A A+ A++

Przyjmuje się, że Kartezjusz jest ojcem nowożytnej europejskiej filozofii, a w takim razie dziadkiem tejże będzie Michel de Montaigne* (czyt. Mąteń), który to wprowadził sceptycyzm do obiegu powszechnego, a dopiero potem Descartes rozwinął go aż do sceptycyzmu metodycznego.

Choć przedmiot ich badań, a co za tym idzie również i wyniki były różne, to jednak wątpienie było głównym napędem ich rozumowań. Oczywiście sceptycy istnieli od zarania dziejów – już u Sokratesa można było dostrzec pewne zalążki powątpiewania jako drogi do prawdy – jednak dopiero Michał z Góry wysublimował ten rodzaj rozumowania adekwatnie do swoich czasów, dodając po trosze także i innych nurtów.

Próby** Montaigne’a ukształtowały wiele pokoleń pod względem pojmowania świata. I absolutnie nie chodzi o treść ich przekazu, ale o sposób rozumowania; świeży nawet i dla nas, współczesnych, bo ten filozof obecny jest w literaturze i filozofii w każdym stuleciu. To tylko dowodzi, jak ponadczasowym i silnym umysłem był. Przykład współczesny? Olga Tokarczuk*** przyznaje się do fascynacji tymi właśnie esejami. Przykład nieco odleglejszy, ale nieoczywisty? F. Nietzsche miał stwierdzić o Francuzie: Że taki człowiek pisał, to zaprawdę pomnożyło rozkosz życia na ziemi. Ale czas wrócić na odpowiednie tory!

Skończyliśmy ostatnio na tym, że łapiąc stopa, do swojego powozu zaprosił mnie Michel de Montaigne, z zaproszenia oczywiście skorzystałem, bo przecież trafiło się jak ślepej kurze ziarno. Kiedy już ulokowałem się w niezbyt schludnym, ale w miarę wygodnym dyliżansie, pan i władca mej doli zapytał z życzliwym uśmiechem i troską w głosie:

Michel: A dokądże pana niesie?

Ja: Ach, chcę się dostać w okolice Hagi, dokładnie do Voorburga, bo właśnie tam mam pobrać naukę od pewnego sławnego nauczyciela. Chcę dotrzeć do celu jak najszybciej, bowiem przekonać tego korepetytora do czegokolwiek to wielka sztuka.

M: Niech się pan nie martwi, podwiozę pod same drzwi! – Klepnął mnie w ramię. – I tak mi się nie śpieszy. Wracam z audiencji u samego papieża, natomiast w mieście docelowym – a musi pan wiedzieć, że jestem merem Bordeaux – panuje straszna epidemia, już połowa mieszkańców wyginęła, więc poprosiłem radę miasta o możliwość zwłoki z powrotem, na co przystali, ku mojej uciesze. [Cała wypowiedź zgodna z faktami, jedynie czas podróży do Watykanu był inny. W czasie epidemii przebywał zupełnie gdzie indziej. – przyp. aut.]

J: O nie! Proszę tylko nie mówić nic o epidemiach! Już mam po dziurki w nosie tego tematu! – Tak mnie zemdliło, iż byłem gotów wyskoczyć z jadącego powozu.

M: Niech i tak będzie – nie spierał się mój kompan w podróży. – A czegóż będzie się pan uczył w okolicach Hagi?

J: Filozofii – odparłem z dumą, jakbym zbawił świat.

M: O, to bardzo ciekawa rzecz, ta cała filozofia… Ale wie pan co? Mam kilka rad, które mogą się panu przydać.

J: Zamieniam się w słuch.

M: Hmmm… – dał sobie chwilę na zebranie myśli, by zacząć. – Filozofia często, wg niektórych nawet tylko, zajmuje się przedmiotami, do których i tak nie da się doskoczyć rozumem. Dajmy na to zagadnienie Boga – czy jest sens poruszać ten temat? Przecież z góry wiadomo, że nie dojdziemy do jakiejkolwiek pewności. Tak samo jest z zagadnieniem odrębności duszy od ciała, z życiem po śmierci, z wolną wolą…

J: Ale kiedy te zagadnienia najbardziej zajmują nasz umysł! Pragniemy wyjaśnień przedmiotów największych i najbardziej złożonych!

M: Można opisywać świat i ludzi, ale chcieć w ogólny sposób ująć ich naturę, wytłumaczyć wszystkie złożoności, dociec prawdy, to to samo jakby zechcieć ścisnąć wodę w pięści.

J: Jednak prawda i poznanie jest ważne – upierałem się.

M: No dobrze, ale jaka w tym uciecha, jeśli i tak z góry wiadomo, że nie dotrzemy do celu? Po co zatem tracić czas na tego typu rozważania, kiedy o wiele żyźniejszym poletkiem jest sam człowiek.

J: Tak, tak, najlepiej żyć pełnią życia: pić wódkę, bzykać, ile się da i otumaniać się wszelkimi innymi uciechami…

M: Nie jestem zbyt gorliwym wyznawcą fanatyzmu, a nawet przeciwnikiem wszelkich skrajności. Oczywiście, dobrą rzeczą jest doznawać przyjemności, jednak możemy jej doznawać jedynie żyjąc, więc trzeba dbać o życie, jakiekolwiek ono jest. To pierwsza podstawa. Bo życie nie jest ani dobre, ani złe, jest tylko miejscem dobra albo zła, zależnie od tego, czy zrobi się w nim miejsce dla dobra czy zła.

J: Ale co z namiętnościami? Przecież to one w dużej części kierują naszymi poczynaniami.

M: Drugą podstawą jest niezależność. Nawet ważniejszą od pierwszej, ale pierwsza jest potrzebna, by zdobyć drugą – bowiem chore ciało nigdy nie będzie niezależne. Należy być niezależnym nie tylko od namiętności, ale i od społeczeństwa, od przywiązań, przesądów. Oczywiście trzeba mieć jakieś przywiązanie do rodziny czy ojczyzny, ale nie takie, aby było dla nas tyranią.

J: To jak już się tak uniezależniamy, to jak to zrobić ze strachem przed śmiercią? Przecież dla wielu właśnie ten problem stanowi przyczynę zależności od powyższych przymiotów.

M: Od śmierci także należy się uniezależnić. Wiem to z własnego przykładu; tak wiele o niej myślałem [czworo jego dzieci zmarło w wieku dziecięctwa – przyp. aut.], iż w końcu stała mi się obojętna. Mało tego, myślenie o śmierci zaczęło uprzyjemniać mi życie, bo przecież czyni je cenniejszym – chwile nabierają wartości, gdy się wie, że mogą być ostatnie. Kiedy już ujarzmi się myśli o śmierci, to i łatwiej jest myśleć o życiu, które jest przecież jedyną rzeczywistością.

J: Bardzo wypośrodkowana ta pana myśl o życiu, taka w sam raz dla każdego. Ale co z ludzką próżnością? Żyjąc rzeczywistością, chcemy jednak coś z niej mieć.

M: Jak należy żyć, tego nauczyć możemy się jedynie od Matki Natury, bo nie ma lepszego nauczyciela, jeśli chodzi o umiar.

J: To na pewno zadziała z przymiotami naturalnymi, ale co zrobić ze sztucznymi, wytworzonymi przez cywilizację?

M: Sztuczne przyjemności idą w parze ze sztucznymi cierpieniami, jeśli zatem pozbędziemy się obu, stracimy oczywiście część przyjemności, ale jakże lżej zrobi nam się bez tych sztucznych cierpień!

J: Świat jest zmienny, nie da się go chyba tak łatwo wyrozumieć…

M: Za prosto, prawda? Człowiek cały czas pragnie jakichś skomplikowanych wyjaśnień, najlepiej niezrozumiałych, by móc bez wyrzutów sumienia zaniechać naprawy swojego życia. Dlaczego? By ogłosić: nic nie ma sensu, trzeba brać życie jakim jest! Co za bzdura! Życie jest jakie jest, tego nie zmienimy, ale każdy człowiek jest inny, a nawet różny od siebie samego na przestrzeni lat, okoliczności i humoru i to od nas zależy, na ile będziemy potrafili zmodyfikować swoje życie. Bo życia (jako całości) nie zmienimy, ale siebie – wytężoną pracą nad sobą i skrupulatnym poznaniem samego siebie – już tak.

J: Znajdziemy jednak wiele cech wspólnych dla wszystkich ludzi. – Wytknąłem, na siłę szukając dziury w całym.

M: Tak, to bym właśnie nazwał życiem naturalnym, gdzie instynkty mają znaczenie, ale nie to chcemy zmienić, nie ogólne cechy, ale indywidualistyczne. Te, co można i często należy zmieniać są wytworem często zwyczaju, nie wieczystej prawidłowości.

J: Przypuśćmy, że nagle wszyscy zaczynają zmieniać swe cechy indywidualne, zaraz jedni zaczną przymuszać do swoich przekonań drugich, najpewniej siłą… I robi się bigos!

M: Dlatego nie należy tworzyć idei ogólnych; granicą naszej idei jesteśmy my sami. Bo nie ma idei, dla których warto innych zabijać lub dać się samemu zabić. Bo idee w ogóle nie są bardzo ważne, ważna jest tylko rzeczywistość.

J: A jak stosowanie tej zasady wyglądało u pana?

M: Heh, dobrze pan wie, że żyłem w szalenie okrutnych czasach, pełnych wojen religijnych. Przez ziemie zamieszkane przeze mnie co rusz przemieszczały się zwaśnione ze sobą wojska hugenotów i katolików. I wie pan co? Mój zamek, jako jeden z nielicznych w okolicy, ostał się po tej wojennej pożodze, mimo że nigdy nie był broniony przez prywatne wojsko. Mało tego, moje drzwi były otwarte tak dla jednych, jak i drugich i obie strony doskonale o tym wiedziały. Ani razu nie wsparłem żadnej ze stron. Żeby było ciekawiej, przyjaźniłem się z Henrykiem, królem Nawarry, który był hugenotem, a ja przecież katolikiem. [To także zgodne z faktami – przyp. aut.]

J: Na pewno ujął pan wszystkich odwagą i otwartością w tak zacietrzewionych czasach. Ale może jakimś próżnościom życia się pan oddał?

M: Starałem się tego nie czynić. Posadę w radzie odziedziczyłem po ojcu, merem Bordeaux zostałem niejako mimo woli, a wszystkie te posady sprawowałem leniwie – łagodnie mówiąc. Choć była jedna sytuacja, kiedy nieco mnie poniosło…

J: Chętnie wysłucham! – Ucieszyłem się, że wreszcie znajdzie się jakaś rysa.

M: Podczas audiencji u papieża, gdym całował jego stopy, ów wyróżnił mnie lekkim przybliżeniem nogi do ust. Cóż za zaszczyt! [To zdarzenie sam opisuje w dosyć podniosłym tonie – przyp. aut.]

J: Ech, jakoś nie zazdroszczę… – Westchnąłem zniesmaczony.

Tymczasem dyliżans zatrzymał się, bowiem dotarliśmy do celu, mojego celu. Byliśmy w Voorburgu, tuż przy niewielkim domostwie otoczonym lichym murem z furtką, na której wisiała tabliczka z nazwiskiem mieszkańca: Benedictum de Spinoza.

Pożegnałem się z przesympatycznym i życzliwym Francuzem, do którego zapałałem szczerym szacunkiem, i ruszyłem ku furtce. Już po lekkim dotknięciu rozległ się nieprzyjemny zgrzyt rzadko używanych zawiasów…

*Michel de Montaigne (1533-1592) – francuski pisarz i filozof, także lokalny polityk, choć bliżej mu było do urzędnika bez ambicji. Wielbiciel podróży, pogodnie nastawiony do świata, tolerancyjny, uczący umiaru i rozsądnego czerpania przyjemności z życia.

**Próby to tłumaczenie z francuskiego tytułu Les essais, utwór ten zapoczątkował nowy gatunek literacki, jakże powszechny współcześnie (esej).

***Nie jestem wielkim fanem Tokarczuk, ale szanuję jej dokonania i uznanie, jakim się cieszy w świecie. Mam fajną opowiastkę z nią i z naszym omawianym filozofem w roli głównej:

Olga udziela wywiadu francuskiej reporterce. W pewnym momencie wspomina, że uwielbia zaczytywać się w Próbach, że za każdym razem wyciąga z nich coś nowego i pożytecznego. Francuska dziennikarka nie kryje zdziwienia, a po chwili na jej twarzy pojawia się podziw. Dlaczego? De Montaigne i Jan Kochanowski żyli w tym samym czasie. Teraz sobie wyobraźcie, że macie zaczytywać się w grubym tomie (800 stron gęstego i drobnego druku) zapisanym językiem, jaki wówczas funkcjonował. Niezłe tortury, prawda? A jeszcze wypadałoby coś niecoś z tego zrozumieć! Ale my, Polacy, mamy to wielkie szczęście, że owe grube tomisko znakomicie przełożył nam Tadeusz Boy-Żeleński, a całość czyta się wręcz wybornie. Można pokusić się nawet o opinię, że mamy zdecydowanie prostszą drogę do Prób niż Francuzi! [Historia wspomniana dwu-trzyzdaniowo przez samą Tokarczuk w jakimś wywiadzie lub książce; sfabularyzowana przeze mnie.]

Nie wiem czy wiecie, ale Tadeusz Boy-Żeleński za swe świetne tłumaczenia literatury francuskiej oraz propagowanie jej w Polsce doczekał się ulicy własnego imienia w Paryżu (Rue Boy-Zelensky, 75010 Paris). Ale dość dygresji!

Źródła:

  1. Próby – Michel de Montaigne, Wyd. Zielona Sowa.
  2. Historia filozofii, Tom II – Władysław Tatarkiewicz, Wyd. PWN.

PS Widzę, że spada mi zainteresowanie w sondażach 😛 Dajcie znać ludziska, czy w ogóle jest sens pisania następnych artykułów w tym duchu, bo przecież nic na siłę, a może faktycznie to nie miejsce na tego typu tematy. Furtkę sobie zostawiłem w razie czego (i to prawie dosłownie), a spróbować było warto i tak. 🙂 Pozdrawiam!

W poprzednim odcinku

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł,,Drogowo czy kolejowo? Od przeszłości do współczesności”
Następny artykułArchitekt płakał, jak projektował – czyli najgorsze z najgorszych wnętrz znalezionych w internecie V