Jak widać, gwiazda “Wielkich kłamstewek” złapała się na narrację, która w tym roku obowiązywała. Główna część rozdania nagród odbyła się – po raz pierwszy w historii – w Union Station w Los Angeles (nominowali i laureaci łączyli się z wielu innych miejsc świata – Londynu, Pragi, Sydney, Seulu). Organizatorzy zaaranżowali tę przestrzeń tak, by przypominała ceremonie wręczenia pierwszych Oscarów, które odbywały się w Hollywood Roosevelt Hotel, Ambassador Hotel i Biltmore Hotel i były kameralne i mało spektakularne.
Jak za dawnych lata, gala znów była skromna, słabo oświetlona, z symboliczną reprezentacją ekip filmowych. Ale nie chodziło przecież o to, by wydobyć czar przeszłości. Wręcz przeciwnie – priorytetem było podkreślenie zmiany, bo tym razem widownię wypełniali filmowcy niebiałego pochodzenia: czarni aktorzy, chińska reżyserka, koreańskie aktorki, muzułmanin. Przed dekadami wyglądało to zupełnie inaczej. W latach 30., czyli w czasie ostrej segregacji rasowej, czarni filmowcy nie mogli nawet usiąść w oficjalnej części sali. I dotyczyło to nawet Hattie McDaniel, która za rolę w „Przeminęło z wiatrem” (1939) dostała pierwszego w historii Oscara dla czarnej aktorki. Teraz za to spoglądając na najbardziej wyeksponowane miejsca widowni, można było dostrzec jedynie różnorodność rasową. Twórcy, którzy wchodzili na scenę, by odebrać swój laur, też reprezentowali różne kręgi kulturowe.
I tak w wiodących kategoriach nagrody zgarnęli: Koreanka Yeo-Jong Yun za drugoplanową rolę w “Minari” (drugi Oscar dla azjatyckiej aktorki w tej kategorii po Miyoshi Umeki w 1957 roku), Chloé Zhao za najlepszą reżyserię (drugi w historii nagród Oscar dla reżyserki po Kathryn Bigelow w 2010 roku) i najlepszy film (drugi po “Parasite” Oscar dla filmu wyreżyserowanego przez azjatyckiego twórcę) i Daniel Kaluuya za drugoplanową rolę w “Judaszu i Czarnym Mesjaszu” (szósty czarny zwycięzca w tej kategorii).
Nie liczcie jednak na to, że silna ekipa twórców z mniejszości przełożyła się na cokolwiek innego niż reprezentacja. Niebiali laureaci zachowywali się dokładnie tak samo, jak wszyscy dotychczasowi zwycięzcy. Przemówienia obfitowały w ckliwe słowa, patetyczne mowy dziękczynne, łzy wzruszenia i niekończące się zapewniania, że statuetka jest efektem pracy całego sztabu ludzi, którzy pracowali na planie. Choć niby świadkujemy wielkiemu przełomowi, to w gruncie rzeczy nie zmienia się nic.
Kobiety, przedstawiciele mniejszości etnicznych i seksualnych bez zająknięcia wchodzili w buty swoich białych heteroseksualnych kolegów i na scenie zachowywali się dokładnie tak samo. Nowa sceneria, stare zasady; nowe twarze, stare konwencje; nowa siła, stare słowa. Wyraźnej różnicy można było się szybciej dopatrzyć pod kątem podejścia do stroju – tu odznaczyła się zwłaszcza Chloé Zhao, która statuetki odbierała w białych sneakersach, łamiąc obowiązujący dress code, który do kobiet wymaga szpilek i elegancji.
Ale tak naprawdę na najodważniejsze zachowania pozwolili sobie starzy-uprzywilejowani. I tak Frances McDormand odbierając statuetkę z ekipą “Nomadland” wyła na scenie jak wilk, a Anthony Hopkins wypiął się na Oscary i w ogóle się na nich nie pojawił. Nieobecnych było zresztą znacznie więcej i to chyba pierwszy taki przypadek od wielu lat. Na gali zabrakło też Polaka Dariusza Wolskiego nominowanego za zdjęcia do “Nowin ze świata”. Operator jest jednak usprawiedliwiony, bo kręci w Rzymie film z Lady Gagą i Adamem Driverem w reżyserii Ridleya Scotta.
Jeśli już ktoś próbował użyć mównicy do własnych celów, to twórcy z mniej dyskutowanych kategorii: Mia Neal, laureatka nagrody za charakteryzację do “Ma Rainey: Matka bluesa” przypomniała, jak wyglądała droga czarnych Amerykanów do edukacji w czasach segregacji; Travon Free, który odbierał nagrodę za krótkometrażowych „Dwóch nieznajomych” wyliczał, ile osób zabije dzisiaj w USA policja; Will McCormack, który zdobył Oscara za animację “If Anything Happens I Love You” mówił z kolei, ile jest dziennych ofiar broni palnej w Ameryce. Najbardziej osobistą przemowę wygłosił jednak Thomas Vintenberg, laureat statuetki dla filmu międzynarodowego za “Na rauszu”, który dedykował nagrodę zmarłej cztery dni przed początkiem zdjęć córce. Duńczyk (to czwarty Oscar dla tego kraju w tej kategorii) resztką sił powstrzymywał łzy.
Skoro brakowało odważnych zrywów, to czy przynajmniej możemy liczyć, że tegoroczne werdykty oznaczają, że w Hollywood zapanowała równość ras, płci, seksualności oraz religii i nie potrzeba nam już akcji typu #MeToo, #OscarsSoWhite czy #BlackLivesMatter? Cóż, nagrody to jedno, a kasa to drugie. Rok 2020, za który Akademia właśnie przyznała statuetki, był w świecie kina zupełnie wyjątkowy. Z powodu zamknięcia kin wielkie hity, których premiery odraczano, nie miały szansy zakwalifikować się do grona nominowanych. A skoro nie było wielkich hitów w stawce, to nie było też wielkich pieniędzy na gigantyczne oscarowe kampanie reklamowe, które rokrocznie przynosiły skutki – nieprzypadkowo o Oscarach mówi się przecież, że to nie nagrody dla filmów najlepszych, tylko najgłośniejszych.
Tym razem było inaczej i dostrzeżono także obrazy ciche. Przeważająca większość (nie licząc produkcji Netfliksa i innych streamingowych gigantów) to filmy niskobudżetowe (przynajmniej z hollywoodzkiego punktu widzenia), takie, które kariery robiły na festiwalach filmów niezależnych jak Sundance, gdzie premierę miały “Obiecująca. Młoda. Kobieta” (jeden Oscar na pięć nominacji – za scenariusz oryginalny dla Emerald Fennell), “Minari” (jeden Oscar na sześć nominacji) czy “Ojciec” (dwa Oscary na sześć nominacji).
Każdy z tych tytułów został dostrzeżony, choć producenci nie wyłożyli kroci na ich promocję, broniły się wyłącznie jakością i uznaniem na festiwalach. Pytanie, które należy sobie zadać, to czy w niepandemicznym roku takie produkcje również zostałyby docenione, czy jednak ich obecność uzasadnia to, że wybierano spośród zawężonego grona. Na to pytanie odpowiemy sobie za rok, ale zdrowy rozsądek każe raczej powściągnąć entuzjazm.
Zaburzony został też na pewno porządek, który dzielił kategorie oscarowe na bardziej artystyczne i bardziej efektowne. Do tych drugich zaliczały się te, w których nagrody przyznawano za efekty specjalne, kostiumy, scenografie, dźwięk czy charakteryzacje, popularnie nazywane kategoriami technicznymi, gdzie sukces odnosiły blockbustery wciąż traktowane jako rozrywka, a nie kino artystyczne (choć w ostatnich latach bardzo powoli zaczęło się to zmieniać). Jedynym tak konotowanym hitem był “Tenet”, który miał ożywić kino po pandemicznej zapaści. Film Christophera Nolana bez żadnego zaskoczenia zgarnął statuetkę za efekty specjalne.
No ale nie od dziś wiadomo, że gdzie kino nie może, tam streaming pośle. W roku absencji kina mógł więc popisać się Netflix, któremu “Mank” o scenarzyście Hermanie L. Mankiewiczu przyniósł nagrody za scenografię i zdjęcia (dwie nagrody na dziesięć nominacji), a “Ma Rainey: Matka bluesa” (początkowo miało go produkować HBO) – za charakteryzację i kostiumy (dwie nagrody na pięć nominacji). I to w przypadku tego niespecjalnie udanego filmu można mówić chyba o jedynym zaskoczeniu tego wieczoru.
Bukmacherzy i magazyny branżowe jednogłośnie wskazywały jako zwycięzcę w kategorii najlepszy aktor pierwszoplanowy na Chadwicka Bosemana, który 28 sierpnia 2020 zmarł na raka. Dodajmy, że jeśli coś ten film ratuje, to m.in. ta kreacja. A jednak – statuetka przypadła Anthony’emu Hopkinsowi (to jego drugi Oscar po “Milczeniu owiec” w 1992 roku), który kapitalnie wcielił się w chorującego na demencję seniora w “Ojcu” Floriana Zellera. Tym samym Akademia straciła szansę, by odznaczyć Bosemana, dla którego będzie to już jedyna nominacja do Oscara. Do tej pory w historii tylko dwa raz przyznano statuetkę pośmiertnie aktorowi – Peterowi Finchowi za “Sieć” (1976) i Heathowi Ledgerowi za “Mrocznego Rycerza” (2009).
Na koniec warto jeszcze odnotować, jak sprytnie Akademia połączyła ze sobą dwa bieguny reakcji na koronawirusa. Z jednej strony oddano cześć bohaterom, bo Akademia przywróciła na czas gali wręczanie statuetki za osiągnięcia humanitarne (od 2009 roku ogłaszano ją przed uroczystością, żeby nie zabierać czasu emisyjnego).
Z drugiej Regina King nazwała po imieniu to, co Akademia zdaje się myśleć: “W dużej mierze to filmy pozwoliły nam przetrwać pandemię” – mówiła. I to jest doskonałe podsumowanie tej gali, na której akademicy niby dziękowali innym, a tak naprawdę bili pokłony przed sobą.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS