Od ponad roku w Polsce panuje reżym zerowych stóp
procentowych (ZIRP). Doświadczenia przeszło dekady tej polityki w Stanach Zjednoczonych wskazują,
że w jej efekcie biedni biednieją, a bogaci bogacą się jeszcze bardziej.
Niedawno minął rok, odkąd Rada
Polityki Pieniężnej ścięła stopy procentowe prawie do zera i zaprowadziła w
Polsce reżym ZIRP (ang. zero interest rate policy). W ślad za tym oprocentowanie
bankowych lokat zostało praktycznie wyzerowane, a sam produkt zaczął powoli
znikać z oferty. Zresztą już wcześniej odsetki wypłacane przez banki były na
ogół niższe od oficjalnej inflacji CPI. Oznacza to, że realna stopa procentowa
w Polsce od ponad czterech lat pozostaje ujemna. Ale od roku jest już głęboko
ujemna, w ekspresowym tempie pożerając oszczędności Polaków.
W propagandzie bankierów centralnych zerowe stopy procentowe
nie są przekleństwem lecz błogosławieństwem. W tę linię idealnie wpasował
się prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński, który rok temu
zachwalał niskie stopy procentowe jako „działanie wspierające polską gospodarkę”.
Dokładnie tej samej retoryki od lat używają szefowie Rezerwy Federalnej,
Europejskiego Banku Centralnego czy Banku Anglii.
Kłamstwo ma niskie stopy
– Przełożyło się to na istotne oszczędności dla gospodarstw
domowych i przedsiębiorstw, w związku z obniżeniem rat od zaciągniętych
kredytów i poprawiło zdolność kredytobiorców do obsługi zobowiązań wobec banków
– mówił w lipcu 2020 Adam Glapiński. Ten sam prezes NBP od miesięcy zaklina
się, że żadnej inflacji w Polsce nie ma lub że jest ona „przejściowa” i wcale
nie taka wysoka.
Z taką narracją ze strony bankierów centralnych na świecie
spotykamy się od jesieni 2008 roku, kiedy to upadek banku inwestycyjnego Lehman
Brothers o mało co nie doprowadził do zapaści systemu bankowego opartego o
zasadę rezerwy cząstkowej. Bernanke, Draghi i im podobni przez ponad dekadę oszukiwali społeczeństwo, jak to ich wspaniała polityka ratuje nas przed masowym
bezrobociem i powtórką Wielkiego Kryzysu.
Lecz w rzeczywistości zerowe stopy procentowe i wszelakie
programy skupu aktywów (tzw. ilościowe poluzowanie – QE) są co do zasady przede
wszystkim wielką operacja transferu
bogactwa. W pierwszym aspekcie to polityka okradania oszczędzających i
subsydiowania dłużników. Taka represja
finansowa zmniejsza realną wartość oszczędności setek milionów zwykłych ludzi i
dotuje największych dłużników: przede wszystkim rządy oraz międzynarodowe
korporacje – ich dyrektorów, zarządy i akcjonariuszy. Zyski dłużników są w
całości finansowane stratami oszczędzających. I o tym jakoś „władcy
pieniądza” wspominają niespecjalnie często.
Jak bogaci bogacą się kosztem biednych
Współczesny rynek finansowy z wolnym rynkiem nie ma zbyt
wiele wspólnego. Albowiem najważniejszą cenę – czyli stopę procentową –
ustalają mianowani przez polityków bankierzy centralni, pokroju Powella,
Lagarde czy Glapińskiego. Bank centralny według własnego uznania kształtuje krótkoterminowe
stopy procentowe. Ale za pomocą programu skupu aktywów (QE) oraz słownych
deklaracji (np. o utrzymaniu zerowych stóp procentowych w określonym okresie)
usiłuje manipulować także długoterminowymi stopami procentowymi, zwykle
wyznaczanymi przez rentowności obligacji skarbowych.
Na Zachodzie (oraz w Japonii) proceder umyślnego zaniżania stóp
procentowych trwa już ponad dekadę. W efekcie stopy na krótkim odcinku krzywej
stoją w pobliżu zera (albo nawet poniżej), a nawet obligacji 10-letnie płacą w
porywach 1-2%. To śmiesznie niskie odsetki, które w żaden sposób nie mają szans
zrekompensować przyszłej inflacji. Ci, którzy są świadomi tej sytuacji,
relokują kapitał ku bardziej ryzykownym klasom aktywów: przede wszystkim do
akcji i nieruchomości, a ostatnio także w kryptowaluty.
Jest bezdyskusyjnym faktem, że polityka ZIRP i QE przyczynia
się do wzrostu wycen aktywów finansowych. Rzecz w tym, że akcje posiadają
przede wszystkim najbogatsze grupy społeczeństwa. W Stanach Zjednoczonych
(gdzie przecież uczestnictwo w rynku kapitałowym rozpowszechnione jest znacznie
szerzej niż w Polsce) 1% gospodarstw domowych o najwyższych dochodach posiada
43% akcji i jednostek funduszy akcyjnych. Drugie tyle jest w posiadaniu 19%
najlepiej zarabiających natomiast dolne 60% (pod względem zarobków) społeczeństwa
posiada zaledwie 5,1% akcji.
Ta statystyka dobitnie pokazuje, jak bardzo garstka najbogatszych
Amerykanów skorzystała na hossie zasilanej bilionami dolarów „drukowanymi”
przez Rezerwę Federalną. Biedni musieli obejść się smakiem, ponieważ oni akcji
nie mają. Nie mają nawet domów, których ceny także poszły w górę. W Ameryce (i
w Polsce również) to właśnie nieruchomości mieszkaniowe stanowią gros majątku
klasy średniej. Tyle tylko, że zajmowane
przez nas mieszkanie lub dom nie jest inwestycją w sensie stricte.
One zaspokajają nasze potrzeby mieszkaniowe i zwykle nie realizujemy
na nim zysków kapitałowych jak na papierach wartościowych. Dopóki nie zamienimy lokalu na mniejszy (lub w
gorszej lokalizacji), to wzrost cen nieruchomości jest dla nas w zasadzie neutralny.
Jest też i drugi aspekt tej sytuacji. Nieruchomościowa hossa
jest w swej istocie międzypokoleniowym transferem bogactwa. Korzystają na niej
głównie osoby starsze, które np. sprzedają duży rodzinny dom na przedmieściach i
zamieniają go na bardziej kameralny lokal np. na wsi bądź w górach. Dzieje się
to kosztem ludzi młodych, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy i rozglądają się
za własnym lokum. Kredytowy balon pompowany przez niskie stopy procentowe
zmusza ich do zaciągania ogromnych kredytów na względnie małe nieruchomości. W
ten sposób młode pokolenie finansuje zyski starszych generacji, które nabyły
domy czy mieszkania po znacznie niższych cenach.
– Zamożne gospodarstwa domowe radzą sobie znacznie lepiej w środowisku
niskich stóp procentowych niż gospodarstwa o niskich dochodach. Otoczenie
niskich stóp procentowych zwiększa nierówności poprzez zwiększenie bogactwa
tych, którzy już są zamożni – przyznał Mark Zandi, główny ekonomista Moody’s
Analytics.
Przecież majątkiem takiego Bezosa, Zuckerberga czy Gatesa
nie są nieruchomości, lecz przede wszystkim wartość posiadanych akcji. A to
właśnie skrajnie ekspansywna polityka pieniężna Fedu umożliwiła to, że wyceny
technologicznych gigantów osiągnęły tak astronomiczne poziomy, nadzwyczajnie
wzbogacając swoich właścicieli. Oczywiście swoją rolę odegrała też
globalizacja, postęp technologiczny oraz monopolizacja rynku – ale to wszystko
razem wzięte nie dałoby wyceny Amazona na poziomie 65-krotności zysków za
ostatnie cztery kwartały.
– Im jesteś bogatszy, tym bogatszy się stajesz. Im jesteś
biedniejszy, tym biedniejszy się stajesz. Przynajmniej dopóty ktoś nie odwróci działania
tego mechanizmu – kwituje Karen Petrou, autorka książki „The Engine of
Inequality: The Fed and the Future of Wealth in America” (Motor nierówności:
Fed i przyszłość bogactwa w Ameryce).
Dlaczego biedni staja się jeszcze biedniejsi
Komentatorzy i badacze od prawa do lewa lamentują nad
powiększającymi się nierównościami majątkowymi. Dotyczy to zwłaszcza USA, ale
nie tylko. Jednak tylko nieliczni wskazują na rolę polityki monetarnej w tym
procesie. Problemem nie są też rzekomo zbyt
niskie podatki dochodowe płacone (lub nierzadko unikane) przez bogaczy. W mojej
ocenie źródłem problemu jest polityka ZIRP i QE wsparta faktem, że w większości
państw praca opodatkowana jest znacznie wyżej niż kapitał (np. w Polsce opodatkowanie
pracy na etacie wynosi ok. 40% i jest przeszło dwukrotnie wyższe od stawki
podatku od zysków kapitałowych. Na marginesie – oba te podatki uważam za równie
szkodliwe, niezależnie od stawki).
Jak już wiemy osoby o najniższych dochodach zwykle nie
posiadają aktywów finansowych ani nieruchomości, które to pozwalają się bogacić
bogatym. Równocześnie to najmniej zamożni zwykle ponoszą najwyższe koszty
inflacji, którą za wszelką cenę usiłują wyhodować bankierzy centralni. Tak się
bowiem składa, że zwykle najmocniej drożeją dobra, bez których nie da się obejść:
żywność, opieka medyczna, lekarstwa, paliwa czy koszty utrzymania (lub
wynajęcia) mieszkania. Ta inflacja sprawia, że realne dochody najniżej wynagradzanych
pracowników w USA od lat stoją w miejscu. Wyraźnie powyżej inflacji rosną za to
dochody najlepiej opłacanych specjalistów oraz właścicieli firm.
Na to nakłada się proces kreacji masy błędnych inwestycji,
współcześnie nazywanych bańkami spekulacyjnymi. Nie chodzi tu tylko o
napompowane przez Fed ceny akcji, obligacji i nieruchomości. To tysiące
start-upów generujących mniejsze lub większe straty. To setki korporacji
żyjących tylko dzięki taniemu finansowaniu. To wreszcie proceder emitowania
obligacji (czyli pożyczania pieniędzy) w celu sfinansowania skupu akcji
własnych i zwiększeniu bogactwa akcjonariuszy.
Zakończyć ZIRP, pogonić centralnych planistów
Zamiast wyciągnąć świat z kryzysu, polityka zerowych stóp
procentowych jedynie powiększa istniejące nierównowagi i potęguje nieefektywne
wykorzystanie zasobów w gospodarce. „Przy okazji” powiększa nierówności majątkowe,
transferując bogactwo od biednych do bogatych, przy tym kłamliwie twierdząc, że
pomaga tym pierwszym. Owszem, ceną powrotu do normalnych stop procentowych
zapewne byłaby deflacja i recesja wywołująca wzrost bezrobocia. Ale to nieunikniona
cena za błędy ostatnich dekad kredytowej ekspansji. Alternatywą jest jeszcze
większy kryzys, który zdziesiątkuje klasę średnią i wpędzi biednych w nędzę. A
to dlatego, że hiperinflacyjny krach znany z Republiki Weimarskiej sprzed stu
lat nie jest już rozwiązaniem czysto abstrakcyjnym.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS