Erik Cikos dekadę temu został mistrzem Polski z Wisłą Kraków a teraz może… zdobyć Puchar Polski. Z Puszczą Niepołomice. Czy w Małopolsce naprawdę wierzą, że pierwszoligowe „Żubry” mogą sięgnąć po trofeum? W wywiadzie z nami obrońca opowiada nie tylko o pucharowej przygodzie, ale także o tym, jak świętowali tytuł w Krakowie, kto był liderem w szatni „Białej Gwiazdy”, jaka absurdalna historia kryje się za tym, że nie został w Wiśle czy też dlaczego na Węgrzech zyskał przydomek „Władca Pierścieni”. Sporo humoru, dużo życiowego optymizmu i szczere wyznanie: mogłem mieć lepszą karierę, ale dziś cieszę się piłką i jestem wdzięczny za to, co mam. Zapraszamy!
Kraków, Niepołomice… Coś cię ciągnie do Małopolski.
Tak, bardzo mi się tu podoba! Jest podobnie jak na Słowacji, jesteśmy sąsiadami. Dla nas to dobra okazja, żeby się pokazać, bo w Polsce piłka jest na wyższym poziomie. Więcej osób się nią interesuje.
Dlaczego akurat Puszcza? Wiele osób pamięta cię z mistrzostwa z Wisłą Kraków i dziwiło się, że zszedłeś do 1. ligi.
Miałem ciężki okres, długo nie grałem w piłkę na dobrym poziomie przez kontuzje. Do Puszczy przyszedłem dlatego, że chciałem znowu grać. Nie patrzyłem na ligę, chciałem zobaczyć, co z tego wyjdzie. Bardzo spodobało mi się to, że klub co roku chce walczyć o coś więcej, robić postęp. Zaoferowali mi dłuższą umowę, dzięki czemu mam motywację, żeby iść do przodu razem z nimi. Wcześniej Puszcza była w niższych ligach, więc chcemy osiągnąć coś więcej, widzę w naszych zawodnikach duży potencjał.
Twój pierwszy rok był szalony. Pierwszy mecz – 5:3 z Zagłębiem Sosnowiec. Potem koronawirus i wymagająca końcówka sezonu, w której walczyliście o baraże.
Myślę, że gdybyśmy mieli jeszcze 2-3 tygodnie więcej, to skończylibyśmy w „szóstce”. Złapaliśmy formę, bardzo dobrze się czuliśmy i szkoda, że sezon się skończył. Mieliśmy bardzo dobrą drużynę i świetne relacje w szatni. Nie mieliśmy dużej kadry, ale trzymaliśmy się razem. Po zajęciach często spotykaliśmy się razem, a to ważne, żeby trzymać się ze sobą także poza boiskiem. Teraz strefa barażowa trochę nam ucieka, ale zawsze jest o co walczyć. Podoba mi się to, że mamy wielu młodych, utalentowanych graczy. Nasze miejsce w tabeli nie oddaje naszego potencjału.
Kto jest liderem waszej szatni?
Hubert Tomalski. Może nie mamy jednego, specjalnego lidera, ale on najbardziej „robi atmosferę”. Zawsze robi szalone rzeczy.
Kiedy wróciłeś do Polski, niektórzy cię nie poznali. W Wiśle byłeś jak zakapior – łysa głowa, krótko ścięte włosy. A teraz proszę – włosy dłuższe, jest nawet broda.
(śmiech) Jestem trochę starszy! Poza włosami to cały czas ten sam gość.
PUSZCZA WYGRA Z ARKĄ W PUCHARZE POLSKI? KURS 2.75 W SUPERBET!
Gość ten sam, ale z większą rodziną.
Jestem bardzo szczęśliwy. Mam dwie wspaniałe córki, świetną żonę. Dla wielu osób rodzina jest najważniejsza, dla mnie też jest bardzo ważna. Piłkarz ma większy spokój, kiedy jedzie do domu i wie, że czekają na niego córki. Nawet łatwiej się trenuje.
Pomogli ci w trudnych chwilach, gdy leczyłeś kontuzje?
Tak, miałem wtedy dużo urazów, a rodzina zawsze była przy mnie, wspierała mnie. Jestem też osobą głęboko wierzącą, Bóg we wszystkim mi pomagał. Piłka to tylko piłka, ale teraz, dzięki temu wszystkiemu, mogę grać z radością i wszystkim się cieszyć. A trzeba się cieszyć każdą sekundą na boisku, być za nią wdzięcznym, bo nigdy nie wiadomo, kiedy coś ci się przytrafi. Mam inne spojrzenie na te sprawy niż wtedy, kiedy byłem młody. Wtedy zawsze czułem dużą presję. Graliśmy o tytuł – w Wiśle, w Slovanie. Byłem bardziej zestresowany, dlatego szczęśliwa rodzina jest dla mnie taka ważna, dla mojego samopoczucia.
Miałeś jednak przypadek, kiedy żona ci nie pomogła…
(śmiech) To było przezabawne! Grałem wtedy na Węgrzech, w Debreczynie. Sędzia zatrzymał mnie i kazał mi zdjąć pierścionek. Powiedział, że nie wejdę na boisko, jeśli tego nie zrobię. Odpowiedziałem, że nie mogę. Naprawdę nie mogłem, nie chciał zejść mi z palca. Nie chciał mi uwierzyć, myślał, że żartuję. Przysięgałem mu, że jestem śmiertelnie poważny, ale nie uwierzył. Musiałem zejść i próbowali mi go ściągnąć z ręki. Nie dało rady, musiałem zostać zmieniony.
El eslovaco Erik Čikoš estuvo ¡6 minutos! tratando de sacarse la alianza de casamiento y tuvo que ser reemplazado antes de que empezara el partido entre su equipo, el Debrecen, y el MTK Budapest por la primera división de Hungría. #FútbolHúngaro 🇭🇺 pic.twitter.com/TF3VDekhIY
— En Una Baldosa (@enunabaldosa) August 18, 2018
Jak zareagowali koledzy?
Było mnóstwo żartów. Pisali o mnie we wszystkich gazetach, w sieci… Nazwali mnie Władcą Pierścieni!
Wróćmy do Wisły. Najlepsze wspomnienia z Krakowa?
Byłem młody, wszystko było dla mnie nowe. Czułem się trochę jak w liceum. Każda rzecz była na wyższym poziomie – mnóstwo kibiców, duża presja, wysokie cele. Mieliśmy bardzo dobry zespół i wiele się w nim nauczyłem. Trochę żałuję, że taki sezon nie zdarzył mi się teraz. Chciałbym teraz grać o takie cele, kiedy inaczej podchodzę do wszystkiego, mam „lepszą” głowę. Młodzi zawodnicy inaczej odbierali taką sytuację, jaka panowała wtedy w Wiśle, czułem duży stres. To oczywiście wspaniałe, że miałem okazję walczyć o tytuł, chętnie przeżyłbym to jeszcze raz. Jestem wdzięczny za to, co mnie spotkało. Wygranie mistrzostwa mogło być dla mnie trampoliną do kariery, ale wtedy zaczęły się kontuzje…
Chyba polubiłeś Wisłę. Po powrocie do Polski żałowałeś, że nie możesz wybrać się na stadion w Krakowie, bo chętnie chodziłbyś na każdy mecz.
Mam ją w sercu do dzisiaj. Wygraliśmy tytuł, kibice byli świetni, najlepsi, jakich miałem w karierze. W Slovanie też wygrywałem mistrzostwa, mieliśmy wielu fanów, ale w Wiśle wszystko było na wyższym poziomie. Mam nadzieję, że Wisła znowu będzie biła się o najwyższe cele, a nie o utrzymanie. Cieszy mnie, że mają teraz nowego trenera, Petera Hyballę. To dobry trener, sprawi, że będą grali „po niemiecku”, z charakterem. Jestem pewien, że teraz ciężko pracują i to sprawi, że osiągną sukcesy. Wiem, że potrzeba czasu, żeby wrócili na swoje miejsce, ale zrobią to. Trzymam kciuki.
Rozumiem, że znasz Hyballę ze Słowacji?
Tak, mimo że mnie nie trenował, słyszałem o nim od wielu piłkarzy. Mówili mi, że jest u niego ciężko, musi być dyscyplina, a treningi są wymagające, zwłaszcza w okresie przygotowawczym. To typ trenera, który cię rozwija, dlatego uważam, że jest dobry dla Wisły.
A co pamiętasz z mistrzowskiej fety?
Pierwszy moment? Byłem w szoku, nie spodziewałem się, że tyle osób przyjdzie na Rynek. Niesamowite wspomnienie. Pamiętam do dzisiaj, jak Patryk Małecki śpiewał z kibicami. Maciej Żurawski kończył wtedy karierę, to też był wyjątkowy moment. Skoro mówimy o „Żurawiu” – byłem pod wrażeniem, że piłkarz z takim CV, po takiej karierze, jest na co dzień tak pokorny. To była dla mnie duża nauka, że mogłem być z takimi zawodnikami w szatni i ich podpatrywać.
PUSZCZA OGRA ARKĘ TAKŻE W LIDZE? KURS 2.75 W SUPERBET!
Mieliście wtedy mocną ekipę. Żurawski, Brożek, Melikson…
Maor Melikson był bardzo ważną osobą. Lider ofensywy, w każdym meczu potrafił coś stworzyć z przodu. Inną ważną osobą był Radosław Sobolewski, wielki lider. Spośród wszystkich dobrych graczy to było najważniejsze – mieć takiego lidera w szatni i takiego zawodnika z przodu.
Jak wyglądała tamta szatnia od środka?
Nie było tak, że wszyscy żyliśmy razem poza boiskiem i chodziliśmy całym zespołem na kawę. Było bardziej… Profesjonalnie. Mieliśmy do siebie bardzo duży szacunek. W szatni było też wielu obcokrajowców, nie zawsze jest to łatwe, ale my mieliśmy dobrą atmosferę. Pewnie w „polskiej” szatni, kiedy masz 20 zawodników z tego samego kraju, ale ważna była też osoba trenera. Robert Maaskant potrafił to wszystko scalić i stworzyć z nas zespół.
W Wiśle przeżyłeś trzech trenerów, mieliście niezbyt udany początek sezonu. Do tego dochodziło mistrzostwo przegrane na finiszu w poprzednich rozgrywkach.
Pamiętam mecze pucharowe z Karabachem. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, co to jest za zespół, skąd się wzięli. Każdy myślał, że to będzie łatwa przeprawa i spokojnie przejdziemy dalej. Teraz już widzimy, że to klub z wielkim budżetem i wieloma klasowymi piłkarzami. Byliśmy na starcie sezonu, nie było nam łatwo, bo przyszło wielu nowych zawodników. Kiedy tak się dzieje, musimy rozegrać razem kilka spotkań, żeby mieć większą pewność na boisku. Nie wiedzieliśmy, że Karabach jest taki mocny, że potrafią grać w piłkę tak dobrze. A my sami nie byliśmy jeszcze dobrym zespołem, więc nie wyszło. Jestem pewien, że gdybyśmy grali z nimi miesiąc lub dwa miesiące później, pokonalibyśmy ich.
Po sezonie odszedłeś z Wisły. Mówiłeś, że żałujesz, że nie zdecydowano się ciebie zatrzymać.
Nie mogłem zostać, bo właściciel Slovana Bratysława chciał, żebym wrócił i pomógł w walce o Ligę Mistrzów. Miał duże plany, chciał coś osiągnąć. Zażądał dużych pieniędzy, więc musiałem wrócić. Było mi trochę przykro, ale tak to już w piłce jest – ktoś cię „posiada” i decyduje, co się dzieje. Musisz to zaakceptować. W Slovanie też czekały na mnie wysokie cele. Pokonaliśmy AS Romę w walce o Ligę Europy, ale zaraz potem doznałem bardzo poważnej kontuzji kolana. Musiałem pauzować przez półtora roku, miałem dwie ciężkie operacje i ciężko było mi wrócić do gry.
Dlaczego w ogóle trafiłeś do Slovana? Nie grałeś w tym klubie, a okazało się, że to oni wypożyczyli cię do Wisły.
To trochę szalona historia… W tamtym czasie grałem w Artmedii Petrzalka. Powiedzieli mi, że właściciel Artmedii jest teraz właścicielem Slovana i należę do niego.
Co?! To w ogóle dozwolone?
Tak, to pokręcone, ale na Słowacji takie rzeczy były wtedy normalne. Powiedziano mi, że nie jest tak, jak myślę i nie gram dla Artmedii. Należę do Slovana i jeśli chcę iść do Wisły, muszę podpisać z nimi kontrakt. A Slovan żądał od Wisły bardzo dużych pieniędzy.
Ale mecze z Romą wspominasz pewnie dobrze.
Zdecydowanie. Mieliśmy wtedy bardzo mocną drużynę. Myślę, że pokonaliśmy ich trzema rzeczami. Naszym przygotowaniem fizycznym, wiarą i taktyką. Trenował nas wtedy Vladimir Weiss, świetny szkoleniowiec. Mentalnie mieliśmy bardzo silną drużynę, która była świetnie przygotowana do gry. Parę lat później graliśmy w Lidze Europy, ale wtedy było łatwiej, mieliśmy bardzo dobre losowanie, więc mecze z Romą to najpiękniejszy moment w mojej karierze. Graliśmy w Rzymie przy 50 tysiącach ludzi na trybunach. Pamiętam też mecze grupowe, bo mimo że byłem kontuzjowany, jeździłem na nie z drużyną.
Pytałem o najlepsze wspomnienia z Wisły, a jakie są te związane ze Slovanem?
Jest ich mnóstwo, bo to klub, w którym zawsze coś się dzieje. Panuje tu duża presja, problemem może być nawet to, że wygrasz tytuł z „zaledwie” pięcioma punktami przewagi. Jest jedna historia, którą bardzo dobrze zapamiętałem. Graliśmy w Lidze Europy z Young Boys Brno i przegraliśmy 0:5. Nikt nie spodziewał się takiej wpadki. Kiedy wróciliśmy do Bratysławy, kibice nie chcieli wypuścić nas do domu. Utworzyli mur i nie chcieli przepuścić nas do samochodów. Musieliśmy z nimi rozmawiać i przepraszać ich, żebyśmy mogli wyjść. Następnego dnia w murawę było wbite 11 krzyży, dla całego składu. Bardzo przeżywano nasze występy w Europie, skończyliśmy wtedy grupę z samymi porażkami, wysoko przegrywaliśmy mecze i kibice nie mogli tego znieść.
Skoro postawili wam krzyże, to nie dziwię się, że wróciłeś do Polski…
(śmiech) W każdym klubie, który co roku walczy o mistrzostwo, jest dużo nerwów i presji.
Ale mogłeś wrócić już wcześniej. Czemu nie podpisałeś kontraktu z Arką Gdynia, w której byłeś testowany?
Z tego co pamiętam, oferowali mi dwuletnią umowę, ale w tym samym czasie dostałem ofertę z mojego byłego klubu ze Szkocji. Stwierdziłem, że to lepsze dla mojej rodziny. Dobrze się tam czuli, a córka mogła się dzięki temu nauczyć języka angielskiego.
AWANS PUSZCZY DO PÓŁFINAŁU PUCHARU POLSKI – KURS 1.95 W SUPERBET!
Właśnie, bo trochę podróżowałeś po świecie. Szkocja, Węgry, Włochy…
Czasami spotykasz się z piłkarzami, którzy przez całą karierę grają w jednym klubie. Ja takiej kariery nie miałem, ale jestem zadowolony. Tylko raz grasz w piłkę, masz jakieś 15 lat, więc to świetna szansa, żeby poznać inne kultury, inne miejsca. Lubiłem to, że w każdym klubie, w każdym kraju, mogłem się czegoś nauczyć. Mogłem mieć lepszą karierę, odnieść więcej sukcesów, ale jestem wdzięczny za wszystko, co w życiu osiągnąłem. Nawet za grę w trzeciej lidze włoskiej! Byłem pod wrażeniem tego, w jaki sposób oni żyją. Jaki mają luz i spokój. Kawa, rozmowa na ulicy. Ci ludzie wiedzą jak żyć, to było dla mnie najciekawsze doświadczenie. Tak powinno wyglądać życie. Oczywiście na boisku było już trochę inaczej. Włosi są bardzo zaangażowani, całą uwagę poświęcają taktyce. Nawet na takim poziomie to liczyło się najbardziej.
Jak zmieniła się nasza piłka w porównaniu z tym, co widziałeś 10 lat temu w Krakowie?
Wtedy wszystko zaczynało się rozwijać. Stadiony, infrastruktura, EURO 2012 pchnęło to do przodu. Ciężko mi powiedzieć, jak zmieniła się Ekstraklasa, bo teraz w niej nie gram, ale pierwsza liga jest bardzo ciężka. Trudna. Bardziej fizyczna w porównaniu do Ekstraklasy. Tam gra się łatwiej, częściej grasz piłką, tutaj skupiasz się na pojedynkach, walce.
Mówiłeś o pracy z Maaskantem i Weissem, a jak do piłki podchodzi trener Tomasz Tułacz?
Ma bardzo emocjonalne podejście, widać to w każdym meczu i treningu. To inny typ trenera. Jedni preferują grę piłką, inni grę bardziej fizyczną. W pierwszej lidze jest trochę inaczej, tak jak powiedziałem, jest dużo pojedynków, więc musisz być na to przygotowany. Ćwiczymy stałe fragmenty gry, bo trener powtarza nam, że to często decyduje o wyniku meczów. Każdy mecz jest na styku, więc te sprawy mogą przeważyć szalę na naszą stronę. Rozumiem to, że trener musi nas przygotować do gry w takiej lidze i dlatego to wszystko robimy. To największa różnica między Ekstraklasą i pierwszą ligą – w wyższej lidze gra się piłką, buduje się akcje od bramkarza, tutaj dominuje prostszy futbol. Chociaż jest też ŁKS czy Bruk-Bet, które grają dobry futbol. Więcej jest jednak klubów skupionych na walce fizycznej.
Faktycznie jest sporo walki, w poprzednim sezonie dostałeś nawet dwie czerwone kartki. Jedną nie po faulu, tylko po cieszynce.
(śmiech) Tak było, zdjąłem koszulkę, a miałem już kartkę na koncie. To w ogóle zabawne, bo nigdy nie dostawałem czerwonych kartek, w całej karierze, jedynie w Polsce. Nie jestem jednak brutalem.
Kiedy byłeś przymierzany do Arki, mówiłeś, że w Polsce zdobyłeś już mistrzostwo, więc ciężko o motywację, żeby wygrać tu coś jeszcze. Teraz ją masz. Żeby wygrać puchar.
To prawda, jako cały zespół mamy dużą ochotę na zrobienie czegoś zaskakującego. Jesteśmy małym klubem, więc takie sprawy są dla nas ważne. Mamy większą motywację, żeby sprawiać niespodzianki – czy to w pucharze, czy w lidze. Wierzę, że sezon po sezonie ten klub będzie się rozwijał pod każdym względem. Pod wieloma względami jest tu na to potencjał.
Jak to się stało, że udało wam się ograć Lechię?
Zawsze tak jest, kiedy grasz z silnym rywalem. To sprawia, że bardzo chcesz ich pokonać. W jednym meczu wszystko jest możliwe, można ograć faworyta, jeśli tylko trzymamy się razem. Musieliśmy być bardzo dobrze zorganizowani na boisku i równie bardzo zaangażowani w to, co robimy.
Zapytaliście już prezesa o premie za wygranie pucharu?
Nie, bo podchodzimy do tego na zasadzie „step by step”. Myślimy tylko o kolejnym meczu.
Czyli zapytacie dopiero w półfinale.
Tak! (śmiech)
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS