A A+ A++

W odniesieniu do rozpoczętego niedawno przeze mnie nowego projektu tłumaczeniowego na Chesterton Polska, jakim jest przełożenie na język ojczysty wielkiego i szerzej niestety nieznanego dziś dzieła „Wprowadzenie do metafizyki” autorstwa wielkiego Jacques’a Maritaina, wydało mi si to odpowiednim skreślić tutaj kilka akapitów na temat tego, czym właściwie jest tomizm i po co on jest potrzebny współczesnemu człowiekowi. Zdaję sobie sprawę (zapewne lepiej niż większość ludzi – i to nie ze względu na literaturę, ale doświadczenie…), poruszam tutaj temat rzekę i takich wprawek jak moja napisano już dziesiątki chyba tysięcy i jeszcze się więcej ich napisze. Ale trudno. Duch ma to do siebie, że musi się wyrażać, a pozostaje mieć nadzieję, że jednak ta notatka nie będzie bezowocna.

Co to jest tomizm? Termin ten ma właściwie dwa znaczenia. Po pierwsze i w sensie najbardziej podstawowym oznacza on system TEOLOGICZNY (filozofia jest w nim ujęta na sposób, jak to się mówi, „wirtualny”, in virtu, niejako przy okazji) stworzony przez dominikanina i profesora Sorbony, Tomasza z Akwinu (1225–1274), później ogłoszonego świętym i doktorem Kościoła. Monumentalny dorobek tej niezwykłej postaci (jego biografia warto zainteresować się dla samej, że tak powiem, „fabuły”) obejmuje niezliczone niemal dzieła należące do wszystkich najważniejszych gatunków średniowiecznej akademii: komentarzy (do Ewangelii, Listów św. Pawła, dzieł Arystotelesa – przede wszystkim „Hermeneutyki” i „Metafizyki”), „kwestii” (najważniejsze: „De veritate” – o prawdzie i „De bono” – o dobru) oraz, oczywiście, tak zwanych „sum”, z których dwie najbardziej monumentalne (apologetyczna „Contra gentiles” oraz niedokończona, „syntetyczna” – „Theologiae”) stanowią oś, kręgosłup, Tomaszowej doktryny. Według zgodnej opinii historyków filozofii, system Akwinaty, nie będąc bynajmniej – zgodnie z wyjątkowo nieudaną frazą Tatarkiewicza – „ochrzczeniem arystotelizmu”, stanowił jedno z najbardziej monumentalnych dokonań w historii ludzkiej myśli, na pewno zaś centralne dokonanie myśli średniowiecza – nie tylko odpowiedź na pytania przeszłości, ale także i sformułowanie nowych pytań, otwierających myśli nowe horyzonty.

Co ciekawe, ten wyjątkowy zupełnie w swoim rozmachu owoc pracy ludzkiego intelektu długo pozostawał w Kościele niemal kompletnie zapomniany (może poza zakonem dominikańskim, który go przyjął za „swój”). Magisterium powracało co prawda czasami do Tomaszowej myśli, szczególnie na gruncie teologii moralnej, a „Suma teologiczna” była drugą obok Pisma Świętego księgą, którą umieścili na ołtarzu podczas swych obrad ojcowie Soboru w Trydencie, niemniej odwołania te miały – jak zauważył to wybitny filozof polski, Stefan Świeżawski – charakter raczej „mechaniczny” i stanowiły właściwie raczej ilustrację ogólniejszego „arystotelizmu chrześcijańskiego”, wedle pojęć którego myślała hierarchia, niż tomizm sensu stricte. Sytuacja ta uległa zmianie dopiero… w XIX wieku, kiedy w bulli Aeterni patris (1879) ojciec święty Leon XIII wezwał intelektualistów katolickich do powrotu do myśli świętego Tomasza (słynne wyrażenie: ad mentem Thomae) i budowy nowej, spójnej filozofii i teologii katolickiej o charakterze już istotnie tomistycznym. Wezwanie to spotkało się z ogromnym odzewem. I owoce owego odzewu, katolicka myśl współczesna nawiązująca do średniowiecznego systemu św. Tomasza, to drugi desygnat terminu „tomizm”.

Od samego początku wezwanie papieża spotykało się jednak z ogromną krytyką. Wielu filozofów, także katolickich, uważało i do dziś uważa – mówiąc w skrócie – że tomizm jako system stworzony w wieku XIII nie przystaje kompletnie do stanu wiedzy o świecie, jaką dysponujemy współcześnie. Jak, pytają, moglibyśmy wrócić do Arystotelesowskiej fizyki czy kosmologii? Zadając to pytanie, zdradzają jednak to, że kompletnie nie zrozumieli sensu papieskiego apelu. Zwróćmy bowiem uwagę: papież wyraźnie powiedział – wracać DO MYŚLI św. Tomasza, do myśli, czyli (co wyraźnie pobrzmiewa w oryginalnym tekście łacińskim jako nie asocjacja nawet, ale konotacja) – istoty, rdzenia, sensu, a NIE do słów (verba), do zewnętrznej, „konstrukcyjnej”, technicznej strony tego systemu – czy raczej do systemu jako do systemu! Tym zatem, do czego papież wezwał, był nie tyle powrót do Tomasza, co raczej powrót Tomasza, nie ruch nas – wstecz, ale przeniesienie czegoś z przeszłości w czas teraźniejszy, inspirowanie się, mówiąc ściśle, Tomaszem przy konstrukcji NOWEGO (a zatem nie-Tomaszowego!) systemu myśli, odpowiadającego czasom współczesnym.

Co jest natomiast takim punktem Tomaszowej doktryny, który pozwolił papieżowi na sformułowanie takiego wezwania, zapytajmy – a może raczej: CZY jest w niej taki punkt, taki element, który faktycznie sprawia, że na Tomaszu można dzisiaj budować? Odpowiadam: jest. A nazywa się: realizm filozoficzny, a co za tym idzie – wynikający z realizmu naukowy prymat metafizyki oraz – „egzystencjalizm”. Wyjaśnijmy sobie te pojęcia.

Realizm filozoficzny, w dużym skrócie mówiąc, jest to pogląd wedle którego umysł ludzki rzeczywistość poznaje, a nie ją kreuje. Inaczej mówiąc: ma do niej bezpośredni dostęp i potrafi „tłumaczyć” ją na sposób adekwatny w żywiole swych własnych władz i aktów. Albo jeszcze inaczej: że między rzeczywistością i umysłem nie ma sprzeczności, ponieważ umysł i jego akty są częścią owej rzeczywistości, którą poznają. Nie oznacza to bynajmniej tego, co czasami nazywa się „realizmem naiwnym”, bezkrytycznego przyjmowania wszystkiego, co jawi się nam, na przykład, w poznaniu zmysłowym. W oczywisty sposób ludzkie poznanie jest ograniczone (bo tylko ludzkie) i należy je poddawać nieustannej krytyce. Teza filozofii realistycznej brzmi po prostu, że w ostatecznym rozrachunku każda taka forma krytyki musi opierać się również na jakimś poznaniu – lepszym i bardziej adekwatnym, niż to krytykowane. Poznanie zaś lepsze i adekwatne, to poznanie rzeczywistości w kontekście, to znaczy: w „przyczynach”, w tym, co czynią ją tą i taką, jaką jest. Za Arystotelesem (nikt jeszcze tutaj niczego lepszego nie wymyślił) wyróżniamy cztery takie „przyczyny” rzeczywistości: sprawczą, celową, formalną i materialną. W terminologii klasycznej adekwatne odniesienie jakiegoś elementu rzeczywistości do kontekstu przyczynowego nazywa się poznaniem naukowym.

Z tego „założenia” (które w istocie nie jest „założeniem” w sensie, jaki zazwyczaj temu pojęciu nadajemy) wynika zaś wniosek kolejny. Gdy bowiem pytamy co właściwie nasz intelekt poznaje, odpowiedź musi brzmieć: rzeczywistość. I to nie rzeczywistość pod jakimś względem, ale rzeczywistość jako taką, a zatem i to, co czyni ją tym właśnie, co nazywamy rzeczywistością (specjalistycznie nazywa się to „jej elementem konstytutywnym”). Zgodnie z prastarą intuicją Parmenidesa z Elei, realiści nazywają ową „rzeczywistość po prostu” – bytem. Wniosek: to byt, ujęty nie z określonej perspektywy, ale jako byt właśnie stanowi najważniejszy przedmiot poznania, determinujący wszystkie inne. Istnieje również nauka, która może ów byt poznawać i opisywać. Znów: za Arystotelesem, nazywa się ją „metafizyką”. Ona to właśnie stanowi naczelną i najwyższą ze wszystkich nauk, przez pryzmat której można oceniać osiągnięcia innych sposobów poznania.

Jeśli zaś zapytamy o to, co dokładnie stanowi ów element konstytutywny, który czyni rzeczywistość rzeczywistością, natychmiast ukażą nam się dwa, nieodłącznie ze sobą współgrające. Po pierwsze: istota, po drugie: istnienie. Istota, to po prostu pewna „treść” rzeczy, to, co oznaczamy w pojęciach. Istnienie zaś, to – mówiąc w dużym uproszczeniu, ale nie da się wyrazić czegoś równie prymarnego inaczej, niż upraszczając – czym różni się rzecz realne od rzeczy na przykład tylko pomyślanej. Nie oznacza to, rzecz jasna, że rzeczy pomyślane nie istnieją. Ale istnieją inaczej, niż te, które istnieją pozaumysłowo. Sam ten fakt jasno wskazuje, że analiza istot nie wystarczy i potrzeba w filozofii także tej nowej, egzystencjalnej, perspektywy. Z tych dwóch „wymiarów” bytu, istnienie ma ewidentnie status wyższy i naczelny, bo i istoty poznaje się wyłącznie pod kątem ich zdolności do istnienia (by to zrozumieć wystarczy porównać sensowność rozważania istoty człowieka i feniksa). Ostatnią zatem konsekwencją realizmu filozoficznego jest właśnie tak rozumiany, filozoficzny „egzystencjalizm” – odniesienie poznania ludzkiego, a co za tym idzie: całej naszej działalności, do poziomu istnienia, do realnego świata, nieporównywalnie głębokie, na tle innych opcji filozoficznych (o których za moment) związanie człowieka z rzeczywistością, w której przyszło mu – istnieć.

Jeśli się komuś wydaje, że piszę tutaj banały albo komplikuję niepotrzebnie rzeczy oczywiste, to znaczy, że – delikatnie rzecz ujmując – średnio orientuje się w temacie. Od końca średniowiecza, a właściwiej od renesansu i baroku, realizm znajduje się w myśli europejskiej w kompletnym odwrocie. Dominuje natomiast koncepcja konkurencyjna, mianowicie: idealizm, pogląd, wedle którego ( mam tu na myśli nie różnorakie definicje idealizmów poszczególnych filozofów, ale pewien termin zbiorczy, oznaczający tendencję umysłową) myśl bytu nie poznaje, a konstytuuje – tworzy. Jak zwykle w wypadku pewnych „meta”-(o ile mogę się tak wyrazić)-poglądów, zmiana ta nastąpiła stopniowo i w sposób niemal niezauważalny, jak również bynajmniej nie na zasadzie postępu liniowego. Wielu faktycznych idealistów, na przykład Kartezjusz, nominalnie było realistami. Prekursor filozofii nowożytnej, Jan Jakub Rousseau, jak na ironię był zaciekłym realistą. Ale jednak wspomniana zmiana się dokonała i najdojrzalszy owoc osiągnęła oczywiście w tak zwanym „przewrocie kopernikańskim” Immanuela Kanta: podmiot określa przedmiot, nie na odwrót. Od tego czasu, wszystkie znaczące systemy filozoficzne świata opierają się, mniej lub bardziej nieświadomie, na tej zasadzie. Wyjątek stanowi chyba właściwie wyłącznie marksizm, ale za cenę popadnięcia w (zawsze przeczący empirii) materializm. W innych wypadkach, nawet systemy implicite do głębi realistyczno-egzystencjalne, jak choćby pragmatyzm Williama Jamesa, zawsze powracają do tej podstawowej idealistycznej tezy, że rzeczywistość jest wytworem myśli, a nie myśl rzeczywistości.

Dlaczego historia myśli potoczyła się w ten sposób trudno właściwie powiedzieć. Na pewno nie wyjaśnimy tego również w podobnie krótkim tekście. Nie ma tutaj żadnych przyczyn racjonalnych. Idealizm jest równie „nieweryfikowalny” (w sensie WTÓRNYCH standardów nauk przyrodniczych, które rzecz jasna nie mają w sprawach równie fundamentalnych żadnego zastosowania) jak realizm, a z punktu widzenia zdrowego rozsądku – po prostu absurdalny. Szczyt idealistycznej konfuzji, pogubienia w sofizmatach i niezdefiniowanych pojęciach, znaleźć możemy w filozofii Hegla, w której na przykład kwestia stosunku umysłu indywidualnego i owego bezosobowego „Ducha”, który wyraża się w świecie, jest – rozmyślnie i z premedytacją – niewyjaśniona. Wydaje się zatem, że chodzi tutaj nie tyle o jakieś przemyślane stanowisko, ale raczej o albo:

a) pewną intelektualną modę.

Wyjaśnienie: rozwój idealizmu koreluje w czasie z rozwojem nauk przyrodniczych, których ideałem stało się, mówiąc Baconem, nie poznanie Natury, a panowanie nad Naturą. Nauka stała się dziedziną aktywności tyleż poznawczej, co sprawczej/wykonawczej – pojetycznej (stąd i skądinąd dziwne postulaty marksizmu, że poznanie jest działaniem). Idealizm wydaje się swoistą „transpozycją” owego ideału sprawczego, pojetycznego, na grunt filozofii – sprzeczną z naturą filozoficznej refleksji, ale zgodnej z „duchem czasu”.

Albo: b) manifestacji zbiorowego kryzysu psychicznego wywołanego rosnącą alienacją od rzeczywistości, jej (mówiąc w sensie współczesnym) u-przedmiotowieniem, zamianą w tworzywo, w kartezjańską „rozciągłość” bez jakości i bez życia. Idealizm w tym wypadku jawiłby się jako niezbyt udana próba odbudowy łączności człowieka ze światem na drodze „uczłowieczenia” samej struktury rzeczywistości. Jest to fascynujący przedmiot badań dla ludzi orientujących się w psychologii głębi. Ponieważ my nie orientujemy się w psychologii głębi, porzucamy tę kwestię, ledwie ją sygnalizując.

Czy tak, czy inaczej, trzeba powiedzieć, że idealizm zagościł na trwałe w umysłowości człowieka współczesnego. Na gruncie nauk humanistycznych, w dziedzinie literaturoznawstwa, co do którego mogę wypowiadać się z pewnym pojęciem, widzimy to w tendencjach tak skrajnie antyrealistycznych jak:

– negacja „referencyjnej” funkcji języka i akcentowania jego funkcji „sprawczej” (znowu!); wizja języka jako sieci „relacji władzy i dominacji”

– ujęcie pojęć jako „konstruktów społecznych”, niezakorzenionych w rzeczywistości (w skrajnych przypadkach, czemu-m świadkiem, aż do negacji obiektywnego istnienia poznawanych przedmiotów, na przykład: bakterii)

– odrzucenie kategorii prawdy w osądzaniu interpretacji tekstu, negacja rozróżnienia na interpretację adekwatną i nieadekwatną; zdefiniowanie zmiany społecznej jako celu badań literackich

– negacja „substancjalnego” (quasi-substancjalnego w istocie) charakteru dzieła, inaczej: jedności sensu (dzieło jako pozbawione centrum „kłącze” znaków i znaczeń, „różnia” jako generator znaczeń, aporia jako podstawa sensu dzieła i tak dalej)

– dekontekstualizacja interpretacji, ze swym zwieńczeniem w postaci negacji poznawalności intencji autora (słynne „Author is dead” Rolanda Barthes’a)

I tak dalej, i tak dalej – to oczywiście w dużym skrócie. Literaturoznawczy „mainstream” jest idealistyczny. Wydaje mi się, że kto ma oczy do patrzenia, niechybnie zobaczy, iż tendencje te, nie będąc bynajmniej ledwie ciekawostką akademicką, przenikają do współczesnej kultury i wywierają wpływ na debatę publiczną.

Idealizm, innymi słowy, jest w myśli współczesnej właściwie wszechobecny. Wszystkie liczące się szkoły filozoficzne, tendencje kulturowe, doktryny o zasięgu społecznym, mają naturę idealistyczną. A jeśli nawet nie, jak w wypadku marksizmu, to i tak pozostają pod idealistycznym wpływem, rozumują w kategoriach (na co zwracałem już uwagę) narzuconych przez idealizm. Nie ma, zatem, w sensie właściwym, tendencji przeciwnych.

Problem jednak z idealizmem polega na tym, że jest samobójstwem myśli. Bo myśl z natury kieruje się na rzeczywistość. Poznanie, które kreuje swój przedmiot, NIE JEST poznaniem. Po prostu. I ostatecznym rezultatem myślenia idealistycznego zawsze będzie – solipsyzm. Jak ktoś nie wierzy, niech zerknie na listę różnorakich nowoczesnych pomysłów w literaturoznawstwie. Jeżeli ich ostatecznej konsekwencji nie stanowi kompletne przekreślenie możliwości komunikacji i sensownej rozmowy nad tekstem, to nie wiem, co ją stanowi. Chyba że, oczywiście, robimy sobie wszyscy żarty. Jednakże wolałby traktować myślenie na sposób poważny i dalej wierzyć, że z przesłanek można wyciągać wnioski.

Gdy zatem pytamy: po co komu tomizm, możemy odpowiedzieć w ten sposób, że po to, aby jednak znaleźć, czy właściwie wytworzyć, tendencje przeciwne. Pozostaje on bowiem, przy wszystkich swoich wadach i uwarunkowaniach, jedynym równie konsekwentnym i przemyślanym systemem zbudowanym w całości na nastawieniu realistycznym. Zgłębiając Tomasza, uczymy się realizmu. Z tej perspektywy, wezwanie papieża okazuje się aktem iście opatrznościowym, jednym z tych nielicznych wydarzeń, które jednak utwierdzają mnie w wierze w asystencję Ducha Świętego. Bo nikt inny, tylko Kościół dostrzegł odpowiednio wcześnie zagrożenie ze strony myślenia idealistycznego, w które Europa weszła w XIX wieku. I nikt, tylko Kościół, dysponował jeszcze dziedzictwem kulturowym, które byłoby w stanie przeciwstawić się idealizmowi w sposób systematyczny. Tym zatem, moim zdaniem, jest tomizm dla współczesnego człowieka: elementarzem realizmu, źródłem, z którego można czerpać tą integralnie realistyczną postawę wobec rzeczywistości, która nie jest ledwie „poglądem”, ale przenika całego człowieka.

Realizm bowiem, jak fantastycznie wskazał na to wspomniany Maritain, to w gruncie rzeczy kwestia nie systemów, a intuicji. Przedziwnej, mistycznej nieomal intuicji, która – raz przeżyta – przemienia ludzkie życia. Systemy są potrzebne, aby nauczyć się myśleć – i pozwolić tej intuicji prześwietlać, w sposób racjonalny i uporządkowany, rożne dziedziny życia. Ale potem, kiedy się to stanie, już ich nie potrzebujemy. I to właśnie dla tej przemiany, dla tego światła, czytamy św. Tomasza. Jest to przedziwna relacja. Z początku, człowiek jest zafascynowany monumentalnością tej konstrukcji, kompletnością opisu, rozmachem myśli, która zdaje się ogarniać Całość. Jest to jednak bardzo powierzchowny w gruncie rzeczy związek z tą myślą. I ciekawe to, że im dłużej człowiek z tym systemem obcuje, im pełniej go rozumie, tym bardziej staje się on niepotrzebny. Po prostu: docieramy do tego, co wieczne. I coraz mniej istotne stają się historyczne i czysto prawdopodobne rozważania na temat poruszycieli, roli aniołów w stworzeniu, czy trudno zrozumiałe już dla człowieka współczesnego werbalizmy, w rodzaju, że w Bogu istnieją relacje (Trójca Święta), z których każda jest inna od dwóch pozostałych, ale z których wszystkie są tożsame z Jego istotą. To, istotnie, już elementy raczej przebrzmiałe i z naszego punktu widzenia jałowe. Ale nawet i one, jak powiadam, mają przynajmniej tę zaletę, że są przepojone realistycznym sposobem myślenia, że całe zawarte w nich rozumowanie podporządkowane jest ściśle intuicji bytu, pogodnej, bezpośredniej afirmacji istnienia i jego praw.

No, ale jednak – SĄ przebrzmiałe. Podkreślam, ponieważ istnieją na tym świecie ludzie, którzy uważają inaczej. Przeciw nim napisać muszę jeszcze ten akapit, aby wyjaśnić pewne nieporozumienie. Gdybym bowiem miał powiedzieć teraz, czym tomizm dla odmiany nie jest, powiedziałbym, po pierwsze, że na pewno nie jest adekwatnym opisem rzeczywistości w każdym jej szczególe. Wydawałoby się, że to oczywistość. A jednak – mimo iż w wypadku filozofii przyrody każdy to rozumie i nie próbuje udawać, że „Suma teologiczna” to jakaś tak zwana „powaga”, jeśli chodzi o kosmologię czy rozwój gatunków, to znajdują się tacy, którzy zachowują się tak, jak gdyby od św. Tomasza nie wydarzyło się na polu filozofii – zwłaszcza kultury, człowieka i państwa – nic poza serią katastrofalnych i irracjonalnych błędów. To jest oczywiście kompletna brednia, którą mogą wygadywać wyłącznie ludzie skrajnie zideologizowani, poszukujący nie prawdy, a „dyscypliny” tożsamości zbiorowej. Nie da się odwrócić wielkich odkryć jeśli chodzi o rozumienie ludzkiej podmiotowości, jaką przyniosła filozofia Rousseau, ruch romantyczny, psychologia Junga. Jeśli ktoś natomiast utrzymuje inaczej, jest – powiedzmy sobie to wprost – szkodnikiem, który ośmiesza myśl tomistyczną i skazuje ją na – zasłużone – usunięcie z głównego nurtu debaty kulturowej. Takich szkodników wciąż jest stosunkowo wielu. Ale o tym – cyt! Mądrej głowie dość dwie słowie.

Po drugie zaś, z tego samego względu nie jest również systemem zamkniętym i skończonym. To już inny problem, zupełnie innego rodzaju, bo nie chodzi tutaj o fanatyzm ideologiczny, ale o sam sposób funkcjonowania filozoficznych „szkół”. Tomizm, aby pokazał swoją prawdziwą wartość, naprawdę powinien stanowi ledwie punkt wyjścia bardziej osobistych, integralnych poszukiwań. Innymi słowy: każdy „tomista” powinien wynajdywać własny filozoficzny język i prowadzić swe badania na własną rękę – dokładnie dlatego, że rzeczywistość stała się obecnie zbyt ogromna, aby dało się ją zamknąć w kilku książkach. Przykładem takiego tomisty był właśnie Jacques Maritain, który – choć Tomasza i jego komentatorów znał dużo lepiej niż większość historyków filozofii – w dojrzałym okresie swej działalności stworzył system własny, autorski, choćby (wspominam o tym, bo mnie to fascynuje) eksploatując filozoficznie pojęcie nieświadomości, jakiego dostarcza nam nowoczesna psychologia. Przykładem podejścia drugiego był natomiast pewien polski dominikanin, niezbyt zresztą lubiany. Przesadzam? Kłócić się nie będę. Ale skoro polski tomizm jest taki otwarty i nowoczesny, dlaczego żaden tomistyczny intelektualista nie osiągnął w debacie publicznej statusu choćby takiego Tischnera?

To już jednak jak gdyby inna sprawa. Póki co, chciałbym poprzestać na tym, co się tutaj powiedziało. Tomizm – tak, ale w sensie „pedagogicznym”; jako nauczyciel realizmu filozoficznego i źródło intuicji bytu.

Postulat – cóż; chyba jednak niełatwy do zrealizowania. Osobiście, znam dwa tylko przykłady takich „tomistów” z gruntu nieideologicznych, raczej: uczniów świętego Tomasza, którzy zachowali wolność wewnętrzną. Na poziomie specjalistycznym: Maritain, o czym już wspominałem. Może tez późny Gilson, ale Gilson nie był sympatycznym człowiekiem, więc gorzej się go czyta. Na poziomie bardziej potocznym: Gilbert Keith Chesterton. I może właśnie najlepszym wstępem do obcowania z tomizmem byłoby, po pierwsze, przeczytać jego biografię św. Tomasza (1933), o której wzmiankowany Gilson powiedział, że to najlepsza książka o Akwinacie napisana w XX wieku. Po drugie zaś: przeczytać wszystko inne. Utrzymywać, że Chesterton był w sensie dosłownym „tomistą” to kompletny nonsens (choć nie takie nonsensy już literatura krytyczna mu poświęcona widziała). A jednak: istotnie, był on tomistą. Przynajmniej w jakimś sensie. Jakim – a to kwestia na inny artykuł, który zresztą już napisałem, a więc chwilowo cichnę.

Maciej Sobiech

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułAdam Niedzielski: Ogniska indyjskiej mutacji są związane ze sprowadzeniem polskiego dyplomaty
Następny artykułWitek: orzeczenie ETPCz jest bezprawną ingerencją w suwerenność Polski