Od początku kwietnia łódzkie kluby wygrały tylko trzy z czternastu ligowych meczów. Piłkarska wiosna jest dla ŁKS-u i Widzewa pełna frustracji. Okres, w którym kibice mieli żyć walką o baraże i bezpośredni awans do ekstraklasy, zamienił się w czas wytykania błędów, szukania winnych i żałowania straconych punktów, które pomogłyby w walce o wejście na najwyższy poziom rozgrywkowy w Polsce.
“Łódzkie błędy” Piłkarze ŁKS-u piszą sobie na czole, że nie potrafią grać w obronie
– Może pora zastanowić się, czy niektórych pana piłkarzy w ogóle stać na wyższy poziom niż ten, który aktualnie prezentują? – pytamy Ireneusza Mamrota, trenera ŁKS-u po zremisowanym 1:1 domowym spotkaniu z siedemnastym w tabeli Fortuna I Ligi GKS-em Jastrzębie. Łodzianie prowadzili od 12. minuty, od 23. grali w przewadze jednego zawodnika, ale i tak dali sobie strzelić gola w doliczonym czasie gry drugiej połowy, po rzucie karnym dla przeciwnika. – To dobre pytanie i na pewno warto pochylić się nad tym dłużej – odpowiada szczerze szkoleniowiec.
W czerwcu 2020 roku ŁKS spadł z ekstraklasy na pięć kolejek przed końcem sezonu, a taka sytuacja w polskiej lidze nie zdarzyła się aż przez siedemnaście lat. W spotkaniu z Górnikiem Zabrze, który dopełnił losu drużyny, błędy, które kosztowały łodzian stratę aż trzech bramek popełniali głównie obrońcy, a zwłaszcza Maciej Dąbrowski, który w żadnej z sytuacji nie pilnował swojej pozycji w polu karnym i dawał dużo miejsca rywalom. Piłka przelatywała także po rękawicach bramkarza i kapitana drużyny, Arkadiusza Malarza. We wcześniejszych spotkaniach problemy z opanowaniem piłki, rozgrywaniem jej od obrony i zachowaniem spokoju przy atakach rywali poza nimi mieli także Carlos Moros Gracia, Maciej Wolski, czy Jan Sobociński. Ten ostatni pozostawał jednak jedynym zawodnikiem, który potrafił kilka razy na mecz skutecznie przedostać piłkę sprzed własnego pola karnego wgłąb boiska, choć latem odchodzi i będzie grał w USA. Najbardziej w sytuacji ŁKS-u w 2021 roku może dziwić to, że klub nie pozbył się swoich problemów.
Na nowy sezon spędzony w Fortuna 1 Lidze łodzianie mieli tych samych obrońców, zimą wzmocnionych przez Adama Marciniaka, który gra jednak głównie jako cofnięty lewy skrzydłowy. I znów piłka odbija się od Gracii, Wolskiego, czy Dąbrowskiego, a Malarz wielokrotnie źle wznawia grę, czy nie potrafi obronić strzału, który powinien chociaż trącić. Bramki stracone w domowym meczu z Arką Gdynia (1:2) były skutkiem niemalże identycznych nieporozumień we własnym polu karnym lub przy próbach wyprowadzenia piłki poza własną połowę. To sytuacje tak głupie i charakterystyczne dla ŁKS-u od kilku miesięcy, że zasługują na nazwanie ich “łódzkimi błędami”. Klub stara się jednak o tym nie myśleć, a pozostanie piłkarzy, któzy je popełniają w Łodzi pokazuje wiarę władz ŁKS-u w to, że jego zawodnicy potrafią grać lepiej. Dalej tworzą zespół, a władze nawet widząc, co się dzieje, zamiast w trakcie okna transferowego sprowadzić wsparcie dla defensywy, które będzie podniosłoby jej jakość, zmienia trenerów. Jeśli dyrektor sportowy Krzysztof Przytuła i prezes Tomasz Salski myślą, że każdy kolejny szkoleniowiec potrafi nauczyć gry w obronie zawodników popełniających najprostsze, podstawowe błędy, to sami piłkarze piszą sobie takimi zagraniami na czole wielkie “nie”.
ŁKS nie dostrzega swoich największych problemów. Mogą stracić szanse nawet na miejsce barażowe
Już trzeci trener ŁKS-u z rzędu nie potrafi odmienić na dłuższy czas ich wyników po kryzysie. W obecnym sezonie spadek formy przyszedł po meczu z Radomiakiem w rundzie jesiennej – od tego momentu ŁKS nie wygrał aż siedmiu meczów z rzędu. Wcześniej ogrywał przeciwnika za przeciwnikiem i był faworytem do miejsca w czołówce tabeli, być może bezpośredniego awansu do ekstraklasy. W styczniu pojechał na obóz przygotowawczy do Side w Turcji, po którym zawodnicy wyglądali, jakby ktoś z nich spuścił powietrze. Niemalże każdy, kto oglądał mecze łodzian od tego momentu może stwierdzić, że nie wrócili z niego gotowi na walkę o ekstraklasę. Co jest zatem przyczyną ich słabej dyspozycji? Nie wydaje się, żeby chodziło o trenerów i to, że nie potrafią udźwignąć ciężaru poprowadzenia zespołu w trudnym momencie. O wiele bardziej w oczy rzuca się za to ślepa wiara w jakość piłkarzy. W to, że każdy z nich może dać zespołowi więcej i wprowadzić go na wyższy poziom. Tak było podczas okna transferowego tuż przed rozpoczęciem gry w ekstraklasie półtora roku temu. Wtedy dyrektor sportowy Krzysztof Przytuła uwierzył, że piłkarze, którzy dawali radę w 1. lidze, nie zderzą się z wyższym poziomem rozgrywkowym, a zaczną w nim grać co najmniej równie dobrze. Ale tak nie było.
Teraz Przytuła uwierzył w to, że dwa transfery w zimę – duński pomocnik, Mikkel Rygaard i były napastnik Wisły Płock, Brazylijczyk, Ricardinho – odmienią grę drużyny, której później zmienił jeszcze trenera z Wojciecha Stawowego na Ireneusza Mamrota. W polskiej piłce trudno o większy przeskok w charakterystyce szkoleniowców – od preferującego ofensywny styl gry do skupiającego się na pracy w defensywie. Mało kto dostrzega, że największą bolączką ŁKS-u jest brak defensywnego pomocnika z prawdziwego zdarzenia. Swoim ustawieniem na boisku łodzianie często aż błagają o zawodnika skutecznie przesuwającego piłkę z obrony do pomocy. Tak, żeby nie musieli po nią schodzić ci, którzy mają kreować akcje ofensywne. Wszystko sprowadza się do tego, że największą siłą ŁKS chwalonego dwa lata temu, gdy w pięknym stylu awansował do ekstraklasy pod wodzą Kazimierza Moskala, było to, że brudną robotę za Daniego Ramireza, Łukasza Sekulskiego, a nawet Łukasza Piątka i Patryka Bryłę, wykorzystujących akcje i zdobywających bramki, przejmował Lukas Bielak. Słowak był zawsze ustawiany przed obrońcami i potrafił wyprowadzić piłkę spod pola karnego, ale teraz nikt nie chce dać zespołowi kogoś podobnego do Bielaka. Przytuła miał się nawet pokłócić o transfer pomocnika z Moskalem, ale następcy obecnego trenera Zagłębia Sosnowiec o niego już nie pytali. Jego rolę pełnią Maksymilian Rozwandowicz i Jakub Tosik – obaj zazwyczaj grający poniżej poziomu, którego ŁKS potrzebuje od zawodników na tej pozycji.
Trener Ireneusz Mamrot po meczu z GKS-em Jastrzębie wskazał, że zawiedli go zawodnicy wchodzący na boisko poza Dragoljubem Srniciem, czyli Mikkel Rygaard, Łukasz Sekulski i Adrian Klimczak. Ten ostatni był najważniejszym elementem ŁKS-u jesienią, dał choćby oba gole w wygranym 2:0 meczu derbowym z Widzewem. Teraz gra jednak jak cień samego siebie. Sekulski potwierdza, że nie jest zawodnikiem na tak wysoki poziom, a Rygaard nie może sobie odnaleźć miejsca na boisku i został transferowym niewypałem. Jesienią grą łodzian zarządzał Jose Antonio Ruiz Lopez “Pirulo”. Teraz Hiszpan, zamiast cieszyć się meczami, gra ze spuszczoną głową i tylko klnie przy schodzeniu z boiska. Podobnie wygląda sytuacja Antonio Domingueza. Marazm u zawodników, którzy jeszcze jesienią dawali ŁKS-owi nadzieję na awans nie został zastąpiony, w klubie nie radzą sobie z tym, żeby zniknął. I tak pierwsza z łódzkich drużyn traci swoje szanse. Najpierw powoli traciła na bezpośredni awans do ekstraklasy, teraz już także na jedną z pierwszych pozycji zapewniających walkę w barażach. Następny w kolejce jest jakikolwiek udział w walce o ekstraklasę. Siódme miejsce będące pierwszym poza strefą baraży zajmuje Miedź Legnica. Z jednym rozegranym meczem mniej od ŁKS-u traci do niego już tylko pięć punktów, a do końca sezonu pozostaje pięć kolejek i bezpośredni mecz pomiędzy tymi drużynami. Łodzianie mają się czego bać, ale zawdzięczają to tylko sobie. Jeszcze niedawno klub cieszył się mianem tego o ciekawej, wieloletniej wizji i zapewniał, że wybieranym do prowadzenia drużyny trenerom da szansę zbudowania własnego zespołu, a nawet naprawiania własnych błędów. Teraz słynie z nagłych i niezrozumiałych decyzji, które rzadko dają pozytywne efekty.
Widzew nie ma w sobie prawie nic z dawnej wielkości. Stawia nieosiągalne cele, liczy się tylko powrót do własnej przeszłości
Łódzcy kibice z pewnością patrzą także nieco niżej w tabelę Fortuna I Ligi, gdzie na dziesiątej pozycji, ze stratą ośmiu punktów do pozycji dającej baraże okopał się już Widzew, ale to żadna niespodzianka. Po fatalnym początku sezonu, gdy Widzew po serii porażek i remisów spadł na dno tabeli, władze klubu twierdziły, że zespół Enkeleida Dobiego nadal ma wizję i jest w stanie grać na miarę znalezienia się w strefie barażowej. Gdy poziom gry nadal nie mógł do końca zadowalać, ale Widzew wspiął się blisko barażów do ekstraklasy, wizja nagle zniknęła razem z trenerem Dobim.
W połowie kwietnia Albańczyka zwolniono, a zespół objął jego asystent, Marcin Broniszewski. W zasadzie nie, nie porwadził zespołu, a zlepek piłkarzy z wytyczonym celem – grą o ekstraklasę. I dla władz klubu nie jest ważne, jak nieosiągalne było to z tak słabym składem, jaki Widzew przygotowuje na kolejne sezony. Liczy się tylko to: awans wyżej i powrót na szczyt. Nie zauważają, że Widzew, który znalazłby się w taki sposób na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Polsce nie ma w sobie prawie nic z dawnej wielkości.
“Z zawodników poniżej 23. roku życia najwięcej występów w wyjściowym składzie miał Konrad Gutowski – 29. W najlepszej trójce znaleźli się też Kornel Kordas – 23 i Adam Radwański – 21. W drużynie dominowali starsi piłkarze, niektórzy z przeszłością w ekstraklasie, z nierzadko kilkukrotnie większymi kontraktami niż młodzi. Czy ten model się sprawdził? Na kogo teraz postawią władze klubu? Decyzje muszą zapaść w najbliższych dniach. Bo presja na pewno nie zniknie. Znając życie, Widzew będzie takim beniaminkiem, który uważa, że wpadł do 1. ligi na chwilę, bo widzi się już o szczebel wyżej” – pisaliśmy po zeszłym sezonie, kiedy łodzianie awansowali do Fortuna I Ligi w absurdalnych okolicznościach. Kilka miesięcy po awansie Widzewa do Fortuna I Ligi wystarczy podmienić kilka nazwisk i wszystko będzie aktualne. Poza walką o awans, która w tym sezonie była bajką. Bardzo szybko zweryfikowały ją kluby z o wiele mniejszym budżetem, ale realnymi celami i drogą wyznaczoną tak, żeby dało się je osiągnąć. Widzewowi pozostaje śmiech przez łzy, gdy patrzy się na porażki 0:2 z piętnastą w tabeli Resovią, 0:3 przeciwko siedemnastemu Zagłębiu Sosnowiec i wyrwane zwycięstwo 3:2 z ostatnim GKS-em Bełchatów.
Nadchodzi kolejna rewolucja. Tylko czy ona sprawi, że Widzew przestanie błądzić?
Matematyczne szanse na wejście do baraży i ewentualny awans pozostaną Widzewowi jeszcze pewnie przez co najmniej dwa tygodnie, ale niewielu przy Piłsudskiego będzie skoncentrowanych na tym, co teraz dzieje się w lidze. Kibice nie nadążają już z obwinianiem kolejnych osób według nich odpowiedzialnych za to, co znów dzieje się z ich klubem. Wymieniają prezesa Piotra Szora, byłą prezes Martynę Pajączek i to, w jakim stanie zostawiła klub, podejmujące decyzje Stowarzyszenie Reaktywacja Tradycji Sportowych Widzew Łódź, a także wciąż zmienianych trenerów. Najbardziej martwi jednak, że w klubie nie ma wyraźnego pomysłu na przyszłość. Nawet jeśli udałoby mu się wejść do ekstraklasy to zabolą pytania o to, jakim klubem jest Widzew. Bo w tym momencie nie ma w nim ani charakteru, ani przemyślanych decyzji, a co sezon po tym, jak piłkarze musieli walczyć o awans i nie udało im się, albo osiągnęli go w stylu niezadowalającym działaczy i kibiców, dokonuje się rewolucja.
Jej przebiegu nie da się przewidzieć. Od 2015 roku i spadki z pierwszej ligi, a następnie degradacji w drodze powrotnej na szczyt drużynę prowadziło już aż dwunastu trenerów. Poczucie tymczasowości jest aż przybijające. Mówił o tym nawet Enkeleid Dobi pytany przez dziennikarza Sport.pl, Krzysztofa Smajka, dlaczego podpisał tylko roczny kontrakt. – Odebrałem to jako roczne wyzwanie, któremu muszę stawić czoła. W tym czasie muszę przekonać klub, żeby podpisał ze mną następny kontrakt. Widzewowi się nie odmawia – odpowiedział już były trener klubu. W tej samej rozmowie zachwalał jednak drużynę za bycie siódmą najlepszą obroną w lidze i tylko jednego straconego gola więcej od defensywy ŁKS-u, której problemy opisywaliśmy już wcześniej. A Widzew też nie ma klasowych obrońców, z którymi może myśleć o grze przez najbliższe lata. Zresztą nie ma nawet jednego zawodnika, którego można nazwać liderem i stwierdzić, że to on powinien poprowadzić drużynę do ekstraklasy. Marcin Robak? Strzelił siedem goli, czyli o jedenaście mniej od najlepszego w lidze Romana Gergela z Bruk-Betu Termaliki. Ciągle popełniający Daniel Tanżyna i Łukasz Kosakiewicz? Potrafiący zniknąć na kilkaset minut w trakcie rundy Patryk Mucha, Dominik Kun, czy Mateusz Możdżeń, który na ich korzyść stracił miejsce w składzie?
Teraz też taka rewolucja pewnie się dokona. Już w trakcie sezonu pojawiały się plotki o możliwym nowym właścicielu klubu, więc może także w tej sferze. To, że Marcin Broniszewski nie pozostanie w roli trenera pierwszej drużyny wydaje się niemal pewne, ale nie ma żadnej gwarancji, że jego następca i piłkarze, którzy zmienią część tych, którzy odejdą z Widzewa, poprawią jego wyniki. O łódzkiej drużynie często mówi się, że kiedyś i tak musi wrócić na szczyt. Zbigniew Boniek powiedział nawet, że “Widzew można ugiąć, ale nie da się go złamać”. Dobrze byłoby jednak, żeby klub przestał cierpieć, błądzić i tylko przyglądać się, jakim pośmiewiskiem w środowisku piłkarskim w Polsce się stał.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS