Od roku żyjemy w nowym, z dnia na dzień zmieniającym się świecie. Pandemia wywróciła nam życie do góry nogami.
Pandemia przeorganizowała pracę służby zdrowia: pozamykała przychodnie, wprowadzając nową formę kontaktów lekarzy z pacjentami – teleporady, pozamykała także szpitale, które w każdej chwili musiały być gotowe na przyjęcie wszystkich chorych na koronawirusa.
Nauczycieli, uczniów i ich rodziców zmusiła do edukacji zdalnej, podobnie jak na zdalną pracę przestawiła pracowników wielu biur i licznych instytucji. Pozamykała centra handlowe, teatry, kina i galerie sztuki, zamknęła gastronomię, sport i turystykę. Ograniczyła wyjazdy za granicę. Pozbawiła nas kontaktów z ludźmi i z kulturą.
Zabrała pracę. W dodatku nikt nie wie, ani w jaki sposób pandemiczna rzeczywistość będzie się zmieniać, ani jak długo będzie jeszcze trwała.
Ten dziwny czas z wielu ludzi wydobył to, co najlepsze. Solidarność wolontariuszek pomagających potrzebującym, ofiarność pracowników służby zdrowia, pomysłowość pracowników edukacji wszystkich szczebli, głównie kobiet, bo przecież i zawody medyczne, i nauczycielskie są silnie sfeminizowane.
Ale w tym właśnie dziwnym czasie władze zafundowały kobietom największy od lat kryzys społeczny i polityczny.
Do polityki kobiety weszły stosunkowo późno.
Pomijając monarchinie, jakie zdarzały się już w starożytności, naprawdę nastąpiło to dopiero pod koniec pierwszej wojny światowej. Choć trudno powiedzieć, żeby było tak w Polsce, niepodległa Polska kobiet nie rozpieszczała. Co prawda w lubelskim Tymczasowym Rządzie Ludowym Ignacego Daszyńskiego wiceministrem pracy i opieki społecznej została Irena Kosmowska, ale ten rząd istniał zaledwie przez parę dni.
W następnych latach udział kobiet w życiu publicznym był nieporównanie mniejszy niż mężczyzn, nie mówiąc już o kuriozalnych przepisach, jakie obowiązywały na terytorium autonomicznym Górnego Śląska, gdzie był zakaz zatrudniania w szkolnictwie kobiet zamężnych, a na zatrudnienie mężatki w administracji samorządowej musiała zgodzić się Śląska Rada Wojewódzka. Konsekwencją tych przepisów było automatyczne zwalnianie z pracy każdej kobiety po wyjściu za mąż, Sejm Rzeczpospolitej Polskiej zmienił to dopiero w 1938 roku.
Nieco lepiej było w PRL. Pierwszą kobietą ministrem w historii Polski została Zofia Wasilkowska, późniejsza działaczka opozycyjna. Resort sprawiedliwości powierzono jej na rok w czasie październikowej odwilży w 1956. Dwadzieścia lat później, w 1976 roku ministrem gospodarki terenowej i ochrony środowiska, a następnie pracy, płac i spraw socjalnych została Maria Milczarek.
Kolejne kobiety na stanowiskach ministrów pojawiały się, i to na krótko, dopiero po stanie wojennym, w latach 80. Anna Kędzierska przez rok była ministrem handlu wewnętrznego i usług, Joanna Michałowska-Gumowska – przez dwa lata ministrem oświaty i wychowania, a Izabela Płaneta-Małecka – przez rok ministrem zdrowia i opieki społecznej.
W wolnej Polsce po roku 1989 działacze „Solidarności” nie kwapili się do dzielenia władzą…
ze swoimi koleżankami ze związku i z podziemia. Tadeusz Mazowiecki i Jan Krzysztof Bielecki wpuścili do swoich rządów tylko po jednej kobiecie, choć trzeba pamiętać, że rzecznikiem prasowym Mazowiecki zrobił Małgorzatę Niezabitowską – i to chyba jedyny rzecznik rządu zapamiętany do dziś.
Następni premierzy, Jan Olszewski i Hanna Suchocka, pierwsza w historii Polski kobieta premier, która rządziła krótko, od lipca 1992 do upadku rządu w październiku 1993 roku, nie uznali za stosowne powierzyć stanowiska ministra żadnej kobiecie. Kolejny premier Waldemar Pawlak powrócił do tradycji jednej kobiety w rządzie, podobnie jak Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz.
Radykalnie zmienił to premier Jerzy Buzek. Istotnie zwiększył liczbę resortów i jeszcze bardziej istotnie – bo aż sześciokrotnie – liczbę kobiet ministrów.
Leszek Miller ukrócił nieco hojność Buzka i powierzył kobietom trzy resorty, dwa razy mniej. Ale już Marek Belka w obu swoich rządach powrócił do tradycji: jeden rząd – jedna kobieta. Za to w tę stronę, co Buzek, poszedł Kazimierz Marcinkiewicz, który ministrami zrobił pięć kobiet, podobnie jak kolejny premier Jarosław Kaczyński. Rząd Kaczyńskiego upadł, kolejne wybory wygrała koalicja PO-PSL i premierem został Donald Tusk. W pierwszym rządzie Tuska, tak jak u Buzka, było pięć kobiet ministrów, przez drugi przewinęło się siedem.
Potem premierami były kolejno dwie kobiety i znów się złożyło, że swoją funkcję pełniły krótko: Ewa Kopacz z Platformy Obywatelskiej, która zastąpiła Donalda Tuska we wrześniu 2014, przestała być premierem po wyborach w 2015, a jej bezpośrednia następczyni Beata Szydło z Prawa i Sprawiedliwości została zdymisjonowana w grudniu 2017 roku.
I Kopacz, i Szydło wprowadziły do swych rządów po pięć kobiet. A choć przez pierwszy rząd Mateusza Morawieckiego przewinęło się ich aż dziewięć, to w obecnym rządzie do października ubiegłego roku były cztery, a do dziś pozostała tylko jedna z nich.
Tymczasem świat nie boi się kobiet.
Kobiety ministrowie to powszechna codzienność, jest ich tak wiele, że nie sposób nawet o nich pisać.
Kobiet szefów rządów od pierwszej wojny światowej było osiemdziesiąt. Niektóre rządziły długo – pierwsza na świecie wybrana na to stanowisko Sirimavo Bandaranaike ze Sri Lanki była premierem przez osiemnaście lat z dwiema przerwami. Indira Ghandi rządziła Indiami przez ponad piętnaście lat z jedną przerwą. W Europie też zdarzały się i zdarzają premierki długodystansowcy: Margaret Thather i jedenaście lat nieprzerwanego pełnienia funkcji, a przede wszystkim Angela Merkel, która jest kanclerzem Niemiec już od szesnastu lat.
W tej chwili na świecie jest jedenaście kobiet-szefów rządów, rekordowa jest Europa, poza nią są tylko trzy: Sheikh Hasina Vajed w Bangladeszu, Saara Kuugogelwa w Namibii i Jacinda Ardern w Nowej Zelandii, która według zgodnej opinii najlepiej ze wszystkich państw radzi sobie z pandemią.
W Europie na szefów rządów wybierają kobiety głównie kraje północne: Norwegia, gdzie premierem jest Erna Solberg, Islandia z Katrin Jakobsdottir, Dania z Mette Frederiksen, Finlandia z Sanną Marin, Litwa z Ingridą Symonite, wreszcie Estonia i Kaja Kallas, zresztą tam również kobieta, Kerst Kaljulaid, jest prezydentem.
Ale kobietę premiera mają także Bałkany, Serbią rządzi Ana Brbabić. Warto zwrócić uwagę, że poza Angelą Merkel i Erną Solberg wszystkie europejskie przywódczynie pełnią funkcję najwyżej od czterech lat, żadna nie zbliża się do pięćdziesiątki, a niektórym nawet bliżej do czterdziestki. No i trzeba pamiętać, że również kobieta – Ursula von der Leyen – jest szefową Unii Europejskiej.
Nieco inne są proporcje, jeśli idzie o prezydentki. Również do tej pory było ich osiemdziesiąt, ale obecnie w Europie jest pięć: wspomniana Kaljulaid w Estonii, Salome Subariszwili w Gruzji, Zuzana Czaputowa w Słowacji, Ekaterini Sakielaropulu w Grecji i Maia Sandu w Mołdawii. Poza Europą prezydentkami są: w Nepalu Bidhya Devi Bhandari, w Republice Chińskiej – Tsai Ing-wen, w Singapurze Halimah Yacob, wreszcie w Etiopii Sahle-Work Zewde.
Polacy nigdy nie wybrali na ten urząd kobiety, choć kandydowały trzy: Hanna Gronkiewicz-Waltz w 1995 roku, Henryka Bochniarz w 2005 i Magdalena Ogórek w 2015. Żadna nie zdobyła nawet trzech procent głosów.
Kiedy Jarosław Kaczyński zdecydował się uruchomić magister Julię Przyłębską…
i jej kolegów z Alei Szucha, żeby spłacić polityczny dług zaciągnięty u hierarchów Kościoła katolickiego, nieco już zirytowanych powolnym tempem załatwiania sprawy, nie spodziewał się, że uruchamia lawinę. Drakońskie zaostrzenie i tak okrutnej ustawy antyaborcyjnej wyprowadziło na ulice całego kraju tłumy.
I zobaczyliśmy dwie twarze Polski. Z jednej strony pokojowe demonstracje kobiet w różnym wieku, z drugiej – wściekły starzec, wykrzykujący, że poza Kościołem jest tylko nihilizm.
Z jednej strony hasła, czasem ironiczne, czasem złośliwe, czasem, to prawda, bardzo dobitne, ale zawsze inteligentne, a wśród nich to, które stało się symbolem protestów: osiem gwiazdek.
Z drugiej strony umundurowane oddziały policjantów bijących bezbronne kobiety pałkami teleskopowymi, oślepiających je gazem pieprzowym, kopiących, łamiących ręce, zamykających w komisariatach i wywożących na odległość wielu kilometrów.
Jeśli ktoś miał nadzieję, że to nic nie zmieni w życiu społecznym – gorzko się przeliczył. Protestujące kobiety przekonały do swoich racji ogromną część społeczeństwa. Co więcej, udało się im to, co wydawało się niemożliwe od niemal trzydziestu lat, czyli od kiedy kobiety straciły w wolnej Polsce prawa reprodukcyjne – do swoich racji przekonały największą partię opozycyjną. Platforma Obywatelska zadeklarowała, że popiera możliwość aborcji pod pewnymi warunkami do 12. tygodnia ciąży.
To ogromna zmiana. Nie tylko zmusi wszystkich polityków do zajęcia jasnego stanowiska w tej sprawie, ale to przede wszystkim zmiana, która pokazała determinację, energię, skuteczność, a zwłaszcza siłę kobiet. Nie da się już rządzić krajem bez nich.
Wszystko wskazuje na to, że i w Polsce nadszedł czas kobiet. Najwyższa na to pora.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS