– Uznajmy Davida Moyesa trenerem roku w Premier League – apeluje coraz więcej ekspertów i kibiców. Wydaje się to nieco przedwczesne, bo do końca zostało dziesięć kolejek, więc sytuacja wielu klubów może się jeszcze zmienić, ale – rzeczywiście – na tym etapie sezonu żaden klub i żaden trener nie przekracza oczekiwań bardziej niż prowadzony przez Moyesa West Ham United. Jest na piątym miejscu, tuż za Ligą Mistrzów, z szansami, by pójść w górę. A przecież w zeszłym sezonie West Ham ledwie się utrzymał, jeszcze latem mówiło się o wewnętrznych konfliktach. Tymczasem zespół Moyesa nie dość, że jest skuteczny, gra przyjemnie dla oka, to zachwyca atmosferą. Piłkarze po strzelonych golach udają kapelę: Pablo Fornals gra na gitarze, Jesse Lingard na trąbce, Declan Rice na perkusji, a wokalistą zazwyczaj jest Tomas Soucek. Nazywają się “Backstreet Moyes”.
‘Backstreet Moyes’ na koncercie po golu z Tottenhamem screen
Wielka tablica, cztery mazaki. Czyli analiza sprzed dwudziestu lat
Dwadzieścia lat temu, zanim jeszcze analiza wyników i wszelkich boiskowych osiągnięć stała się fundamentalną częścią pracy trenera, David Moyes, w swoim gabinecie w starym ośrodku treningowym Evertonu, stworzył własny system analizy. Na ścianie miał zamontowaną gigantyczną tablicę, pod nią mazaki w czterech kolorach. Pisał nazwisko piłkarza, a obok malował mnóstwo kolorowych kwadracików. Gdy dziennikarze odwiedzali Moyesa, próbowali złamać ten szyfr. Zauważyli prawidłowość: na początku wykres przypominał mozaikę, a im dalej, tym kolorów było mniej – zaczynał dominować zielony i niebieski.
Moyes po każdym meczu oceniał indywidualnie występ każdego piłkarza. Jeśli gra jakiegoś piłkarza mu się podobała – malował niebieski lub zielony kwadrat. Jeśli był niezadowolony – chwytał za czerwony lub żółty mazak. Dzisiaj piłkarzy znacznie dokładniej ocenia komputer. Dane często są niepodważalne: tyle przebiegł, tyle miał strat, tyle razy podał celnie, tyle razy grał do przodu, tyle razy odebrał piłkę, mógł zdobyć trzy bramki, a trafił tylko raz. Lata temu oceny Moyesa były znacznie bardziej subiektywne. Według innych kryteriów oceniał doświadczonego obrońcę Davida Weira niż bardzo utalentowanego nastolatka – Wayne’a Rooney’a. Zawsze doceniał realizację zadań taktycznych i autorskie pomysły zawodników, za to nie znosił braku ambicji.
Tak naprawdę tablica zdradzała sedno trenerskiej myśli Moyesa, któremu zawsze chodziło o to, żeby każdy piłkarz robił indywidualne postępy. Żeby z czasem nie musiał już w ogóle używać czerwonego flamastra. Żeby nie było na tablicy wszystkich kolorów tęczy, co świadczyłoby o wahaniach formy. Moyes po sezonie-dwóch chciał malować tylko zielone i niebieskie kwadraty.
W West Hamie United takiej tablicy już nie ma. Jest Excel, są dokładne statystyki, dziesiątki parametrów do przeanalizowania. Ale jeśli wróciłby do tego archaicznego sposobu oceniania zawodników, byłoby jak przed laty w Evertonie: najpierw mnóstwo kolorów, sporo czerwieni, brak stabilizacji, atakujący na niebiesko, obrońcy na czerwono, a po następnej kolejce odwrotnie. Z czasem coraz więcej niebieskich i zielonych kwadratów. To dowód na jego solidną i rzetelną robotę. Obecny West Ham nie dość, że walczy o europejskie puchary, wyprzedza w tabeli Liverpool, Tottenham, Arsenal czy Everton, to stał się zespołem z bardzo stabilną formą. Włączasz mecz i wiesz, czego się spodziewać. Rozwijają się konkretni piłkarze: Declan Rice, Tomas Soucek, Vladimir Coufal czy Angelo Ogbonna są dzisiaj wśród najlepszych piłkarzy Premier League na swoich pozycjach. Cała reszta – od Łukasza Fabiańskiego po Michaiła Antonio też gra bardzo solidnie. W West Hamie dzieją się cuda: od czasu transferu z Manchesteru United zachwyca nawet Jesse Lingard – autor czterech goli i asysty w sześciu meczach.
David Moyes odszedł z Manchesteru United posiniaczony. Pozbierał się dopiero po latach
A jednak wciąż wiele osób przegapia dobrą pracę Moyesa, jakby nadal widziało w nim nieporadnego następcę sir Alexa Fergusona w Manchesterze United. Moyes boleśnie poznał wielkość tego klubu: kilka nieudanych miesięcy na Old Trafford przykryły kilkadziesiąt udanych w Evertonie, gdy z ligowego średniaka zrobił “najlepszy zespół z pozostałych”, jak mówili w Anglii o klubach spoza czołowej czwórki. Ale na tamten Manchester rzeczywiście był za słaby: nie znał tej presji, tych wymagań, dostał zespół, który Ferguson sezon wcześniej wycisnął jak cytrynę i on nie potrafił tego powtórzyć. Tyle, że w butach po Fergusonie utopiłby się nie jeden. Moyes jednak nie przyjmował usprawiedliwień. W kwietniu 2014 roku odszedł z Manchesteru posiniaczony, z poczuciem, że zmarnował szansę życia. Potrzebował przerwy. Prowadził zajęcia dla studentów i dla trenerów ubiegających się o licencję UEFA Pro, pojawiał się w telewizjach, by analizować mecze.
A później fatalnie wybierał kolejne miejsca pracy: nie pasował do Realu Sociedad i ligi hiszpańskiej. Nie ten styl, nie ten język, nie te metody. Wrócił do Anglii i w listopadzie 2016 roku przejął Sunderland – zgniły owoc, którym zatruło się kilku trenerów. Moyes nie był wyjątkiem: punktował gorzej od poprzedników i spadł z Premier League. Gazety pisały, że brakuje mu wigoru i charyzmy, a co gorsza – choć dawniej był bardzo sprytny taktycznie – teraz nazywali go “taktycznym dinozaurem”. Mimo to, na następną szansę czekał tylko pół roku. Wziął go West Ham United, dał kubeł wody i kazał gasić pożar. Zespół był rozbity, zajmował miejsce w strefie spadkowej, Slaven Bilić, poprzedni trener, tylko rozkładał ręce. Moyes wyprowadził drużynę na trzynaste miejsce. Prostymi środkami, konsekwencją i ambicją, którą kiedyś imponował jego Everton. Szefowie West Hamu w nagrodę za dobrze wykonane zadanie kazali mu się spakować. – Projekt musi teraz obrać inny kierunek. Potrzebujemy trenera wielkiego kalibru, który poprowadzi zespół w ekscytującą przyszłość – pięknie opowiadał David Sullivan, właściciel klubu.
West Ham to klub wielkich nadziei. Wielkie miasto, wielka akademia piłkarska, od paru lat wielki stadion. Ponoć to ulubiony klub Królowej Elżbiety. Szefowie West Hamu wciąż o tej wielkości śnią. Chciałby rozepchnąć się między Arsenalem, Chelsea i Tottenhamem, ale od lat im to nie wychodzi. Im odważniejsze są ich przedsezonowe deklaracje, tym później większy zawód. Zresztą, najlepiej ujął to zwolniony Moyes: “W West Hamie zawsze uważali, że trawa jest bardziej zielona”. Z trenerem, który zapewni “ekscytującą przyszłość”, było podobnie. Manuel Pellegrini po półtora roku został zwolniony, a jego zespół nie zrobił nawet kroku do przodu, o ekscytację się nie otarł, był na 17. miejscu. – Nie mogę zaszczepić mentalności wielkiego zespołu – narzekał Pellegrini. Co zrobił właściciel David Sullivan? Wybrał średnio porywającą, ale bezpieczną przeszłość i zadzwonił do Davida Moyesa. A Szkot znów wszedł do klubu bez fanfar, ale z symbolicznym wystąpieniem na pierwszej konferencji prasowej. – Mam tu niedokończone sprawy. Podoba mi się filozofia Red Bulla, to co robią w Salzburgu i Lipsku. To ekscytujące projekty. Szablony do naśladowania. Zrównoważone kluby, dostosowane do okoliczności – podkreślił.
West Ham United przeszedł kryzys tożsamości. “Chciał być jednym, ale w rzeczywistości nie był wystarczająco dobry”
Kibice psioczyli, bo po Pellegrinim spodziewali się kogoś jeszcze większego. Zresztą, narzekali też, gdy klub zatrudniał Moyesa po raz pierwszy. Za każdym razem wydawało im się, że West Ham robi krok do tyłu i wybiera solidność zamiast odwagi. Moyes znów przekonał ich wynikami. Uratował West Ham przed spadkiem z Premier League i zaczął przebudowywać drużynę pod swój styl. – Tomas Soucek to jego nowy Marouane Fellaini – stwierdził Jose Mourinho. Ale zanim kibice zaczęli cieszyć się z dobrej gry Czecha, płakali po odejściu Grady’ego Diangany, bardzo utalentowanego wychowanka, którego szefowie West Hamu sprzedali West Bromwich Albion. Ich decyzję krytykował nawet Mark Noble. – Jako kapitan tego klubu jestem niezwykle zawiedziony, zły i smutny, że Grady odszedł z klubu. To wspaniały dzieciak, ze wspaniałą przyszłością – napisał o 22-latku na Twitterze.
Moyesowi udało się to wszystko jakoś poukładać. Do rozłamu w drużynie, wbrew przypuszczeniom dziennikarzy, nie doszło. Wręcz przeciwnie – West Ham wygra, bo wszystko wydaje się ze sobą współgrać. Jak w dobrej kapeli: jeden instrument nie zagłusza drugiego. Ich gra – fizyczna, bezpośrednia i agresywna – ma więcej wspólnego ze stylem West Hamu niż ta proponowana przez Pellegriniego, która miała prowadzić do wielkiej przyszłości, a skończyła na manowcach. Moyes nie obiecuje – działa. Znów – podobnie jak w Evertonie – ma grupę oddanych piłkarzy, którzy ciągną wózek w tym samym kierunku. I wygląda na to, że wreszcie trafił do idealnego klubu dla siebie: nie tak legendarnego jak Manchester United, w którym był przytłoczony i nie tak zepsutego jak Sunderland. Ten West Ham przypomina tamten Everton, w którym spędził przeszło dziesięć lat.
– West Ham przeszedł kryzys tożsamości: chciał być jednym, ale w rzeczywistości nie był wystarczająco dobry, żeby do tego aspirować. Wypierał swoją prawdziwą tożsamość i przez to kilka razy prawie doszło do tragedii. Moyes patrzy na to wszystko realistycznie. Chce po prostu, żeby jego zespół był konsekwentny: walczył z lepszymi od siebie, wygrywał ze słabszymi. Ot cała filozofia. Ale w West Hamie to nowość – mówi “The Athletic” ktoś z klubu.
Moyes niedługo ma podpisać wieloletnią umowę i zapewnić stabilizację, której od lat brakowało. West Ham wreszcie da się oglądać. I wreszcie z przyjemnością patrzy się na zespół prowadzony przez Moyesa. To kolejny – chociażby po Herthcie Berlin – dowód na to, że warto mierzyć siły na zamiary.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS