A A+ A++

Jestem klientem pewnego operatora komórkowego od 21 lat, czyli od czasu, gdy założyłem prywatną firmę. Pierwsza dekada minęła w spokoju, później zaczął się obłęd.

Nieodbieranie telefonu nie ma sensu – i tak cię dopadną. Możesz blokować kolejne numery, zadzwonią z innego. Po co zadzwonią? Żeby zaproponować produkt i/lub usługę dedykowaną specjalnie dla ciebie. Pochwalą, że od tylu lat jesteś ich klientem – czytaj: wydałeś u nich kupę kasy – a więc mają dla ciebie coś specjalnego, na co słusznie zasłużyłeś.

Powinieneś już na początku rozmowy poczuć się doceniony, wyróżniony i wdzięczny. Tym bardziej, jak zaoferują ci nowy telefon „za darmo”.

Także „za darmo” telefon dostarczy ci kurier pod wskazany adres, a wraz z nim umowę do podpisania, z którą wcześniej nie masz realnej możliwości zapoznania się. Możesz to zrobić trzymając kuriera w przedpokoju, lecz to bez sensu, bo z wielostronicowej umowy i tak nic nie zrozumiesz. Zrozumiesz dopiero, jak otrzymasz kolejną fakturę powiększoną o kwotę owego „prezentu”.

Kwota podwyżki będzie skrzętnie ukryta w rozlicznych tabelkach i punktach pisanych niezrozumiałą terminologią. Gdy zadzwonisz z pretensją, że to „za darmo” kosztuje, usłyszysz, że telefon był gratis, ale nowa stawka abonamentu jest przez to wyższa – i tak już będzie przez kolejne 36 miesięcy.

Czytaj też:
Wyznaję: jestem podatkowym recydywistą

Przenieśmy się do świata medycyny, a konkretnie stomatologii. Od pewnego czasu modne stały się implanty. Lepiej mieć ząb sztuczny i trwały, niż być szczerbatym.

Pojawiają się reklamy implantów np. za 1600 zł. Taką lub zbliżoną kwotę można usłyszeć dzwoniąc do prywatnej placówki dentystycznej. Co więcej, informacja jest prawie prawdziwa. W języku potocznym implant, to właśnie ten nowy ząb. Tymczasem implant to taka śruba, wykonana najczęściej z tytanu, zastępująca korzeń brakującego zęba. Po jego zrośnięciu z kością szczękową, po około 2-3 miesiącach, dochodzi łącznik i nakładana jest korona – czyli właśnie nowy ząb w dowolnie wybranym odcieniu.

Całość, wliczając diagnostykę, cenę kilku wizyt, urośnie nawet do 10 tysięcy złotych. Ale o tym dowiesz się na końcu. Po co placówka ma odstraszać ceną.

Do siebie miej pretensję o nieprecyzyjnie zadane pytanie. Kupując samochód upewnij się, że chodzi o cenę auta z kołami.

Czytaj też:
Knajpy dla zaszczepionych, inni popiją na murku

To teraz bankowość, a konkretnie private banking (po angielsku brzmi poważniej, bardziej fachowo i wiarygodnie). Usługa dla zamożniejszych klientów, którzy chcą bankowi powierzyć większe środki.

Bankier przyjmie cię w specjalnym pokoju, poczęstuje kawą i ciasteczkiem. Włączy na ekranie prezentacje różnych finansowych produktów. Oczywiście będzie rekomendował takie, które dadzą ci teoretycznie najwięcej zarobić. Tobie, a nie bankowi, bo oczywiście masz popijając kawę w wygodnym fotelu uwierzyć, że bankier chce zadbać o twoje pieniądze – a nie pieniądze banku, który płaci mu pensje, prowizje i funduje darmowe szkolenia z naciągania klientów.

I wcale nie chodzi o piramidę finansową budowaną przez niedawno zmarłego w więzieniu Bernarda Madoffa, czy też oszustwa Jordana Belforta, granego świetnie przez Leonardo DiCaprio w filmie „Wilk z Wall Street” w reżyserii niezawodnego Martina Scorsese.

Chodzi o legalne, działające pod nadzorem KNF, polskie banki. Nikt tam prawa nie narusza, do niczego nie zmusza. Jeśli za namową bankiera zainwestujesz w fundusz wysokiego ryzyka (tak naprawdę skrajnego ryzyka, jak wspinaczka na K2), tylko na podstawie elegancko pokazanego wykresu wzrostów w ostatnich latach, to twoja decyzja.

Bankier nie bierze za nią odpowiedzialności. Ty stracisz, on zarobi. I o to w tej grze chodzi.

Zadałem dobrze ubranemu bankierowi proste pytanie, czym różnią się jego niby atrakcyjne oferty od gry w kasynie. Przyznał uczciwie, że rzeczywiście jest to swoisty zakład z bankiem. W kasynie przeważnie wygrywa kasyno, w banku wygrywa bank.

Oglądając te kolorowe, pnące się w górę wykresy, poprosiłem o wskazanie najbardziej nieopłacalnego dla siebie produktu. Zdziwiony bankier niechętnie wskazał klasyczną lokatę objętą gwarancją BFG. Kiedyś można było na tym zarobić, teraz już nawet to odpada. Przynajmniej nie dałem się wrobić.

Czytaj też:
Kolejki jak za Gierka i „patodeweloperka”. „Kanapa ma głębokość siedziska jak muszla klozetowa”

Na koniec rynek nieruchomości. Sam wstawiam mieszkanie na popularny portal, wyraźnie zaznaczając, że jestem pośrednikiem, a kupujący nie płaci prowizji. Chcę ominąć zbędne ogniwo, czyli innych pośredników, którzy mają w zwyczaju brać i od kupującego, i od sprzedającego.

Liczę na telefony od inwestorów, ale tych brak. Rozdzwaniają się pośrednicy. Gdyby jeszcze mieli klientów. Ale nie, dzwonią by zawrzeć ze mną umowę pośrednictwa na 2,5 procent. Odmawiam i grzecznie tłumaczę, że to ja jestem pośrednikiem w sprzedaży mojego mieszkania i niech biorą prowizję od swojego klienta.

Nie pomaga, kolejne telefony, przesyłane umowy do podpisu. Żadnych realnych klientów, tylko nagabywanie, wymuszania.

Pośredniczka z kraju wschodniego trzy miesiące nie dawała spokoju. Odpuściła po informacji, że nieruchomość jest już sprzedana.

W krajach arabskich lokalny sprzedawca byle czego jest w stanie podążać za turystą natrętnie i żadne tam „no, thank you” wypowiedziane stanowczo, wielokrotnie i w kilku językach, wcale go nie zniechęca. Może od nich uczą się nasi przedstawiciele handlowi? To starsza kultura.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKONCERT ŻYCZEŃ 2.05.2021
Następny artykułWiśniewska: Dzieci w Internecie będą bezpieczniejsze