Przemek Gulda, WP: Nie możemy nie zacząć od ulubionego pytania wegan, które często słyszą od zdumionych mięsożerców: to co ty w ogóle jesz, skoro nie jesz nie tylko mięsa, ale nawet mleka i jajek?
Natalia Kusiak: Uwaga! Na dobry początek dwa zaskoczenia dla niewtajemniczonych: niewegański jest też miód i większość win – poziom trudności rośnie. A tak poważnie, to Warszawa, gdzie mieszkam, jest bardzo roślinnym miastem. W rankingach analizujących to, jak szerokie możliwości wyboru jedzenia mają weganie, pojawia się zawsze w światowej pierwszej dziesiątce. Wydaje mi się, że to powoli przestaje być temat z kosmosu, trochę już się osłuchał i większość osób wie, że jesteśmy raczej normalni.
Jako weganka jem warzywa, owoce, różne kasze, dużo strączków, roślinne wersje nabiału, tofu i inne produkty sojowe. Dzisiaj mamy już całkiem przyzwoity wybór roślinnych produktów w zwykłych supermarketach. Jeżeli dorzucimy do tego sklepy azjatyckie mocne w temacie soi, to już jest naprawdę dobrze. Co więcej niemal wszystkie duże koncerny śmiało wchodzą na rynek roślinnych produktów. Nasza przyszłość jest zielona. Bez dwóch zdań.
A jak odpowiadasz na inne pytanie-zmorę, ulubioną prowokację antywegańską: no ale marchew też przecież cierpi?
Wrażliwość na los zwierząt to jeden z powodów wyboru wegańskiej diety. Inni wybierają ją dla własnego zdrowia, inni dlatego, że ważna jest dla nich ekologia, a jeszcze inni może dlatego, że jest na to modna. Dla mnie najważniejsze jest to, że idziemy we właściwym kierunku.
“Ale na Wielkanoc jajeczko przecież zjesz”… Nie zjesz, wiadomo, ale co zjesz w zamian?
W internecie, np. na Jadłonomii Marty Dymek, czyli najbardziej znanej polskiej stronie z wegańskimi przepisami, można znaleźć wegańskie wersje niemal wszystkich, tradycyjnych potraw. Pamiętam, jak kilka lat temu Marta opublikowała swój przepis na śledzie z boczniaków i po kilku dniach grzybów nie można było ich dostać w całej Warszawie. Jej przepis na piernik z pomidorami żyje już własnym życiem.
Prywatnie nie przywiązuję się tak bardzo do tych gastronomicznych tradycji. Z drugiej strony, nie stoję nad sobą jak kat: jeżeli jestem u mamy i ona akurat ten jeden raz w roku zrobi swoje genialne ruskie pierogi to je zjem – chociaż ostatnio nauczyła się robić i takie z tofu. Ważny jest dla mnie kierunek, a nie bycie w tym na milion procent. Każdy oczywiście ma inaczej, ale wydaje mi się, że to właśnie podejście, które pomaga wytrwać w tych postanowieniach: 80 proc. idealnie – 20 proc. na luzie, jeżeli czujemy, że bardzo tego potrzebujemy.
Jak było z twoim weganizmem? Dochodziłaś do niego przez jakieś etapy przejściowe czy od razu rzuciłaś się na głęboką wodę porzucenia mięsa i nabiału?
Przez siedem albo osiem lat byłam wegetarianką. Zrezygnowanie z mięsa była dla mnie bardzo łatwe, bo mimo iż wychowałam się w tradycyjnym, polskim, mięsnym domu, to nigdy za tym mięsem jakoś szczególnie nie przepadałam. Diety roślinnej postanowiłam dotknąć na próbę ze względów zdrowotnych – testowo.
Pierwszy miesiąc faktycznie był dosyć trudny, ale przede wszystkim dlatego, że musiałam wszystkiego się nauczyć. To były długie godziny wystane w sklepach przy półkach z jedzeniem i czytanie etykiet. Czy wiesz, że prawie wszystkie chipsy mają w swoim składzie mleko? Nie wiadomo po co, ale może producenci postanowili nas, wegan, chronić przed niezdrowym fast foodem? Później było już górki. Wyniki moich badań po dwóch miesiącach takiego jedzenia były lepsze, niż w czasie stosowania mocnych leków, więc wybór był dla mnie oczywisty.
Co było dla ciebie najtrudniejsze w przejściu na weganizm? Jakie miałaś problemy organizacyjne, praktyczne, a może rodzinne czy towarzyskie?
Faktycznie kwestie towarzyskie lubią się komplikować, ale z drugiej strony mam niewielu znajomych, którzy nie są w stanie zrezygnować z jedzenia mięsa w czasie jednego posiłku dziennie. Kluczem, tak w jedzeniu na mieście, jak w gotowaniu, jest sensowne planowanie i w miarę elastyczne podejście. Dieta roślinna naprawdę nie rozbija małżeństw i nie wyklucza nikogo ze społeczeństwa. Wszystko z głową.
Czego najbardziej żałujesz? Masz jakieś niewegańskie potrawy, smaki, które śnią ci się po nocach?
Masło. Za masłem faktycznie zdarza mi się zatęsknić. Są oczywiście, całkiem niezłe, wegańskie alternatywy z nerkowców, ale to jednak nie to samo. I lody – nawet te największe marki coraz śmielej wchodzą w roślinny sektor, robiąc lody np. na mleku kokosowym, ale moje ulubione smaki zazwyczaj są jednak robione na bazie mleka. Wyznam ci, że to właśnie lody bywają najczęściej tymi moimi 20 proc., kiedy naginam reguły.
Osoby nie jedzące mięsa dzieli się czasem na takie, które szukają potraw udających mięso i takie, które tego w ogóle nie potrzebują. Widzisz takie tendencje? Która opcja jest ci bliższa?
Dzisiaj na diecie roślinnej trudno jest już tęsknić za smakiem mięsa. Te wegańskie alternatywy są naprawdę niezłe. Niedowiarków odsyłam na schabowego do warszawskiej restauracji Lokal Vegan Bistro. Wiem, że jest grupa osób, która nie jest w stanie tknąć czegoś, co dobrze udaje mięso. Ja lubię eksperymentować do momentu, kiedy nie muszę się stresować, że ktoś może nieuważnie wsadził mi mięsną parówkę do hot doga zamiast tej sojowej.
Czy łatwo jest dziś w Polsce być weganką czy weganinem? Jak mogą sobie radzić ludzie w mniejszych miastach, gdzie nie ma wegańskich restauracji i wegańskich półek w lokalnych sklepach?
Jeżeli mieszasz w dużym mieście takim jak Warszawa, Kraków, czy Poznań, to jest to dziecinnie proste. Polskie miasta co roku lądują w zestawieniach najbardziej przyjaznych weganom miast świata. Zawsze wyprzedza nas standardowo Sztokholm i Nowy Jork. Niemniej jednak sytuacja rzeczywiście zmienia się po wyjeździe za miasto. W trasie ciężko znaleźć miejsce, które zaserwuje roślinny posiłek, jeżeli szukamy czegoś innego niż frytki z ketchupem.
Mieszkając w mniejszej miejscowości jesteśmy skazani na codzienne gotowanie, co oczywiście ma również wiele zalet. Duże sieci handlowe typu Biedronka, Lidl, czy Auchan, mają dzisiaj tak szeroką ofertę produktów roślinnych i nawet tych bardziej wyszukanych zamienników, że w zasadzie trzeba tylko chcieć. Sama pochodzę z małego miasta na Podkarpaciu i nie miałam jeszcze żadnych problemów z gotowaniem mamie moich wariactw.
Skąd wasz pomysł na wydanie wegańskiej książki kucharskiej z przepisami i poradami?
Narodził się w czasie pierwszego lockdownu w 2020 roku. Mieszkałyśmy wówczas z drugą Natalią w tej samej kamienicy i spotykałyśmy się na nielegalne kawki. Szybko okazało się, że jemy w bardzo podobny sposób, często przygotowujemy coś na bazie bowli i obie uważamy, że najlepszą drogą jest dieta roślinna. Miałyśmy sporo czasu, żadnych dzieci pod opieką i dużo twórczej energii do wykorzystania.
Dlaczego właśnie bowle? Co tak was urzekło w tym typie potrawy, że w waszej książce są wyłącznie przepisy na takie dania?
Przede wszystkim to, że nie ma tu żadnych reguł. Gotując na co dzień nie muszę zbierać produktów z długiej listy niezbędnych składników. Wracam do domu i sprawdzam, co jest w lodówce, co jest w szafce i zastanawiam się, co z czym mogę połączyć.
Jeszcze nie zdarzyła mi się żadna większa wtopa. Lubię mówić o tych podstawowych bowlach, że to takie gotowanie niskowysiłkowe. Bowle są proste, zdrowe, pożywne i pyszne – spełniają więc wymagania większości osób, które chcą rozsądnie się odżywiać. Mam wrażenie, że ostatni rok mocno pokazał nam wszystkim, jakie to dla nas ważne.
Czy to wasze własne przepisy czy czerpałyście je też z innych źródeł niż własne kuchnie i głowy?
Obie kochamy podróże, a nie ma lepszego sposobu na poznawanie nowych kultur, niż poprzez kuchnię danego kraju. W książce znalazło się więc bardzo dużo przepisów inspirowanych smakami innych krajów. Zawsze jednak interpretowałyśmy je na swój sposób i zawsze tworzyłyśmy tylko na bazie produktów roślinnych. Niekiedy było to wyzwanie, jak np. przy greckim bowlu, w którym musiała znaleźć się feta – ta zrobiona na bazie tofu sprawdziła się genialnie!
Wasza książka jest wydana w sposób wyjątkowy. Czy możesz o tym opowiedzieć?
Zdecydowałyśmy się na metodę mało jeszcze popularnego self publishingu, co oznacza, że nie stoi za nami żadne duże wydawnictwo i nie wspiera nas zewnętrzny kapitał. Same dobrałyśmy sobie cały zespół, który pracował nad zaprojektowaniem i stworzeniem publikacji, same zainwestowałyśmy pieniądze, które były do tego potrzebne. Ma to swoje plusy: ten projekt jest od początku do końca nasz, nikt nam niczego nie narzucał i miałyśmy absolutną wolność twórczą. Minus jest taki, że niestety nie znajdziesz nas na półkach w Empiku czy kioskach Ruchu.
To gdzie można znaleźć waszą książkę?
Sprzedaż obywa się online, bez żadnych pośredników. Jeżeli jesteście ciekawi, jak wygląda “The Bowl Book”, zapraszam na stronę thebowlbook.pl – tylko tam można kupić książkę.
Jaką radę miałabyś dla osób, które chciałyby przejść na weganizm, ale nie mają pojęcia od czego zacząć?
Sugerowałabym zacząć od stopniowego poznawania smaków warzyw i owoców. Często jemy w kółko pomidora, ogórka i ziemniaki, a nie mamy nawet pojęcia, jak smakuje czarna fasola. Dużo satysfakcji przynosi również eksperymentowanie z przyprawami, bo tam też mamy znacznie więcej opcji niż sól, pieprz i majeranek. To pomoże zrozumieć, że przejście na dietę roślinną to żadne wielkie wyrzeczenie, a bardziej odkrycie całego świata nowych smaków, zapachów i struktur.
Druga, bardzo ułatwiająca ten proces zasada to wspomniane 80 / 20. Czyli, zwłaszcza na początku, jedzmy w 80 proc. roślinnie, a kiedy z jakiegoś powodu bardzo tego potrzebujemy, pozwólmy sobie na małe odstępstwo od zasad. Nawet jeżeli zostaniecie w tym punkcie i tak będzie super. Takie przeniesienie ciężaru diety z mięsa jedzonego trzy razy dziennie, na raz w tygodniu, to już naprawdę ogromna i ważna zmiana dla nas wszystkich.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS