Podobnie jak wielu z was nie zapałem się na 1. wydanie komiksu Marka Waida i Aleksa Rossa. “Kingdom Come” latami był poza zasięgiem mojego portfela, a chęć położenia łapsk na albumie podsycała towarzysząca mu aura arcydzieła. Kiedy więc Egmont zapowiedział wznowienie, uderzyłem głową w sufit. Niestety, “Kingdom Come” okazał się tytułem poniżej wszelkich oczekiwań.
Punkt wyjścia kreślony przez Waida jest obiecujący: herosi DC tetryczeją na emeryturze, podczas gdy nowe pokolenie metaludzi bierze sprawy w swoje ręce. Kiedy jednak dochodzi do tragedii, stara gwardia wraca, a szpakowaty Superman staje przed “wielkim moralnym dylematem”. Jestem świeżo po lekturze “Kingdom Come” i mam wrażenie, że gdyby nie rysunki Aleksa Rossa, do których zaraz dojdziemy, to zapewne w ogóle byśmy o tym komiksie nie rozmawiali.
Scenariusz nie odbiega w niczym od typowego superbohaterskiego eventu, wyładowanego po brzegi starymi i nowymi postaciami. Historia w żadnym momencie nie zaskakuje, intryga jest dziecinna, a przyjęta przez Weida strategia polegająca na mitologizowaniu bohaterów tylko pogłębia przepaść między nimi a czytelnikiem.
Do tego tanie biblijne paralele i nieznośny patos jak na paradzie z okazji 4 lipa. Jasne, da się przez to przebrnąć, ale zapomnijcie o jakieś głębszej refleksji czy próbie przemeblowania gatunku. Tak naprawdę jedyną atrakcją, przeznaczoną jednak dla bardzo wąskiego grona, są liczne nawiązania do przepastnego uniwersum.
Co w takim razie zostaje w głowie po lekturze “Kingdom Come”? Oczywiście oprawa autorstwa młodziutkiego Aleksa Rossa, który chwilę wcześniej dał się poznać dzięki “Marvels”, wybitnej 4-częściowej serii stworzonej do spółki z Kurtem Buśkiem.
Zarówno tam, jak i tu Ross prezentuje ultra realistyczny, niezwykle sprawny technicznie styl, silnie zakorzeniony w twórczości amerykańskich klasyków pokroju Normana Rockwella. Określenie “kicz” jest w pełni uprawnione, choć wiadomo – każdemu jego porno.
Rossowi na pewno nie można odmówić talentu, acz mam wrażenie, że akurat w “Kingdom Come” jego rysunki wyjątkowo wyzbyte są jakiejkolwiek dynamiki. Boleśnie widać to zwłaszcza w scenach trykociarskiego “łubudu”. Pomijam już fakt, że twórczość Rossa o wiele lepiej sprawdza się w przypadku plakatów czy okładek niż komiksu.
Pierwsze polskie wydanie “Kingdom Come” ukazało się w 2005 r. Od tamtego czasu nakład zdążył się wyczerpać, a egzemplarze w drugim obiegu osiągały nieprzyzwoite ceny. Wznowienie komiksu Waida i Rossa jest więc nie lada gratką, zwłaszcza że Egmont nieźle je dopieścił.
Wprawdzie pomniejszono format, aby pasował do serii DC Deluxe, ale w zamian dostajemy furę dodatków – m.in. szkice, galerie, dossier postaci, okolicznościowe teksty (m.in. ojca rysownika) czy bogate przypisy, które szczegółowo naświetlają konteksty i po ludzku ułatwiają połapanie się w tym pierdzielniku.
Dla fanów DC, pasjonatów historii komiksu superbohaterskiego czy twórczości Rossa “Kingdom Come” to zapewne zakup obowiązkowy. I na zdrowie, nie będziecie zawiedzeni. Dla reszty rzecz, którą z czystym sumieniem można odpuścić, a świat się nie zawali.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS