fragment niezwykłego reportażu “Rowerem przez II RP”, który ukazał się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
***
Następnie zacząłem uczyć się słówek: dzień dobry, proszę, dziękuję, czy to droga do…? Pokój, spać, lunch, obiad, śniadanie. Wołowina, cielęcina, wieprzowina, baranina, ziemniaki, kapusta. Woda, szynka, kurczak, jajka, liczebniki główne i dni tygodnia, tak, nie, rower. Znam te słowa w kilkunastu językach i mogę z nimi objechać cały świat. Zanim opuściłem przemiły statek, dorzuciłem do nich wiele innych, wznosząc się nawet na wyżyny etykiety w zwrocie “całuję rączki”.
George, mój rower, przeżył straszliwą podróż, a przynajmniej tak mi powiedział. Trafił do ładowni, upchnięty razem z partią angielskich maszyn przeznaczonych dla Rumunii – z niejakim zaskoczeniem dowiedziałem się, że większa część handlu między Rumunią a Anglią przechodzi przez polskie porty i koleje. George był wyraźnie podenerwowany, ponieważ obawiał się, że razem z maszynami zostanie odesłany do Rumunii. Miał jak najgorsze wspomnienia z naszej ubiegłorocznej wyprawy do tego kraju, kiedy to znaczną ilość czasu spędziliśmy na posterunkach policji. Dlatego niezwykle się ucieszył, kiedy w Gdańsku go oswobodziłem, lecz ponownie popadł w przygnębienie, gdy – jak już opisywałem – po pięciu minutach wpadliśmy w ręce policji. Niepotrzebnie jednak się martwił. Miało upłynąć wiele tygodni, nim po raz kolejny usłyszeliśmy nieprzyjazne słowa.
Spokojne morze, świetna kompania i zadowolona załoga; energiczne ćwiczenia z Bennami i śpiewy w nocy. Trzy dni miłego wypoczynku przed rozpoczęciem ciężkiej pracy. Pożegnałem się i skierowałem w stronę Wolnego Miasta Gdańska, miasta legend, romansów i rzeczywistości. Gdańska, jednego z newralgicznych punktów Europy.
Dobrą godzinę stałem na moście spinającym brzegi Motławy, zafascynowany życiem toczącym się obok mnie i pode mną. Po lewej ręce miałem szereg starych domów ze szczytowymi dachami, a perspektywę wieńczył wiekowy Żuraw, który dzielnie pełnił służbę przez wiele stuleci. Naprzeciwko wznosił się rząd szachulcowych spichrzów, niewiarygodnie wprost malowniczych. Zacząłem jeździć po okalających je uliczkach. Niektóre z nich były nieprawdopodobnie wąskie, niektórymi zaś biegły tory kolejowe, doprowadzone pod tylne drzwi spichlerzy. Na widok nadjeżdżającego pociągu inne pojazdy muszą ustąpić z drogi, tak więc z – niepotrzebnym – niepokojem zawróciłem spiesznie na most.
Za Gdańskiem rozciąga się pasmo łagodnych, zielonych wzgórz; z ich wierzchołka ujrzałem po raz pierwszy sporny teren “korytarza” polskiego. Byłem mile zaskoczony. Nie zawsze obszary, na których skupia się zainteresowanie polityczne, są tak szczodrze obdarowane przez naturę. Przede mną jednak rozpościerał się łagodnie pofalowany krajobraz, upstrzony rozrzuconymi na wzgórzach i w kotlinach łatkami lasów, i gdyby nie to, że kraina ta była znacznie silniej poddana działalności rolniczej, mógłbym sądzić, że znajduję się wśród wzgórz Chilterns.
Wjechałem do Polski bez zbędnych formalności, przyodziana w zielone mundury straż graniczna była kwintesencją kurtuazji. Teraz wytężałem wzrok i słuch, bo jeśli Gdańsk jest interesujący, to “korytarz” wprost fascynuje. Gdy politycy przedstawiają problemy tego regionu, zapominają dodać, jak urokliwe to ziemie. Północna ich część, czyli zasadniczy “korytarz”, znana jest pod nazwą Szwajcarii Kaszubskiej. Górnolotne miano, lecz okolicę cechuje tak niespodziewana uroda, że można wybaczyć tę przesadę. Kartuzy stanowią centrum regionu obejmującego kilkaset jezior, niektórych niezwykle malowniczych, innych zaś zwyczajnych. Większość z nich znajduje się wysoko wśród wzgórz, bo jest tam kilka głębokich dolin. Niekiedy trawa miękko przechodzi w wodę, a niekiedy granicę jeziora wyznacza strome zbocze pola lub lasu.
(…)
Pedałowałem na północ krętym i zawikłanym szlakiem, ponieważ chciałem porządnie zbadać ów intrygujący “korytarz”. Pewien zaprzyjaźniony dziennikarz przejechał go kiedyś nocą w sławnym “zapieczętowanym” pociągu, po czym natychmiast napisał tak erudycyjny i osobisty artykuł, że stał się poważanym autorytetem. Tak sprytny nie jestem – wolę dobrze się rozejrzeć i jak najwięcej rozmawiać z ludźmi. Nie twierdzę jednak, że bliższa znajomość jest nieodzowna dla dobrego dziennikarstwa. Inny mój przyjaciel napisał książkę podróżniczą, która stała się klasykiem, jeśli chodzi o opisywany w niej kraj; to dobra książka – nieskończenie lepsza niż kilka pozycji napisanych przez ludzi, którzy całe lata w nim mieszkali. Mój przyjaciel był tam cztery dni. W pierwszej chwili brzmi to wprawdzie absurdalnie, jednakże gość – zwłaszcza jeżeli umie patrzeć – od razu widzi rzeczy, które są dla niego nowe i przez to ciekawe. Dla mieszkańca straciły już one blask nowości i jawią mu się jako tak zwyczajne, że zapomina wspomnieć o nich w swoich dziełach – spoza drzew nie widzi lasu.
Obszar “korytarza” polskiego nie wymaga wszakże natychmiastowego i natchnionego osądu dziennikarza. To nieduży rejon i jeśli ktoś spędzi tam tydzień, pozna go w praktyce na wylot. Może porozmawiać na jego temat z tyloma najróżniejszymi osobami, że lokalne problemy staną się proste – w istocie rysują się one całkiem wyraźnie. Wyliczenie kłopotów związanych z “korytarzem” nie jest szczególnie trudne, znalezienie polubownego ich rozwiązania bynajmniej nie niemożliwe, natomiast zaproponowanie akceptowalnej drogi wyjścia to zupełnie inna sprawa.
Podszedłem jednak z pełną powagą do kluczowego zagadnienia. Chciałem odpowiedzieć na dwa pytania: (1) Czy “korytarz” jest polski?; (2) Czy przed wojną także był polski?
Pierwsze pytanie, jak wykażę, nie stwarza problemów. Z drugim poradziłem sobie, wpadłszy na pewien pomysł. Zjechałem cmentarze i przykościelne miejsca pochówku we wszystkich zakątkach tego wielojęzycznego regionu i zacząłem robić spis osób należących do pokolenia, które zmarło przed wojną. Podzieliłem nagrobki na kilka kategorii: (1) niemieckie nazwiska i niemieckie inskrypcje; (2) polskie nazwiska i polskie inskrypcje; (3) polskie nazwiska i niemieckie inskrypcje; (4) niemieckie nazwiska i polskie inskrypcje; (5) spolonizowane niemieckie nazwiska; (6) zgermanizowane polskie nazwiska; (7) nieokreślone.
George był szalenie ubawiony moim nagłym zamiłowaniem do cmentarzy – zwykle wolę dobry żart od płyty nagrobnej. Ale wczuł się w ducha przygody, zawożąc mnie na mogiły położone całe mile od naszej planowanej trasy. Udało mi się jednak zdenerwować go i zranić, odmawiając informowania o tym, jak mi idzie tworzenie spisu, póki nie zebrałem wszystkich danych. Okolica nadal była zaskakująco urodziwa.
(…)
Praktycznie całe maleńkie wybrzeże Polski osłania dziwny i wąski przesmyk – Mierzeja Pucka. Zamknięty i osłaniany przez nią ląd nie jest atrakcyjny; za Redą, 8 mil w głąb kraju, zauważyłem, że kaszubskie wzgórza zniknęły; solidnie zalesione wyżyny dość raptownie przekształciły się w równinę aluwialną, nieszczególnie zachęcającą do odwiedzin. Jej powierzchnię zdawał się pokrywać wyłącznie torf, widziałem miliony schnących na słońcu czarnych cegiełek tego prymitywnego paliwa.
Wybrzeże jest głównie nizinne, od czasu do czasu trafiają się niskie wyniesienia, ale przeważnie to łachy błota. Nie było to idealne miejsce na port, ale Polska nie miała wyboru. Przedostatni ze sławnych (bądź osławionych) Czternastu Punktów głosił, że Polska musi uzyskać wolny dostęp do morza.
“Korytarz” bezspornie do niczego się nie nadawał – pas lądu kończący się na wybrzeżu zagospodarowanym przez tuzin maleńkich wiosek rybackich. W dniach swojej chwały portem Polski był Gdańsk, lecz nawet Clemenceau nie śmiał przekazać w polskie ręce tego najbardziej niemieckiego z miast. Stąd wziął się pomysł wskrzeszenia jego dawnej rangi jako Wolnego Miasta w unii celnej z Polską.
Potencjalne trudności wiążące się z tą sytuacją były oczywiste nawet dla jej twórców. Bardzo szybko pojawiły się kłopoty. W 1920 roku, gdy Polska walczyła z Rosją o swe młode życie, dokerzy w Gdańsku odmówili przeładunku amunicji przesłanej jej na pomoc przez Francję i Anglię. Takie stanowisko było nie do zaakceptowania; Polska uznała, że coś takiego nigdy więcej nie może się powtórzyć. Polska musi mieć polski port.
Ale gdzie? Wybór ograniczał się do kilku mil grząskich równin, wybrano więc Gdynię. Brakowało jej naturalnych zalet – to nie była budowa u ujścia rzeki czy w osłoniętej zatoce, lecz przemiana błotnistej łachy w port. Zabrano się do dzieła … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS