Czym jest Księga Bokonona, tego czytelnikom Kociej kołyski Kurta Vonneguta jr. tłumaczyć nie trzeba, natomiast pozostałych z pewnością warto odesłać do tej lektury. Nie tylko ze względu na rojenia Billa Gatesa.
William Henry Gates III, szerzej znany jako Bill, mąż Melindy, przez parę ładnych dekad podróżował własnymi prywatnymi odrzutowcami, zajadał się wołowymi burgerami, chłonął napoje (niekoniecznie nisko, jak Muszynianka) nasycane dwutlenkiem węgla i w ogóle zostawiał za sobą nieprzyzwoicie szeroki ślad węglowy… Aż pewnego dnia coś się w nim przełamało, coś go zaczęło uwierać, coś tam sobie uświadomił i odtąd nic już nie było takie jak dotąd. To znaczy hamburgery jada Bill nadal, choć może z mniejszym smakiem albo trochę rzadziej, na konferencję w sprawie CO2 do Paryża poleciał wprawdzie samolotem z posiadanej floty, której używa jego nieuboga przecież rodzina, ale przy każdej okazji – jak deklaruje w swej niedawno wydanej książce – zaczął rozmawiać ze specjalistami od zmian klimatu.
Co sprawiło, że Bill Gates zajmujący się początkowo tworzeniem i korygowaniem oprogramowania komputerowego, czyli w istocie tworzenia i/lub sprawdzania arbitralnie kształtowanego ciągu poleceń zrozumiałych dla maszyn zdolnych przetwarzać impulsy elektryczne w systemie binarnym (1 versus 0, czyli prąd albo brak prądu), owszem urządzeń o wciąż rosnącej mocy obliczeniowej i prędkości działania, ale przecież zasadniczo odmiennych od ludzkiej inteligencji, przeżył swą klimatyczną iluminację?
Jak to się stało, że człowiek, który już jako jeden ze współwłaścicieli Microsoftu przez długie lata zajmował się głównie namiętnym (i skutecznym) zarabianiem pieniędzy na kolejnych wersjach systemu operacyjnego do tzw. komputerów osobistych, owszem, narzędzia niezmiernie pożytecznego, ale tylko narzędzia, dostrzegł nagle, że nawet wielkie miasta czy stolice państw Trzeciego Świata nie są nocą tak oświetlone jak metropolie Europy, Ameryki czy niektórych części Azji? Oto jedno z pytań, które bez tragicznych konsekwencji dla ludzkości może pozostać i pewnie pozostanie bez odpowiedzi.
Przełom w Billu technofilu
W każdym razie Bill Gates, który przeważającą część swego życia spędził w najrozmaitszych bańkach – bogata i zasiedziała rodzina w Seatle, początki rewolucji informatycznej, czyli programowanie, sztuczne języki i systemy operacyjne, zarządzanie Microsoftem, sfera bardzo bogatych ludzi – spostrzegł w pewnym momencie, że nie wszyscy żyją tak syto i wygodnie jak on. A niektóre dzieci z Lagos muszą się wręcz uczyć przy świecach…
Z przekonaniem odmienionego Billa, że każdemu człowiekowi na świecie przysługuje porcja energii elektrycznej umożliwiającej godne życie – raczej bez prywatnej flotylli jetów, ale przynajmniej szkolny laptop z systemem operacyjnym Windows 10 mógłby wchodzić w grę – koliduje wszakże rozbudzona świadomość klimatyczna: ślad węglowy, gazy cieplarniane, zeroemisyjne technologie, 51 mld ton CO2e rocznie… Co on się nagadał z tymi klimatologami, fachowcami od burz, mórz, susz i powodzi. Początkowo również nie wiedział, nie wierzył, nie rozumiał. Ale teraz już wie i nie popuści. Nam, bo swego odrzutowca raczej się nie pozbędzie.
Przy lekturze 300 stronic nowej książki Gatesa Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej trudno oprzeć się wrażeniu, że sygnującego ją innowatora od Breakthrough Energy dręczą w nocy jakieś senne koszmary. Czy to są te cząstki gazów, składające się z atomów dwóch różnych pierwiastków, które promieniowanie słoneczne płynące ku Ziemi przepuszczają bezboleśnie, ale w drodze powrotnej tak trzęsą się na ich widok, że w atmosferze ziemskiej robi się gorąco? Ten okropny dwutlenek węgla, ten straszny metan bezwstydnie i obrzydliwie wydzielany przez krowy hodowane na burgery… A może te biedne aligatory, które przy średniej temperaturze zaledwie o 4 stopnie Celsjusza wyższej zawlokły się dawno temu aż za koło polarne? Może wreszcie ta kiedyś zielona, jak sama nazwa wskazuje, Grenlandia? W każdym razie, trochę żal Billa, technofila.
Informatyczne młotki i obcęgi
Nie, to nie kpina, Bill w swojej najnowszej książce, nowocześnie skierowanej przede wszystkim do naukowczyń, innowatorek oraz aktywistek, które przecierają drogę, sam się tak przedstawia. Ma prawo: choć studiów żadnych nie skończył, to przecież informatyczne młotki, śrubstaki, laubzegi, sztamajzy czy heble to niewątpliwie jego domena. Problem w tym, że Bill najwyraźniej uwierzył, że dzięki narzędziom z tego informatycznego pudełka da się rozwiązać wszystkie problemy, jakie stoją przed ludzkością. Ba, nie tylko uwierzył, ale i z coraz większym tupetem się do tego zabiera.
Co gorsza, wychodzi na to, że cudowne recepty Billa na owe straszne jakoby zagrożenia: przeludnienie, fluktuacje klimatu czy pojawienie się dziwacznego wirusa, którego pochodzenie urasta do rangi tabu Trzeciego Tysiąclecia, akceptują i bez mrugnięcia okiem zaczynają stosować podobno demokratyczne, podobno suwerenne, podobno racjonalne, kierujące się wskazaniami nauki rządy niemal wszystkich cywilizowanych państw Zachodu. I to jest już nasz problem.
Czy jeden, nawet najbardziej utalentowany, ale wyspecjalizowany w konkretnej dziedzinie człowiek może dać właściwe odpowiedzi na wszystkie istotne pytania, nurtujące współcześnie ludzkość? Mniejsza o to, że Gates nie ma formalnego dyplomu uniwersyteckiego, idzie raczej o to, że przez całe życie zajmował się konstruowaniem kodów, czyli sztucznych języków dla maszyn obliczeniowych, to jest układów złożonych, ale przecież w porównaniu ze stopniem skomplikowania procesów kosmicznych, rzeczywistością naszej planety czy zwłaszcza fenomenu życia na Ziemi trywialnie zsymplifikowanych. I zwyczajnie nieporównywalnych.
Toteż ujawniane w licznych wywiadach, książkach i deklaracjach, w całej tej nadaktywności Melindy i Billa Gatesów przeświadczenie, że oni bardzo chcą, bo wiedzą jak, a przede wszystkim – dysponując zasobami finansowymi, mogą uchronić świat przed różnymi mniej czy bardziej mniemanymi zagrożeniami, trudno skomentować inaczej niż pewnym znanym cytatem z Gombrowicza: Zarozumiałość moja trąci poważną chorobą. Poniekąd czuję się Mojżeszem…
Moc obliczeniowa zamiast poznawczej pokory
W sygnowanym przez siebie odpowiedniku Księgi Bokonona lider świata biznesu Gates przekonuje, że wystarczająco długo rozmawiał z licznymi specjalistami w dziedzinie klimatu, że przeczytał ważne publikacje naukowców na ten temat, aby uzyskać nie tyle prawo, lecz mocne wewnętrzne przekonanie, iż jest kimś powołanym, żeby dziś proponować niezbędne rozwiązania dla zagrożonej zmianami klimatu ludzkości. Mniejsza już nawet o to, czy suma biernie przyswojonych cząstkowych rozpoznań przez kogoś faktycznie zainteresowanego problematyką naprawdę pozwala na poznawczo istotny wgląd w przyczyny obecnej sytuacji klimatycznej Ziemi…
Załóżmy roboczo, że tak i zastanówmy się nad kondycją współczesnej nauki, która najwyraźniej przechodzi poważny kryzys metodologiczny i moralny. Skokowy wzrost możliwości obliczeniowych w ciągu ostatniego półwiecza doprowadził do niezbyt manifestowanej, ale realnej zmiany paradygmatu: mierzy się teraz wszystko, co popadnie, czy to ma sens, czy wręcz przeciwnie. Zwłaszcza w amerykańskiej praktyce badawczej dominuje kultura wychwytywania korelacji:
bada się najrozmaitsze parametry i z dumą ogłasza poznawczy sukces, że oto coś z czymś współwystępuje w wielkościach uchwytnych statystycznie… Jakby zapomniano, że koincydencja wcale nie musi dowodzić istnienia związku przyczynowo-skutkowego.
Zwłaszcza w socjologii czy psychologii, ale przecież nie tylko tam, nadużywanie metod statystycznych święci zgubne triumfy: korelacji może być wiele, toteż można w ten sposób dowodzić radykalnie odmiennych tez, z oczywistym skutkiem podnoszenia zamętu poznawczego włącznie. Ktoś, komentując kiedyś amerykańskie metody badania oraz wyjaśniania przyczyn terroryzmu, zauważył złośliwie, że „wszystko już pomierzyli i niczego nie zrozumieli”.
Inną metodologiczną słabością współczesnej nauki jest nadużywanie ekstrapolacji: z krótkotrwałych obserwacji i cząstkowych pomiarów wyprowadza się absolutnie nieuprawnione (oraz mocno przesadzone!) przewidywania dotyczące ewentualnych stanów przyszłych. Dlaczego tak? Bo realność jest zwykle nadmiarowa wobec ludzkich możliwości poznawczych, więc czynników mających wpływ na przebieg danego procesu bywa więcej, niż te które chcemy i możemy uwzględnić w prowadzonym badaniu.
Nadużywanie metod ilościowych, nieuprawnione ekstrapolacje, rezygnacja z rozumienia realnych procesów i szukania faktycznych przyczyn, a przede wszystkim brak poznawczej pokory – rodzą zadufanie, czyli w konsekwencji metodologiczną niewydolność współczesnej nauki w wydaniu euroatlantyckim. I te grzechy obciążają wydaną właśnie przez Agorę, jakżeby inaczej, Księgę Bokonona od klimatu.
Sekciarze ignorują rolę Słońca
Wprawdzie nie wiem do końca, kto tę dziwaczną odę konsekwentnie kierowaną do osoby płci żeńskiej napisał, bo zdumiewająca chwilami infantylność stylu narracji o klimatycznym Armagedonie kłóci się z wysoce przemyślną perswazyjnością przekazu, ale mniejsza o to. Zajmijmy się wyrywkowo samą materią klimatycznego ostrzeżenia.
Apelując do emocji żeńskiej istoty, Gates podnosi decydującą rolę człowieka w tym fatalnym wpływie na klimat. Produkcja energii elektrycznej oraz stali, cementu i wołowiny na steki skutkuje emisją gazów cieplarnianych, a te wznoszą nam nad głowami superszklarnię (greenhouse), odpowiedzialną za wzrost średniej rocznej temperatury na Ziemi, choć ogólnie nawet wyznawcy tej teorii wolą już mówić neutralnie o „klimatycznej zmianie”. No i dobrze, bo za „ocieplenie” daliby im teraz mieszkańcy Teksasu nieźle popalić.
W książce proroka Billa dominują delikatnie podsuwane sugestie o możliwych przyszłych kataklizmach, które może zdarzą się za 30 lat, a być może za 80. W gruncie rzeczy nic pewnego, ale TO właśnie – huragan, powódź, utrata farmy, głód – może spotkać ciebie i twoją rodzinę. No bo z pewnością nie Billa, który już jest największym posiadaczem gruntów rolnych w USA, ani trójki jego nieźle przecież zabezpieczonych dzieci. I to wcale nie musi być duża zmiana – peroruje nasz Bokonon – wystarczy że temperatura podniesie się o 4 stopnie Celsjusza. Tak już kiedyś było, wtedy gdy te aligatory podpełzły prawie pod biegun…
Kiedy to było? Jeśli mimo zgłoszonych zastrzeżeń metodologicznych wierzyć nauce, to lądowe, nieptasie dinozaury wyginęły pod koniec kredy, około 66 milionów lat temu. A pierwszy człowiek zręczny (Homo habilis) pojawił się dopiero zaledwie 2,5 miliona lat temu. Albo i później, bo pojawiają się głosy, żeby wykluczyć Homo habilis z rodzaju Homo. Problem więc, kto postawił ową szklarnię w czasach dinozaurów. Inaczej, trzeba przyjąć do wiadomości, że poważne wahnięcia temperatury (zlodowacenia i globalne odwilże) miały miejsce jeszcze zanim na Ziemi pojawił się człowiek. A zwłaszcza słynna rewolucja przemysłowa z połowy XIX wieku. I może czymś innym próbować je uzasadniać. Ciekawe, że Homo sapiens od razu wiedział, skąd się bierze ciepło, światło i życie. Składał więc za to stosownie adresowane podziękowania, żadnych zasług w tej mierze sobie nie uzurpując. Świadczą o tym dobitnie najdawniejsze nawet kulty solarne, ale autora drugiej Księgi Bokonona te ustalenia nauki akurat jakoś nie obchodzą.
Tak, Bill Gates wydaje się zupełnie nie dostrzegać sprzeczności w stosowanych przez siebie perswazjach. Można to tłumaczyć na dwa sposoby: albo mąż Melindy jest klimatycznym sekciarzem, kimś w rodzaju wyznawcy kultu GG, czyli Gai (Matki Ziemi) i (Ala) Gore’a, który – jak to sekciarze – wszelkim wątpliwościom daje stanowczy odpór. Albo pozostaje wyznawcą niejakiego Bokonona, głoszącego m.in., że kłamstwo (foma), które daje odwagę, dobroć, zdrowie i szczęście, jest dopuszczalne. Wybór wersji pozostawiam czytelnikom.
Internauci chyba już ten spór rozstrzygnęli, skoro opisują Gatesa słowami: Kill Bill III / zgasił słońce schłodził ziemię / ludzkie wydało go plemię.
(7 marca 2021)
pierwodruk: Obywatelska. Gazeta im. Kornela Morawieckiego nr 240, 12 – 25 marca 2021 roku
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS