A A+ A++

Tak się ostatnio zorientowałem, że podczas niedawnej (czy może dawnej już, jak na standardy internetowe naszego głupiego świata?) burzy (czyżby… piaskowej??) wokół „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza i, ogólniej, roli tego wielkiego pisarza w kanonie, jako Naród Polski wszyscyśmy (my-my-my) zapomnieli o sprawie najważniejszej – o tym jednym, przesądzającym argumencie, tym kluczowym czynniku, tym punkcie zwrotnym, który pozwoliłby całej dyskusji odzyskać decorum i wrócić na właściwe tory. Śpieszę zatem ten błąd, jako mojego narodu samozwańczy oczywiście przedstawiciel-reprezentant, naprawić.

Marian Brandys (1912–1998) zaczynał jako prawnik. Jego obiecującą karierę w tej dziedzinie przerwał wybuch wojny. Zmobilizowany, pojechał na front. Tutaj również sprawy potoczyły się szybko: dostał się do niewoli w bitwie pod Kockiem i resztę wojny spędził w obozach jenieckich. Po wyzwoleniu oflagu II C Woldenberg przez Armię Czerwoną – zaczął pisać (najpierw reportaże frontowe) i już pisarzem pozostał, do końca życia. W 1997, rok przed śmiercią, odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.

„Śladami Stasia i Nel”, książka napisana w roku 1961, to malutkie dziełko, stanowiące zbiór reportaży popełnionych przy okazji dziennikarskiej wizyty autora w Egipcie. Oś opowieści stanowić miała, jak sam tytuł wskazuje, akcja jakże kontrowersyjnej powieści Henryka Sienkiewicza, niemniej, jak sam Brandys otwarcie przyznaje, zrealizowanie tego zamierzenia z pełną konsekwencją byłaby przedsięwzięciem karkołomnym, ze względu, rzecz jasna, na zobowiązania zawodowe. Dlatego też więcej odniesień do Sienkiewicza pojawia się dopiero w drugiej połowie dzieła, szczególnie przy okazji opisu wizyty w Sudanie. W swej większej części, „Śladami Stasia i Nel” to po prostu reportaż z podróży.

Jako taki, dla większości czytelników przejawia znaczenie wyłącznie historyczne. Zapis stosunków światowych i bliskowschodnich z roku 1960 dla przeciętnego Polaka zmienia chyba niewiele, choć i w tym wypadku udaje się Brandysowi zawrzeć w tej książce rzeczy bardziej ponadczasowe. Widać to szczególnie w jego subtelnej, ale jednak dość zdecydowanej rozprawie z tak zwanym „orientalizmem”, w obalaniu sympatycznej, ale jednak ahistorycznej romantyki wschodu, jaką znajdujemy w większej części poświęconych tematowi europejskich książek z pierwszej połowy XX wieku: „dekonstrukcji” (he-he) galabij i tarbuszy, sporze o wielbłądy, demaskacji Beduinów. Największą swą wartość jednak, ujawnia ta książka, jeśli spojrzy się na nią nie jako na reportaż, ale po prostu opowieść. Pod tym względem, „Śladami Stasia i Nel” ma wszystko, czego potrzebuje. Dobrze prowadzona akcja, wyraziste postaci – władczy i nieznośny, ale jednak dający się lubić „macho” Paweł, chaotyczny ekscentryk o dobrym sercu: pan Bieganek, zeuropeizowany i ambitny student Halil, kierowca Idrys: idealistyczny potomek mahdystów, a także cała plejada bohaterów epizodycznych – ta specyficzna, męska forma przyjaźni, w której zawsze zaznacza się rywalizacja (i której nigdy nie zrozumiem), wreszcie ciepły i nie na nasze czasu kulturalny już humor – to wszystko właśnie te elementy, dla których „Śladami Stasia i Nel” do dziś czyta się świetnie, i dla których pozostaje ta książka, po prostu, wartością ponadczasową, sprawiającą czytelnikowi ową specyficzną przyjemność, stanowiącą rację dostateczną literatury.

Drugim punktem, dla którego „Śladami Stasia i Nel” wciąż warto czytać, chyba tym bardziej w naszych czasach, jest stosunek autora do „W pustyni i w puszczy”, mogący – i tym razem już bez żartów – sporo wnieść do obecnej dyskusji na temat Sienkiewicza, jak i całego naszego kanonu kulturowego w ogóle. Otóż Brandys, jako wychowany niemalże na Sienkiewiczu, ma do tej powieści stosunek iście nabożny. Nie przeszkadza mu to jednak, bynajmniej, w określaniu się w stosunku do niej w sposób krytyczny. I istotnie, najciekawsze z odniesień, jakie czyni do niej w trakcie swej podróży, mają właśnie charakter krytyczny. Miłośnik Sienkiewicza nie ma najmniejszych trudności w rozpoznaniu, że obraz Mahdiego został we „W pustyni i w puszczy” kompletnie wypaczony. Że jeden z herosów tej kolonialistycznej mini-epopei, generał Gordon, odegrał w historii Sudanu rolę przynajmniej wielce kontrowersyjną. Że gdyby tę samą historię opowiedzieć z punktu widzenia drugiej strony, byłaby ona zupełnie inna – i trudno byłoby powiedzieć, która z dwóch skonfliktowanych grup, Brytyjczycy i mahdyści, przejawiała faktycznie moralną wyższość. Krótko mówiąc: że w rzeczywistości nic nie jest takie proste, czarno-białe, wesoło eurocentryczne i tak dalej, jak można to tym uczynić na kartach powieści.

Trudno zresztą, aby takie trudności miał. Bo tak się właśnie czyta książki. A w każdym razie czytało. Brandys nie miał przecież żadnego wykształcenia w dziedzinie tzw. „Radical Literary Theory” i nie pochłaniał pasjami monografii Homiego Bhabhy. Był po prostu polskim inteligentem, który odnosił się do literatury tak, jak robił to zazwyczaj polski inteligent. O, i to jest bardzo ważny punkt do osobistych przemyśleń. Bo jak zwykle, problem nie leży tam, gdzie się wszystkim wydaje, tylko zupełnie gdzie indziej. I chyba dobrze byłoby dla nas wszystkich zastanowić się, dlaczego coś, co kiedyś było do tego stopnia oczywiste, dziś już takie oczywiste nie jest. W każdym razie, gdyby ktoś potrzebował materiału do przemyśleń, znajdzie go w książce Brandysa pod dostatkiem.

Kwestią ostatnią jest jednak to, czego w niej nie znajdzie. A mianowicie: autentycznie politycznej analizy rzeczywistości, krytyki status quo, rzetelniejszego oddania ówczesnych stosunków polskich. Z oczywistych względów. I ten element wprowadza tutaj kwestię bardziej ogólną, również ogromnie istotną dla współczesnej debaty publicznej. Marian Brandys w roku 1945 wstąpił do PPR, po wcieleniu tej-że do PZPR legitymacji nie złożył. W latach 50 aktywnie angażował się w budowę nowego ustroju. Pisał jako socrealista, w tym reportaże z podróży do Sowietów. W działalność opozycyjną zaangażował się dopiero po 1966, kiedy wystąpił z partii, ale i tak chyba nie w trybie radykalnym (nie spotkały go w każdym razie dalej idące przykrości). Nie był donosicielem, aparatczykiem, oportunistą; szują. Po prostu: tak myślał, albo z różnych przyczyn udawał, że tak myśli. I tak żył.

Bo i reprezentuje Brandys właśnie ową nader liczną przecież grupę ludzi, którzy po wojnie zdecydowali się właśnie: żyć. A nie umierać. Pogodzić się z nową rzeczywistością i, w miarę możliwości, uczestniczyć w jej kształtowaniu. Wielu z tych ludzi położyło przy tym dla odbudowy ojczyzny niemałe zasługi. Jak dobrze zauważył swego czasu Bronisław Komorowski (jak bardzo można by go z różnych innych względów nie lubić), w dobie bezrefleksyjnego kultu żołnierzy wyklętych, skądinąd w sensie fundamentalnym jakoś uzasadnionego, coraz mniej się o nich pamięta. Rzeczywistość, czy raczej to, czym się ją zastępuje, staje się coraz bardziej biało-czarna, gdzie po jednej stronie są dobrzy i szlachetni straceńcy walczący z „radziecką okupacją”, a z drugiej banda sprzedawczyków, zdrajców i oportunistów, gotowa sprzedać swój kraj w imię osobistych korzyści. Dla każdego myślącego człowieka jasne jest, że tak nie było, i że sprawa ma drugie dno, a może nawet kilka takich „den”. „Śladami Stasia i Nel”, ubocznie, ale jednak dość zdecydowanie, pomaga się nad tym spokojnie zastanowić, jeszcze raz rzecz przemyśleć. I nie osądzać wszystkiego tak bardzo prosto.

No cóż; spoglądam raz jeszcze na moje akapity. Napisałem panegiryk. Czy to oznacza, że uważam „Śladami Stasia i Nel” za książkę wielką? Wolne żarty. Oczywiście, że nie. Ale po prostu za książkę dobrą. Bo to jest właśnie moc literatury, to jest ta siła, ta przedziwna energia, która sprawia, że czytanie rzeczy nawet najbardziej nieraz błahych (oczywiście przy założeniu, że nie spadają poniżej pewnego poziomu) zawsze się przydaje. „Śladami Stasia i Nel” poznałem po raz pierwszy jako chłopak, bodaj ośmioletni. Stało się to z inspiracji mojej babci. Miała ją na kasetach (już wtedy dręczyły ją znaczne problemy ze wzrokiem), a czytał Ksawery Jasieński. Może to jego głos sprawił, że książka ta była dla mnie czymś więcej, niż książką. Dla mnie Brandysowe opisy pustyni egipskiej, Doliny Królów, pana Bieganka i Chartumu to nie były opisy – ale sama rzeczywistość; sama ta pustynia, dolina, Chartum i pan Bieganek. Niedawno, odzyskałem ją jako człowiek dorosły. I jakkolwiek zdaję sobie w pełni sprawę z moich osobistych w tej kwestii uprzedzeń, naprawdę sądzę, że tak zupełne pominięcie „Śladami Stasia i Nel” w dyskusji o „W pustyni i w puszczy” było sporą niesprawiedliwością. I że wciąż jest to dzieło, które warto poczytać, i podumać sobie chwilkę o tym dziwnym świecie, który był, a którego już coraz bardziej nie ma.

Maciej Sobiech

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułChrześcijanie Francji sprzeciwiają się ustawie o „separatyzmie islamskim”
Następny artykułNiedzielski: od soboty zamknięte zostaną markety budowlane i meblowe