Jeszcze jako dziecko oglądałem film wojenny o brawurowej ucieczce alianckich lotników ze Stalagu Luft III – „Wielką ucieczkę”. Po paru latach obejrzałem kolejny film, zatytułowany „Wielka ucieczka 2. Nieopowiedziana historia”, który opowiadał o ściganiu Niemców odpowiedzialnych za zbrodnię wojenną na uciekinierach. Mniej więcej w tym samym czasie mój dziadek kupił małą książkę Rajmunda Szubańskiego „Pięćdziesięciu z Żagania”. I na tej podstawie miałem obraz tego, co zdarzyło się w Stalagu Luft III pod koniec marca 1944 roku w Żaganiu, ówcześnie zwanym Sagan. Obraz, jak się okazuje, niepełny.
Historia ucieczki alianckich lotników budzi do dziś emocje bo jest to naprawdę filmowa opowieść. Ze ściśle chronionego obozu dla jeńców wojennych w nocy z 24 na 25 marca 1944 roku uciekło siedemdziesięciu sześciu lotników. Trzem z nich udało się zbiec, pięćdziesięciu pojmanych zabiło Gestapo na wyraźny rozkaz Hitlera (Sagan-Befehl), a pozostali wracają pod eskortą do obozu. Ale to tylko skrótowa wersja zdarzeń, wręcz encyklopedyczna. Książka Marka Łuszczyny wydana przez Znak znacznie rozszerza ten drugowojenny epizod.
„Nocni myśliwi” na pierwszy plan wysuwają polski udział w ucieczce. Akcent ten jest nawet zaznaczony w podtytule: „Jak Polacy zorganizowali najsłynniejszą ucieczkę z nazistowskiego obozu”. Idealnie wpisuje się on we wszędobylską narrację historyczną, która od dobrych sześciu lat propagowana jest w naszym kraju. A jak to wyglądało statystycznie? W obozie przebywało około 10 tysięcy pilotów, a Polaków było około jednego procenta. Uciekło czterdziestu Brytyjczyków, dziewięciu Kanadyjczyków, sześciu Polaków, pięciu Australijczyków, czterech Nowozelandczyków, czterech Norwegów, trzech Czechów, tyle samo Afrykanerów, dwóch Francuzów oraz po jednym Greku, Litwinie, Holendrze i Belgu. Iście międzynarodowy skład. Łuszczyna tłumaczy, że Anglosasi zawłaszczyli sobie historię wielkiej ucieczki, gdyż nikt w PRL-u nie chciał wpisać w to wyjątkowe zdarzenie polskich pilotów RAF-u, którzy niewątpliwie brali czynny udział w przygotowaniach.
Warto pisać o udziale Polaków w tym wydarzeniu, bo jest to potwierdzony fakt, ale w mniejszym czy większym stopniu w proces było zaangażowanych około 600 jeńców różnych narodowości. Co ciekawe, oprócz mrówczej pracy samych jeńców (w tym wypadku należy powiedzieć: kreciej – wykopanie trzech tuneli, z których najdłuższy, nazwany „Harry”, miał aż 111 metrów), warto wspomnieć o pomocy, najczęściej interesownej, niemieckich strażników. Pomocy wszelakiej, od informacji, przez pomoc w przygotowaniu map, po dostarczenie aparatów fotograficznych i munduru. Łuszczyna wspomina nawet o wątku homoerotycznym między niemieckim strażnikiem dostarczającym aparaty fotograficzne a polskim jeńcem. Niewątpliwie budzącą sympatię postacią w tej książce – w przeciwieństwie do filmu – jest komendant obozu, pułkownik Friedrich Wilhelm von Lindeiner-Wildau. Gdybym miał przywołać kogoś na podobieństwo, byłby to kapitan Wagner z filmu „C.K. Dezerterzy”: osoba inteligentna, kulturalna, która doskonale rozumiała, że jeńcy chcą uciec i robią wszystko, aby uciec, a jedyną jego troską było, żeby nikomu nic złego się nie stało z rąk SS i Gestapo. Niestety, jak się okazało po ucieczce, słusznie się martwił. Z każdą napływającą do Stalagu informacją, że kolejny pilot został zastrzelony, von Lindeiner-Wildau czuł ogromny smutek.
W książce jest jeszcze jeden bardzo wartościowy akcent, którego nie ma w hagiograficznych filmach z lat sześćdziesiątych: lotnicy w Stalagu to nie monolit w stylu „My vs Oni”, dobrzy alianci i źli Niemcy. To przede wszystkim dramaty ludzi, ich załamanie psychiczne, chęć śmierci, narastająca agresja, zwierzęca chęć zaznaczenia i bronienia swojego kawałka przestrzeni, moczenie się w nocy, stres pourazowy i najzwyklejszy ból nie do wytrzymania związany z upadkiem czy źle zrośniętą kończyną. To źle się ogląda na ekranie i burzy mit.
Książka Łuszczyny przeplata wątki przygotowania do ucieczki i warunków w Stalagu historią zaangażowanych w nią polskich pilotów. Byli to: Antoni Kiewnarski, Włodzimierz Kolanowski, Stanisław Król, Jerzy Mondschein, Kazimierz Pawluk i Paweł Tobolski. Na kolejnych kartach książki śledzimy ich losy do czasu osadzenia w Stalagu Luft III. Oprócz tego na prawie trzystu stronach dowiadujemy się, jak wyglądały loty bojowe nad Niemcy w czasie wojny i strategia Dowództwa Lotnictwa Bombowego RAF-u. W tym miejscu muszę pochwalić pracę Marka Łuszczyny, bo drugi raz w życiu mimo znajomości zagadnienia i faktów, czytałem książkę tak, jakby mój umysł zresetował wcześniej zarchiwizowane wiadomości i odkrywał je na nowo. To tylko świadczy o dobrym piórze Autora. Jest to zdecydowanie największy atut tej książki, podobnie jak zdjęcia, które co jakiś czas przybliżają bohaterów opowieści i jej scenerię.
Ale pojawiają się także irytujące wpadki i głupie błędy. Literówkami się nie będę zajmował bo jest ich mało. Na stronie 17 widnieje wpis o dzielnej obronie Lwowa przed dwoma agresorami, która skończyła się 22 października 1939 roku?! Na stronie 23 jest informacja o maturze Stanisława Króla, który uzyskuje ją „po drugiej stronie Polski”, a na kolejnej stronie dowiadujemy się, że szkolenie pilotów w 1938 roku było bardzo wymagające, tak żeby wyłuskać najwartościowszych ludzi, a zasady „pozostaną niezmienione aż do roku 2021”. Nie wiedziałem, że akurat rok 2021 jest rokiem zmian procedur w zakresie szkolenia lotniczego na świecie. Zaskakujące są także przemyślenia autora na temat „nowoczesności” samolotów. Na stronie 25 dowiadujemy się, że Dewoitine D.500 był nowoczesnym myśliwcem w roku 1940 (chyba że Autorowi chodziło o porównanie z PZL P.7), ale na stronie 175 pojawia się jeszcze lepsza maszyna: supernowoczesny Fw 200 Condor. Przy takim stopniowaniu Me 262 powinien być ultrahipernowoczesny.
Na stronie 30 czytamy, że że obóz w Żaganiu był w odległości 630 kilometrów od wówczas neutralnej Szwajcarii. Coś się zmieniło od 1815 roku czy nadal Szwajcaria jest wieczyście neutralna? Na stronie 48 po raz kolejny wylewa się mit, jakoby armia francuska w czasie kampanii majowo-czerwcowej roku 1940 walczyła tylko cztery tygodnie. Było to sześć tygodni (do 25 czerwca 1940), ale jeśli liczyć po polsku (Hel, Kock), część fortów linii Maginota wałczyła do drugiego lipca 1940 roku. Irytującą manierą jest zapis nazw samolotów. Zamiast zgodnie z normą branżową (profesjolektem) pisać Vickers Wellington, zdecydowano się na vickersy wellingtony. Problem w tym, że na przykład jedną z wersji tego bombowca zapisano: vickers wellington Mk.IV, a z kolei niemieckie myśliwce to messerschmitty Me 109, a na stronie 36 czytamy o Wellingtonie (duże „W”). Wspomniane Dewoitine’y również zapisano od dużej litery. Dobrze więc widać, jak niepraktyczne jest stosowanie w tym wypadku zasad normatywnych („małą literą piszemy nazwy różnego rodzaju wytworów przemysłowych”), i dlaczego profesjolekt lotniczy stawia na pisanie wszystkich nazw „różnego rodzaju wytworów przemysłowych” od dużych liter.
Zastanawiające są słowa o bombardowaniu domu Hitlera w Obersalzbergu 25 kwietnia 1945 roku, z komentarzem, że nalot się nie udał, bo Hitler tego dnia był właśnie w drodze do Berlina. Zaiste, dziwna to sytuacja, bo ostatni raz był w Obersalzbergu 14 lipca 1944 roku, a 25 kwietnia 1945 Berlin był już otoczony pierścieniem wojsk Armii Czerwonej. Na stronie 191 pojawia się wzmianka, że RAF rzucił w wir walk w czasie operacji „Clarion” 9 tysięcy maszyn, jest to drobna nieścisłość, gdyż rzeczywiście samolotów było tyle, ale razem z maszynami USAAF-u. Dziwny jest także wpis na stronie 267 na temat podległości Irlandii wobec Wielkiej Brytanii w latach 1939–1940. Chyba jest to nadinterpretacja porozumień angielsko-irlandzkich z grudnia 1921 roku, a już w szczególności konstytucji Irlandii z 1937 roku. Ostatnie dwa „byki” pojawiają się na stronie 274 i tyczą się ludzi odpowiedzialnych za mord na alianckich lotnikach. Pierwszy błąd dotyczy Heinricha Himmlera, który według Autora otruł się cyjankiem w trakcie przesłuchiwania go przez Amerykanów (nie mogę się doczekać roku 2045, kiedy w końcu dowiemy się, czy na pewno Himmler popełnił samobójstwo), a drugi – Heinricha „Gestapo” Müllera. Pisać o Müllerze, iż najprawdopodobniej popełnił samobójstwo, jest moim zdaniem zbyt ryzykowne. Z taką przeszłością i wiedzą Müller był cenny dla każdego z aliantów i niekoniecznie musiał zasiadać w Norymberdze.
A więc jacy są „Nocni myśliwi”? Będą świetni i rewelacyjni, jeśli pozbędziemy się w kolejnym wydaniu śmiesznych, głupich, nieuważnych czy złośliwych błędów. Dla Czytelnika, który zęby zjadł na temacie drugiej wojny światowej, to będzie drobnostka, niczym łupina w łuskanym słoneczniku. Jeżeli ktoś, kto nie zna się na temacie, weźmie do rąk taką książkę, może się z niej nauczyć z lekka wypaczonej historii. Czy nie ma w naszym kraju ludzi, specjalistów, pasjonatów, którzy w lot znajdą takie drobne błędy? Naprawdę szkoda.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS